Mistrzostwa Świata 1982 r. Przed meczem z ZSRR pułkownik Henryk Celak, wiceprezes PZPN, instruuje naszą reprezentację: "pamiętajcie, ma być gra fair, bo to przecież nasi przyjaciele i sojusznicy". Boniek na to: "Skończył już pan? To powiem krótko. Jak będziemy przegrywali, to w ostatnich minutach z pięści się nawalam". Remisujemy 0:0. Dla Polski oznacza to awans do półfinału, drużyna ZSRR wraca do domu.
Przedstawiamy fragmenty rozmów Bogdana Rymanowskiego z legendami polskiego futbolu – Zbigniewem Bońkiem i Grzegorzem Latą, które ukażą się w książce "Gracze" (wydawnictwo Zysk i Spółka).
Zbigniew Boniek. Niepokorny koń bez lejców
BOGDAN RYMANOWSKI: U Włochów miał pan sporo określeń. Najpopularniejsze było "bello di notte", Piękność Nocy.
ZBIGNIEW BONIEK: Byliśmy kiedyś jako Juventus w Nowym Jorku i tam spotkaliśmy się z Henrym Kissingerem. Prezes Fiata i właściciel klubu, Gianni Agnelli przedstawił nas amerykańskiemu politykowi. Michela Platiniego jako "bello di giorno", czyli Piękność Dnia, a mnie jako "bello di notte". Dwa dni wcześniej graliśmy mecz pucharowy przy sztucznym oświetleniu, ja strzeliłem dwie bramki i byłem najlepszy na boisku. Wtedy grało się zazwyczaj przy dziennym świetle. I tak już to określenie do mnie przylgnęło.
Było też "furia da est".
Koń Zorro nazywał się Furia. Taki nieokiełznany, który nigdy się nie męczy. A jako że byłem zza żelaznej kurtyny, to zostałem Furią ze Wschodu.
Trener Enzo Bearzot mówił jeszcze "cavallo senza redini".
Czyli Koń bez Lejców, który robi na boisku wszystko, co chce, z przodu i z tyłu. Z trenerem Bearzotem poznałem się rok po MŚ w Argentynie, gdy zostałem powołany na mecz Argentyna – Reszta Świata. Strasznie napaliłem się na grę, ale nie miałem złudzeń, że zagram w pierwszym składzie. W zespole Reszty Świata było ze dwadzieścia gwiazd (Zico, Krol, Rossi, Cabrini), więc myślę sobie, jak wejdę na pięć minut, to będzie dobrze. Zanim pojechaliśmy do Buenos Aires, mieliśmy zgrupowanie w Hiszpanii i sparing z jakimś trzecioligowcem. Z włoskiego łapałem co dziesiąte słowo, tylko zrozumiałem, że trener Bearzot mówi, że zagramy trójką napastników, ale brakuje nam lewego. Natychmiast mi się zapaliła lampka. Podszedłem do Włocha i mówię pół po angielsku, pół po francusku: "Sorry, Monsieur, if you want…", czyli "Jak pan chce, to ja mogę na lewej stronie zagrać", a trener na to: "Na lewej stronie? Ty? A grałeś kiedyś na lewej stronie?". Ja mówię: "Panie trenerze, ja w ogóle zaczynałem jako lewoskrzydłowy".
A to prawda?
Jaka tam prawda. Po prostu chciałem zagrać. Wygraliśmy 17:0, a ja strzeliłem siedem bramek. I tak w Buenos zagrałem od pierwszej minuty. To nie była żadna pokazówka, tylko mecz na śmierć i życie! W pewnym momencie Tardelli tak wyciął Maradonę, że tamten długo z ziemi się nie podnosił.
Wygraliście 2:1, a pan został zawodnikiem meczu.
W nagrodę dostałem 4 tys. dolarów. To były gigantyczne pieniądze, w Polsce można było za to kupić domek jednorodzinny. Ale trzeba było je jakoś przemycić do kraju. Gdybym je zgłosił, to wymieniliby mi dolary na złotówki po oficjalnym kursie.
I co pan zrobił?
Nic. Po prostu wsadziłem w spodnie i udałem się do samolotu. A pieniędzy nie zgłosiłem.
Ryzykował pan.
Ale warto było. Poza tym przecież nie będę swoich pieniędzy oddawał komunistom.
W 1982 r. w Hiszpanii był pan niekwestionowanym liderem, ale nie był pupilem działaczy i dziennikarzy. Tak było do meczu z Peru.
Jeszcze przed mundialem podpisałem kontrakt z Juventusem i dlatego dla większości dziennikarzy, starych komuchów, stałem się człowiekiem, któremu już na niczym nie zależy, a najmniej na reprezentacji. Najpierw zremisowaliśmy z mistrzami świata, Włochami, potem identyczny wynik padł w meczu z Kamerunem.
I posypały się na was gromy. Kameruńczyków określano przecież jako "kelnerów".
Tyle że tej drużyny nikt wtedy nie znał. A że to nie byli kelnerzy, przekonaliśmy się na kolejnych mundialach, do których oni regularnie awansowali, a nawet dochodzili do ćwierćfinałów. Zresztą w tym meczu mogliśmy strzelić nawet pięć bramek, ale nie wyszło. I zaczął się kryzys, tyle że medialny. W Polsce dziennikarzom zagrzały się głowy, zaczęli mi wypominać, że skoro w Turynie będę zarabiał tyle pieniędzy, to grać mi się nie chce. Pojawiły się głosy, że trzeba zmienić drużynę. Wypieprzyć Bońka, to samo zrobić z Szarmachem. Wtedy Piechniczek przyszedł do mnie do pokoju i mówi, że "chcą, abym cię wyrzucił, ale przecież wiesz, że ja bez ciebie na tych mistrzostwach niczego nie ugram, więc musisz zacząć grać".
Wśród ludzi, którzy mu to podpowiadali, był Jan Ciszewski.
Może tak, ale mnie przy tej rozmowie nie było. Janek Ciszewski był legendą i nałogowym hazardzistą. Potrafił wejść do szatni pół godziny przed meczem, przywitać się i powiedzieć do jednego z piłkarzy, który akurat pożyczył mu kasę na wyścigi konne: "słuchaj, dzisiaj będziesz najlepszym zawodnikiem na boisku". I tak wyglądał potem jego komentarz. Kiedyś pokłócił się z Grześkiem Latą i powiedział: "a ty dzisiaj będziesz najgorszym piłkarzem meczu". No i potem leci w transmisji coś takiego: "Proszę państwa, kolejne fantastyczne podanie Bońka. I znów kiepskie zagranie Laty. Nie wiem, co się dzieje z panem Grzegorzem". Potrafił nie wymieniać przez cały mecz nazwiska piłkarza, który mu podpadł. Taki był Ciszewski, ale Polska go kochała.
Nie miał pan żalu?
Gdzie tam. Znaliśmy się jak łyse konie i w ogóle nie było problemu. Najważniejsze, że Piechniczek tym naciskom się oparł i wszyscy na tym dobrze wyszliśmy.
Do 55. minuty meczu z Peru waliliście głową w mur. Wtedy pierwszego gola strzelił Smolarek. Co pan krzyknął w stronę trybun, kiedy strzelił pan trzecią bramkę?
Jedno zdanie. "Teraz możecie mnie w dupę pocałować". Bo wie pan, to było tak, k***a, żenujące, że w głowie się nie mieści. Miałem 26 lat, wróciłem do kraju w stanie wojennym, byłem Polakiem, kochałem Polskę, zawsze dla niej grałem. Nigdy na nic się z "cichociemnymi" nie umawiałem, a oni po dwóch remisach robią ze mnie głównego winowajcę "dramatu". To była czysta, żywa propaganda. Schodzimy do szatni na przerwę, a tam już różni działacze wsadzają łby, bo chcą nas dopingować. Mówimy: "panowie, spokojnie, jeszcze jest 45 minut" i ich wyrzuciliśmy. Tak się we mnie zagotowało, że nie wytrzymałem i swoje powiedziałem.
Druga połowa to był koncert. W ciągu 21 minut strzeliliście pięć bramek.
Ja tę drugą połowę i tamte gole na okrągło mógłbym oglądać. Zagraliśmy jak z nut. Akcja, kiedy podaję piłkę piętą Andrzejowi Buncolowi, a ten strzela pod poprzeczkę, była naprawdę cudownej urody.
Ale mecz życia wyszedł panu z Belgią.
Tak, to był mój bilet do sławy. Choć niewiele brakowało, żebym nie zagrał, bo dzień przed meczem miałem gorączkę. Takich meczów, kiedy wychodziło mi wszystko, parę jeszcze zagrałem, ale z Belgią zagraliśmy rzeczywiście kapitalnie.
Po remisie ze Związkiem Radzieckim, który dawał nam awans do czwórki najlepszych drużyn świata, udzielił pan wywiadu w koszulce radzieckiego piłkarza. To było dla mnie straszne. Z jednej strony była duma, z drugiej myśl, jak on może paradować w koszulce najbardziej znienawidzonego państwa świata.
Widzi pan, ja odbierałem to inaczej. Ja założyłem ją jako skalp. Wyeliminowaliśmy Ruskich i to był właśnie dowód naszego zwycięstwa. Gdybym wiedział, że to zostanie tak odebrane, może bym jej nie założył. To była koszulka Siergieja Bałtaczy, środkowego obrońcy, który mnie wtedy strasznie skopał. Przez lata nie miałem z nim kontaktu, ale parę lat temu dowiedziałem się, że zmarła jego córka, tenisistka, która była nawet w pierwszej pięćdziesiątce światowego rankingu. Była młoda, to wielka tragedia i bardzo mu współczuję. Muszę powiedzieć, że tych piłkarzy rosyjskich, nie Związek Radziecki, tylko tych normalnych ludzi, myśmy lubili. Walczyliśmy twardo, ale to byli fajni ludzie, z którymi można było się napić piwa i pogadać.
Grzegorz Lato. "Padliniarz albo Szakal, zawsze na miejscu"
Powiem panu, że rzadko który z obrońców mnie kopał, bo wiedzieli, że na pewno oddam. I to z naddatkiem. A to łokieć wsadzę pod oko, a to przelecę po nodze butem. (śmiech)
Sędzia tego nie widział?
Zawsze było po mojej myśli. Jak ktoś mnie gonił, robił wślizg, to ja wcześniej to przewidywałem. Jak padałem, to łokieć tu, kolano tam, krzyk, ryk, sędzia na posterunku i wolny jest dla mnie. Z Niemcami czy Holendrami graliśmy twardo, ale nigdy nie robiliśmy sobie żadnych brzydkich numerów. Nie musieliśmy się uciekać do fauli. Proszę mi wierzyć, jeśli chodzi o wyszkolenie techniczne, nasza drużyna była w pierwszej trójce świata. Taki Kaziu Deyna, który dzielił i rządził, siatki zakładał. Mieliśmy skład, którego wszyscy nam zazdrościli.
Miał pan swój styl, odmienny od klasycznych skrzydłowych.
Rzeczywiście szwendałem się po całym boisku. Zaczynałem od prawego skrzydła, cofałem się do pomocy, wymieniałem z bocznym obrońcą. Dzisiaj trochę podobnie do mnie gra Thomas Mueller w Bayernie Monachium. I tak jak ja jest łowcą bramek.
Talent snajperski dostał pan od Boga czy można się tego wyuczyć?
Albo ma się tego nosa, albo nie ma. Leszek Ćmikiewicz powiedział o mnie: "Padliniarz albo szakal, zawsze na miejscu". Piłka odbijała się od słupka, poprzeczki, od przeciwnika i zawsze trafiała do mnie. A ja tylko "pyk, pyk" i jest brameczka. Kaziu Górski mówił: "Jedni się rodzą do munduru, inni do skrzypiec, a Lato się urodził do piłki nożnej". I taka jest prawda.
Które srebro bardziej smakuje? Z Niemiec czy z Hiszpanii?
W jednym i drugim przypadku to trzecie miejsce na świecie. Gdybyśmy zdobyli dwa złote medale, czy ktoś pytałby, który z nich jest ważniejszy?
A która drużyna była bliższa ideału?
Jednak chyba ta z 1974 r. Nie miała słabych stron. Po tych mistrzostwach jedyny raz w historii Polska była na trzecim miejscu w klasyfikacji FIFA, przez długi czas utrzymywaliśmy się w pierwszej dziesiątce. W 1978 r. w Argentynie też nie było dramatu. Gdyby dzisiaj Polacy zajęli piąte, szóste miejsce na świecie, całowano by ich po rękach.
Piechniczek czy Górski?
Jestem wierny Kaziowi Górskiemu, bo jestem jego wychowankiem od młodzieżówki, to on ciągnął mnie w górę. Antka Piechniczka bardzo szanuję, to bardzo dobry trener. Ale mam do niego żal, że na mecz Polska – Włochy w półfinale w Hiszpanii nie wystawił Szarmacha. Andrzej, z formą czy bez, był zagrożeniem dla Włochów, którzy pamiętali jego bramkę sprzed ośmiu lat. Niestety, Antek zdemontował linię pomocy, najpierw byłem ustawiany w środku, a z Włochami przeszedłem do ataku.
Szarmach był wściekły?
Był rozgoryczony, ale cóż, decyzje trenera są niepodważalne. Rozmawiałem później z Antkiem: "co cię napadło, że wystawiłeś Pałasza?" – zapytałem. "A bo mi kazano!", odpowiedział. No ale Andrzej Pałasz kariery w reprezentacji nigdy nie zrobił.
Jak się grało z Bońkiem?
Dobrze, oczywiście.
"Ruda małpo", tak pan do niego wołał?
– Wie pan, na boisku nie ma czasu na to, aby mówić: "czy mógłbyś, szanowny Zbyszku, się odwrócić?" itp. A jak ja rozdarłem mordę, to od razu reagował. (śmiech) "Dobrze, już wiem, tylko nie drzyj tej gęby", mówił.
O co poszło?
W meczu z Francją (3:2 dla Polski) poszedł do przodu i stracił piłkę. Mógł pójść w drybling, a był bardzo niebezpiecznym, świetnym zawodnikiem, ale "jak straciłeś piłkę, mówię, to w tył zwrot i gonisz, dopóki jej nie odzyskasz". Przecież nie będę za niego biegał 90 metrów. Na boisku trzeba być łobuzem. Zbyszek zresztą taki był.
Pana najważniejszy gol to…
…nie ma takiego. Najważniejszego strzelił mój przyjaciel, Jan Domarski, na Wembley. Kiedyś powiedziałem mu: "wiesz, strzelić jedną bramkę i przejść do historii, to się w pale nie mieści".
Pan też miał dwie znakomite okazje.
Gdybym wykorzystał jedną z nich, po raz pierwszy w historii wygralibyśmy z Anglią na wyjeździe.
Ale to nie Domarski, tylko Lato był rewelacją MŚ w 1974 r. Do której z tych siedmiu bramek ma pan największy sentyment?
Powiem panu, że każda z nich miała swoje znaczenie. Dwie bramki dały nam zwycięstwo z Argentyną. Kolejne dwie w meczu z Haiti wyjście z grupy. Gole ze Szwecją i Jugosławią spowodowały, że dostaliśmy się do najlepszej czwórki świata. Każdy z moich goli sprawiał, że szliśmy oczko wyżej.
Mecz o trzecie miejsce z Brazylią. Jest 77. minuta spotkania, decyduje się pan na rajd od połowy boiska.
Najpierw musiałem minąć Brazylijczyka. W sumie to wziąłem go na taki chłopski zwód. Zrobiłem zamach, puściłem piłkę koło jego nogi i pomyślałem: "a teraz mnie gońcie". I nie dogonili, a ja piłeczkę delikatnie posłałem obok bramkarza. Ona leciała sobie, leciała i w końcu wpadła do siatki obok słupka.
Za tytuł króla strzelców dostał pan jakąś nagrodę pieniężną?
Mercedesa, ale… do umycia chyba. (śmiech)
Jak to? Nic?
Zero.
Ale koledzy wyjechali z Niemiec swoimi bmw.
Owszem, każdy z nas mógł sobie takie auto kupić. Zarobiliśmy parę złotych, poza tym niemiecka fabryka dała nam sporą zniżkę. Potem koledzy (Musiał, Kasperczak, Szymanowski, Deyna, Gadocha i jeszcze ktoś) pisali do ministerstwa prośby o zwolnienie z opłat za cło. Sukces był, to i zwolnienia były.
* * *
W Niemczech miał pan dziwne odwiedziny.
Pod koniec turnieju zapukali do hotelowego pokoju nieznani ludzie i piękną polszczyzną oświadczyli, że są moimi dalekimi kuzynami. Zaczęli rzucać faktami z życia mojej rodziny. Wiedzieli, co się dzieje u jednej czy drugiej ciotki. Wspominali mamę, która pochodziła spod Tczewa, a cała jej rodzina z Gdańska i Sopotu. Złożyli propozycję: chcieli, bym nie wracał do Polski. Z kuzynem i kuzynką był menedżer jednego z klubów, proponując konkretną sumę za podpisanie kontraktu. Obiecali, że w Niemczech wszystko nam zorganizują i sprowadzą do Polski moją rodzinę (żona przyjechała na mundial, w kraju został nasz mały syn). Ale powiedziałem, że mnie to nie interesuje.
Ani przez chwilę nie miał pan wątpliwości?
Nie, chociaż tylu Polaków uciekało, piłkarzy również, pamiętałem przecież ucieczkę Banasia.
Nigdy nie pomyślał pan: "szkoda, że tego nie zrobiłem"?
A co ja bym na tym zyskał? Może byłbym trochę bogatszym człowiekiem. Ale nie byłoby Laty w Montrealu, gdzie zdobyłem srebro. Nie pojechałbym do Argentyny i nie przywiózł medalu z Hiszpanii. Co bym robił w Niemczech? Wtedy było tak, że ludzie urodzeni na Śląsku czy na Wybrzeżu od ręki dostawali w Niemczech papiery. A ja byłem przecież z Malborka.(…)
Może nie miał pan powodu wyjeżdżać na Zachód?
Piłkarze w latach 70. nie mogli narzekać. To były czasy, w których sport dawał szansę na wybicie się oraz na mieszkanie i talon na samochód. Moje zarobki były olbrzymie w porównaniu ze średnią pensją robotnika. Mieliśmy lepiej także jeśli chodzi o zaopatrzenie, robiliśmy to na Śląsku. Często "ratował" nas prezes Igloopolu Edward Brzostowski. Wystarczyło wykonać telefon, wsiąść piątką do auta (Kasperczak, Szarmach, Kukla, Karaś, ja) i pojechać do Dębicy. Wracaliśmy stamtąd już z bagażnikiem pełnym wędlin, mięsa i innych rarytasów.
To był bonus za sławę?
Nie jedyny. W całym swoim życiu zapłaciłem może dwa mandaty.
Nadal ma pan ciężką nogę?
Dawno z tego wyrosłem. Dzisiaj nigdzie mi się nie spieszy.
***
O książce Andrzeja Iwana mówił pan, że nie będzie czytał tego "gówna". Nie przesadził pan?
Jest taka dobra, stara zasada, że o pewnych rzeczach, które dzieją się w wąskim gronie, nie mówi się publicznie. I tyle. Jakby pan napisał, co dzieje się w waszym dziennikarskim środowisku, i powyciągał co pikantniejsze szczegóły z życia kolegów, jak oni by się poczuli?
Nigdy nie zdradził pan tajemnic szatni?
Na pewno. Tego po prostu się nie robi.
Iwan mówi tak: "Lato starał się zabłysnąć dowcipami, z których faktycznie można było się pośmiać, ale tylko czasami. Jako lidera nie traktował go nikt. Niby próbował młodszym zawodnikom tłumaczyć pewne sprawy, aby chociaż w ich oczach ugruntować swoją pozycję, ale dało się wyczuć, że po prostu brakuje mu charyzmy.
Po pierwsze, dla mnie wszyscy piłkarze byli tacy sami. Niezależnie od tego, czy ktoś miał 20 czy 32 lata. Byliśmy jak rodzina. Jak trzeba było komuś pomóc, to się to robiło. Nigdy nie podchodziłem też do nikogo z pozycji lidera zespołu. Niech pan sobie przypomni, nigdy nie byłem kapitanem.
A chciał pan?
Nie. Najpierw był Deyna, potem Żmuda. Uważałem, że liderem zawsze powinien być kapitan. To, że Ajwen mówi, że rzucałem dowcipami i zaśmiewaliśmy się z damsko-męskich spraw, to w przypadku facetów nic sensacyjnego, prawda? Przyznaję, jak były wobec mnie docinki, potrafiłem się odwinąć. Jak wołali na mnie Łysol, to odpowiadałem: "Bozia włosy dawała, ale takie jak twoje, więc nie brałem". (śmiech)
Nie miał pan kompleksów?
Nigdy. Niektórzy swoją łysinę ukrywają i zaczesują na pożyczkę, ale nie ja.
* * *
Setny mecz w reprezentacji (Polska – Belgia 3:0, Hiszpania, 1982) ułożył się panu wspaniale. Trzy bramki Bońka, dwie z nich po pana asystach.
Tak się złożyło, że przed mistrzostwami świata chcieliśmy grać z Belgią i z ZSRR, ale oba kraje nam odmówiły. To był stan wojenny. Dziwnym zbiegiem okoliczności trafiliśmy z nimi do jednej grupy.
Mecz z Rosjanami, ten zwycięski remis 0:0, miał polityczny wymiar.
Polacy wywiesili na trybunach transparent Solidarności. Interweniował ambasador rosyjski, przyszła policja i kazali ściągnąć. Był jeszcze plakat przygotowany przez Hiszpanów: byk z rogami, a w środku napis: "Cep Cepa Cepem Pogania". Przed meczem dostaliśmy piękny telegram z Poczty Głównej w Warszawie. Składał się z trzech słów: "Musicie. Musicie. Musicie".
A jaka była atmosfera w drużynie?
Był z nami pułkownik Celak, wiceprezes PZPN, bo kiedyś nie wybierano władz związku, tylko obsadzano z góry. Kiedy jechaliśmy na stadion, padło prowokacyjne pytanie: "czy dziś wymieniamy się koszulkami?". Chłopaki krzyczą na to, że nie. A Zbychu Boniek jako jedyny mówi: "A ja się tam wymieniam". Podniósł się protest: "Jak to? Co ty?". A Zbyszek: "a tak, bo jak rano wstanę po meczu i pójdę do toalety, to ze śmiechu od razu się załatwię". I był rechot na cały autokar. Przed meczem Celak robi odprawę i mówi: "pamiętajcie, ma być gra fair, bo to przecież nasi przyjaciele i sojusznicy". A Zbychu na to: "Dobra, skończył już pan? To powiem krótko. Jak będziemy przegrywali, to w ostatnich minutach z pięści się nawalam".
Ale chyba żartował?
Nie, naprawdę byliśmy wkurzeni. My tu usiłujemy się skupić, skoncentrować na meczu, a pułkownik Celak wyjeżdża nam z propagandową gadką. Ale mecz naprawdę był bardzo ciężki.
Smolarek został mistrzem radzieckiego narożnika. A Matysik nie wykorzystał pod koniec świetnej sytuacji.
Jednak wynik był sprawiedliwy. Graliśmy na kontratak, czekając na swoją szansę. Oni wiedzieli, że muszą wygrać, ale obawiali się, że mogą "nadziać" się na kontry.
Po latach trener Łobanowski przyznał, że "musieli wygrać, by awansować, ale gdyby przegrali, to byłaby dla nich taka ujma na honorze, że woleli jej nie przeżywać".
Dlatego grali ostrożnie. Bali się wychylić.
Bali się Breżniewa?
No wiadomo. Niech pan sobie wyobrazi: stan wojenny, Polacy nic nie mają na półkach poza octem, a wygrywają ze Związkiem Radzieckim. To byłby skandal.
* * *
Pod koniec lat 70. szczekał pan na dziennikarzy, to prawda?
(śmiech) To dopiero była komedia. Byliśmy na zgrupowaniu w Kamieniu, a do hotelowego pokoju Antka Szymanowskiego wchodzi dziennikarz "Przeglądu Sportowego". Mówi, że chciałby przeprowadzić wywiad. Antek się wkurzył, bo został wyrwany ze snu: "Odpoczywam, a pan wchodzi nieproszony, proszę wyjść". Siedzimy sobie (ja, Żmuda, Boniek, Szarmach) w kawiarence, kawkę popijamy, a dziennikarz siada dwa stoliki dalej, ucho nastawia i coś notuje. I Zbyszek mówi: "panowie, jest między nami pies, idziemy stąd". Następnego dnia wracamy samolotem z Katowic do Warszawy i czytamy w "Przeglądzie", że Szymanowski wypiął się na dziennikarza, a piłkarze nazwali go psem. Wtedy część chłopaków, dla żartu, zaczęła poszczekiwać. Gdy rozległo się "hau, hau, hau", dziennikarze strasznie się obrazili, a w Warszawie wybuchła afera. Prokurator, adwokaci, władze związku i sąd kapturowy. "Czy pan szczekał?", pytają. A ja: "a czy panowie mnie widzieli?" itd. (śmiech) Skończyło się tym, że kilku z nas dostało nagany, a ja nie zagrałem jednego meczu.
Wzięliście odwet?
A jak. Przy najbliższej okazji. Lecimy na mecz do Holandii, podstawiają nam autobus, a dziennikarze wchodzą do niego pierwsi. My stoimy, nie wchodzimy. "Co jest grane?", pytają. A my: "czy to jest autobus dla kadry, czy dla dziennikarzy?". "Dla kadry". "Okej, to zamówcie sobie taksówki". Było naprawdę ostro, ale nie mogli nam wiele zrobić, bo broniły nas wyniki.
Nie lubi pan dziennikarzy?
Tylko tych nieuczciwych. Dziennikarze są różni. Gdy byłem zawodnikiem, miałem "swoich" dziennikarzy, którzy mieli do mnie dostęp, bo wiedziałem, że nic nie przekręcą. Pamiętam, jak po meczu z Holandią w Chorzowie (4:1) wracamy do Mielca, po drodze był hotel Katowice, barek i dobre piwo Żywiec. "Dzień dobry – mówię – po piwku i dwa na drogę". A siedział tam mocno wstawiony redaktor Skórzewski i mówi, jak to pijany, w taki specyficzny sposób: "Wieszsz, Grzeeesiu, chciałeeem z tobą porozmawiać". A ja, że "z pijanymi nie rozmawiam". Następnego dnia otwieram "Trybunę Ludu", a tam: "Pijany Lato odmówił wywiadu". Jakiś czas później przyjeżdża dwóch młodych dziennikarzy z "Trybuny" i chcą ze mną wywiad zrobić, bo jest "zapotrzebowanie społeczne". A ja im mówię: "Nie, dziękuję. Z »Trybuny« rozmawiam tylko z redaktorem Skórzewskim".