Musi otworzyć specjalną walizkę, wybrać jedną z opcji przygotowanych przez wojskowych w formie restauracyjnego menu a potem potwierdzić, że on to on. Nie musi nikogo prosić o zgodę. Nie musi nikogo się radzić. Tyle wystarczy, by prezydent USA uruchomił arsenał jądrowy, który zrujnuje cywilizację. Amerykanie właśnie znów zaczęli się zastanawiać, czy na pewno jedna osoba powinna mieć taką władzę.
W tym tygodniu w Kongresie po raz pierwszy od 41 lat formalnie debatowano nad tym tematem. Posiedzenie senackiej Komisji Spraw Zagranicznych odbiło się szerokim echem w USA.
- Obawiamy się, że prezydent jest tak niestabilny, tak wybuchowy, a jego proces podejmowania decyzji tak dziwny, że może nakazać uderzenie jądrowe, które jest absolutnie niezgodne z interesem Stanów Zjednoczonych - stwierdził po wyjściu z debaty demokratyczny senator Chris Murphy.
Republikanie nie byli już tak zdecydowani w ocenach. Jednak przewodniczący komisji, republikański senator Bob Corker, przyznał, że nie jest wykluczone stworzenie w przyszłości nowego prawa, które być może narzucałoby jakąś kontrolę nad prezydentem.
Wraca zimnowojenny strach
Obawy związane z jego absolutną władzą nad arsenałem jądrowym narastają w USA od kilku miesięcy, analogicznie do narastania napięcia w relacjach z Koreą Północną. Donald Trump wielokrotnie sugerował już możliwość ataku zbrojnego na reżim, w tym jego "totalne zniszczenie". Tak jak od końca zimnej wojny perspektywa użycia broni jądrowej została odsunięta gdzieś na daleki margines świadomości społeczeństw, tak teraz znów staje się realna.
Temat jest ważny nie tylko dla Amerykanów. Użycie broni jądrowej przez choćby jedno z mocarstw, niesie z sobą duże ryzyko eskalacji. Inne mogą uruchomić swoje arsenały, czując się śmiertelnie zagrożone. W takiej sytuacji nie byłoby dużo czasu na namysł i wszyscy działaliby pod dużym stresem. Ryzyko pomyłek czy błędnego odczytania intencji byłyby duże.
Natomiast ewentualne konsekwencje mogłyby być katastrofalne dla całej ludzkości. Tylko prezydent USA może w dowolnym momencie uruchomić arsenał 1,4 tysiąca głowic termojądrowych, które mogą spaść na praktycznie dowolny punkt Ziemi. Każda ma moc od kilkunastu do kilkudziesięciu razy większą od tych, które spadły na Japonię.
Pomimo takiego potężnego potencjału, według najnowszych sondaży, zaledwie co czwarty Amerykanin zdaje sobie sprawę, iż ich prezydent ma absolutną władzę nad arsenałem i nikt nie ma formalnej możliwości go powstrzymać.
Prosta procedura
Gdyby właśnie teraz prezydent USA podjął decyzję o uruchomieniu arsenału jądrowego, to wezwałby trzymającego się zawsze w jego pobliżu oficera ze specjalną walizką, nazywaną "futbolówką" (sami Amerykanie nie są pewni, skąd ta nazwa). Według skąpych, odtajnionych informacji walizka mieści system łączności i plik papierów, które zawierają między innymi kilka opcji przeprowadzenia uderzenia jądrowego. Ma to przypominać restauracyjne menu. Prezydent wybiera jeden ze scenariuszy przygotowanych przez wojskowych - gdzie i ile głowic ma spaść. Nie ma żadnego czerwonego guzika. System nie działa automatycznie.
Przed wysłaniem rozkazu odpalenia rakiet oficer musi zweryfikować, że prezydent jest prezydentem. Służy do tego karta z kodami, którą głowa państwa powinna zawsze mieć z sobą (choć Bill Clinton zgubił ją na kilka miesięcy w latach 90.). Weryfikację potwierdza jeszcze zdalnie Sekretarz Obrony, ale nie ma prawa do zawetowania samej decyzji prezydenta.
Rozkaz odpalenia jest następnie wysyłany do centrum dowodzenia w Pentagonie (albo w awaryjnych zapasowych stanowiskach dowodzenia, mogących się znajdować np. w latających centrach dowodzenia). Znajdujący się tam przez całą dobę oficerowie monitorują sytuację na świecie i najlepiej zdają sobie sprawę z tego, co się dzieje. W praktyce prezydent powinien się z nimi skonsultować przed wydaniem rozkazu odpalenia rakiet, jednak formalnie nie musi.
Oficerowie teoretycznie są winni posłuszeństwo głowie państwa i nie mogą się sprzeciwić rozkazowi. Ich zadaniem nie jest ocenianie decyzji, ale przekazanie jej dalej. Rozkaz odpalenia powędrowałby następnie do silosów rakietowych, atomowych okrętów podwodnych i ewentualnie bombowców.
Na samym końcu łańcucha prowadzącego do odpalenia rakiet zawsze są dwie współodpowiedzialne osoby. Dwaj oficerowie muszą zgodnie zweryfikować autentyczność otrzymanych kodów startowych i wprowadzić wynikające z nich cele. Przy ich pomocy też w ogóle odblokowują możliwość odpalenia rakiet. Następnie muszą jednocześnie przekręcić dwa kluczyki, których stacyjki są oddalone na tyle, aby jedna osoba nie mogła tego zrobić. Kiedy to zrobią, nie ma już odwrotu.
W całym systemie jest więc tylko jedno formalne zabezpieczenie - początkowe potwierdzenie tożsamości prezydenta. Później jest jeszcze nieformalne zabezpieczenie, o którym mówiono w Senacie. Oficerowie w centrum dowodzenia mogą uznać rozkaz za nielegalny i go zignorować. Nie wiadomo jednak, jak miałoby to wyglądać ani co by było dalej. Nie ma na to konkretnych przepisów.
Co, jeśli prezydent zwariuje?
Taki układ rodzi pytania nie od dzisiaj. Czy na pewno jest słuszny, zastanawiano się zwłaszcza podczas końcowych lat prezydentury Richarda Nixona, kiedy wobec rozwijającej się afery Watergate był pod silną presją. Stał się wybuchowy i zaczął pić. To wówczas w rozmowie z kilkoma kongresmenami przechwalał się możliwością łatwego unicestwienia 70 milionów ludzi. Nie był obrazem stabilnego i przewidywalnego przywódcy.
W tej atmosferze jeden wojskowy zadał pytanie, które kosztowało go karierę. W 1974 roku major Harold Hering podczas szkolenia na dowódcę zespołu odpalającego rakiety międzykontynentalne zapytał instruktora: "Skąd mogę wiedzieć, że rozkaz wydał zdrowy na umyśle prezydent?".
Odpowiedzi nie dostał. Został natomiast wyrzucony z wojska. Uznano, że nie jest pewne, czy w kluczowym momencie Hering nie zawaha się. Od żołnierzy wymaga się wykonywania rozkazów, a nie dyskutowania nad ich zasadnością. To polityk miał podjąć decyzję.
Zabrać najgorszą broń wojskowym
Taki układ obowiązuje właściwie od początku istnienia broni jądrowej. Kiedy w 1945 roku Amerykanie szykowali się do zrzucenia pierwszych bomb atomowych na Japonię, prezydent Harry Truman wyraźnie zastrzegł sobie ostateczny głos w sprawie ich użycia. Wszyscy zdawali sobie sprawę, jak potężna to broń, więc nikt nie opierał się przed złożeniem odpowiedzialności za nią na barkach przywódcy kraju.
Pozostawienie prezydentowi ostatecznej władzy nad arsenałem jądrowym zostało utwierdzone kilka lat później podczas wojny w Korei. Część wojskowych naciskała w jej trakcie, aby przeprowadzić ograniczone bombardowania atomowe Chin i Korei Północnej. Truman i większość establishmentu zdecydowanie się temu sprzeciwiła, obawiając się reakcji ZSRR. W wyniku ostrych dyskusji, które w końcu przedostały się do opinii publicznej, musiał odejść z wojska niezwykle popularny generał Douglas MacArthur.
Po tym konflikcie ugruntowała się w sposób ostateczny zasada, że to nie wojskowi decydują o użyciu broni jądrowej. Miało to na celu uniemożliwienie popełnienia gigantycznego błędu jakiemuś bardzo bojowo nastawionemu generałowi. Potem sytuacja się jednak skomplikowała.
Silna presja czasu
W czasach Trumana bomby atomowe mogły zrzucać tylko powolne bombowce strategiczne. Gdyby ZSRR chciało zaatakować USA, to nadlatujące samoloty zostałyby dostrzeżone kilka godzin przed tym, jak znalazłyby się nad Waszyngtonem. Było więc bardzo dużo czasu na zebranie się prezydenta oraz jego doradców i podjęcie wspólnie decyzji o kontrataku. Prezydent miał być tym, który ostatecznie ją potwierdza i bierze odpowiedzialność.
Pod koniec lat 50. pojawił się jednak nowy czynnik - rakiety międzykontynentalne. Po odpaleniu z ZSRR mogły one dotrzeć do amerykańskich miast w około 40 minut. Czas na reakcję drastycznie się skurczył. Okno czasowe od wykrycia nadlatujących rakiet do momentu, kiedy nie można dłużej czekać z decyzją o reakcji, zawęziło się do kilkunastu minut. Zwlekając, prezydent ryzykował, że radzieckie głowice zdetonują nad kluczowymi bazami oraz centrami dowodzenia, niszcząc je i uniemożliwiając kontratak. Oznaczałoby to przegranie III wojny światowej w mniej niż godzinę.
W sytuacji, kiedy liczy się każda sekunda, nie ma miejsca na długie konsultacje i dyskusje w gronie doradców, czy proszenie o zgodę Kongresu. Decyzja musi zapaść w ciągu minut. W takich realiach wykrystalizował się system, który funkcjonuje do dzisiaj.
Teraz wojskowi mogą być bezpiecznikiem
Wizja odpalenia rakiet przez szalonego prezydenta, któremu nikt by się nie sprzeciwił, jest jednak mało realna. Jest prawdopodobne, że wojskowi stawiliby opór. Zasugerował to podczas ostatniego przesłuchania przed senacką komisją były szef Dowództwa Strategicznego USA (podlega mu broń jądrowa), generał Robert Kehler. Według niego wojskowi muszą wykonać rozkaz, o ile jest on legalny. Ze słów Kehlera wynika, że rozkaz ataku jądrowego wobec braku wyraźnego zagrożenia, lub zupełnie do niego nieproporcjonalny, można natomiast uznać za nielegalny.
Generał przyznał, że gdyby oficerowie w centrum operacyjnym w Pentagonie sprzeciwili się rozkazowi, to "na pewno doszłoby do bardzo nieprzyjemnych dyskusji". Prezydent mógłby próbować zastąpić wojskowych innymi. Jednak w tym momencie powstałoby już duże zamieszanie i pojawiłoby się więcej możliwości powstrzymania głowy państwa.
Opór mogliby też stawić niżsi rangą oficerowie przy samych silosach czy w okrętach podwodnych. Amerykańskie wojsko posiada system DEFCON, którego kolejne stopnie (od piątego do pierwszego) oznaczają stan gotowości, będący odzwierciedleniem zagrożenia dla USA. Co do zasady dopiero DEFCON 1 oznacza w ocenie Pentagonu niechybną wojnę jądrową. Wydanie rozkazu odpalenia rakiet w sytuacji, gdyby DEFCON znajdował się tak jak dzisiaj na poziomie piątym, najniższym, mogłoby wywołać poważne wątpliwości.
W historii zdarzało się już, że systemy wczesnego ostrzegania twierdziły, iż widzą nadlatujące rakiety wroga i trzeba podjąć decyzję o kontrataku. Wiadomo o co najmniej jednym takim incydencie w USA i dwóch w ZSRR/Rosji. Jednak za każdym razem wojskowi i politycy czuli tak wielką moralną odpowiedzialność, że ignorowali komputery i postanawiali nie wszczynać alarmu, który mógł prowadzić do III wojny światowej.
Problemem w ocenie części amerykańskich polityków i ekspertów jest jednak obecnie to, że cała procedura wydania i wykonania rozkazu o odpaleniu rakiet nie jest jasno określona. Nie ma konkretnego aktu prawnego. Ciągle funkcjonuje system, który został wypracowany podczas zimnej wojny. Być może teraz coś takiego powstanie, zgodnie z sugestią senatora Corkera. Nie należy się jednak spodziewać, że Kongres odbierze "futbolówkę" prezydentowi. Stworzy, co najwyżej, formalną możliwość zawetowania jego rozkazu rozpętania wojny jądrowej.