Bolał ją brzuch, jak była mała. Jak urosła, kazała sobie wyciąć żołądek. Wymyśliła raka, a lekarze jej uwierzyli. Potem wymyśliła chłopca.
Bolał ją brzuch, jak była mała. Jak urosła, kazała sobie wyciąć żołądek. Wymyśliła raka, a lekarze jej uwierzyli. Potem wymyśliła chłopca.
- Powiedz to mamie - powiedziała psycholog.
Siedziały w salonie domu M.: psycholog, Lidia i jej córka Marta. Za chwilę Lidia miała dowiedzieć się najgorszej rzeczy o swojej córce.
Lidia: - Marta zaczęła płakać. Wstała i wyszła do kuchni. Wracała, beczała, znowu wychodziła.
Najmłodsza z jej dzieci, 24 lata.
Był kwiecień 2017. W ciągu ostatniego roku Lidia dowiedziała, że:
- Marta ma nowotwór złośliwy żołądka, zaawansowane stadium (wiosna 2016)
- Marta nigdy nie miała raka, wycięli jej w szpitalu zdrowy żołądek (lato 2016)
- Szpital oskarża Martę, że sfałszowała swoje wyniki badań w celu wyłudzenia odszkodowania (jesień 2016). Wtedy Lidia w to nie uwierzyła, mimo że Marta przyznała się jej do innego oszustwa; Lidia uważała, że lekarze bronią się w ten sposób przed zarzutem błędu medycznego.
A teraz to: - Podrobiłam te wyniki - wydusiła w końcu Marta.
Münchhausen
- Niech pani nie pyta, jak ja się wtedy czułam - mówi Lidia.
W maju dowie się od psychiatrów, że jej córce zdiagnozowali zespół Münchhausena.
W lipcu sensacyjną sprawę nagłośnią wszystkie media. Będą zmieniać imiona bohaterów, umieszczać ich w małej miejscowości pod Gliwicami, ale tu, w Pyskowicach, i tak wszyscy będą wiedzieć, że to się stało u ich sąsiadów.
Każdy będzie mógł sprawdzić w internecie, że zespół Münchhausena to pragnienie bycia chorym. Uzależnienie od leczenia. Pacjent wymyśla albo nawet wywołuje objawy, żeby trafić do szpitala, a najlepiej na stół operacyjny. Nie po to, żeby zdobyć zwolnienie lekarskie albo odszkodowanie. Ale by czuć się zaopiekowanym, być w centrum uwagi. Bo kiedyś czuł się odrzucony?
Adenocarcinoma
Kiedy zaczął się ten koszmar - w kwietniu 2016 roku - Lidia akurat była w Niemczech. Od 12 lat jeździ do Niemiec do pracy, do opieki nad staruszkami. Niektórzy dziennikarze napiszą, że porzuciła dziecko, dlatego Marta się okaleczyła.
- Prowadzę jakby dwa domy - mówi Lidia.
Tam mieszka z 94-letnią kobietą i musi wokół niej robić wszystko, jak przy niemowlaku - przewijać, myć, karmić, sprzątać, a córka Niemki traktuje Lidię jak siostrę. Tu, w starym domu w śląskim miasteczku - z córką i mężem, który ma własną firmę budowlaną i zawsze był na miejscu przy dzieciach. Synowie dawno wyprowadzili się za granicę.
Sześć tygodni tam, sześć kolejnych tu.
- Kiedy jestem tu, to jestem na maksa, 24 godziny na dobę, jak na urlopie - mówi Lidia. Idzie na spacer z psem - Marta idzie z nią. Do sklepu obok po bułki - Marta z nią.
- Czy matka, która wychodzi do pracy rano i wraca wieczorem, jest w domu, czy tylko w domu śpi? A jak ojcowie wyjeżdżają za granicę do pracy, czy ktoś im wytyka porzucanie dzieci? - pyta Lidia. - Nie ja jedna pracuję za granicą. Poświęciłam się dla dzieci, zrezygnowałam z etatu, żeby nie chodziły z kluczem na szyi. Ale zaczęło brakować drugiej pensji. Miałam 40 lat z hakiem i dla kobiet w moim wieku nie było pracy w Polsce. Jak zaczęłam jeździć do Niemiec, synowie byli już dorośli, a Marta miała 12 lat. Nigdy nie było scen przy pożegnaniu typu: mama, nie wyjeżdżaj.
Kiedy jest tam, kontaktują się przez skype'a.
Już w 2015 roku Marta skarżyła się jej na ból brzucha, że ciągle ją mdli, że wymiotuje. Mieszkała wtedy sama w Krakowie, znalazła tam pracę. Napisała matce na skypie, że zrobiła sobie badania krwi i ma Helicobacter pylori.
Lidia zbytnio się nie przejęła. Ta bakteria może doprowadzić do raka żołądka, ale ma ją połowa ludzkości i ledwo co dwudziesty cierpi z jej powodu na wrzody żołądka. Poradziła córce iść do gastrologa.
- Byłam. Pobrali mi wycinek do badań. Za dwa tygodnie wyniki - przeczytała Lidia w kwietniu 2016 wiadomość od córki.
- Dwa tygodnie później napisała: adenocarcinoma non differentiatum - mówi z pamięci Lidia. - Do końca życia będę miała to w głowie.
Wtedy to brzmiało abstrakcyjnie. Wygooglowała: gruczolakorak. Nowotwór złośliwy. Zadzwoniła do męża: - Idź z Martą do lekarza rodzinnego, niech jej to przetłumaczy na polski.
Sama zasiadła przed internetem w poszukiwaniu metod niekonwencjonalnych. Zamówiła prosto z Meksyku kilogram amigdaliny (naturalnie występuje w pestkach wielu roślin, jej działanie nie zostało zweryfikowane w badaniach klinicznych) i zaplanowała dietę budwigową (oparta na białym serze i oleju lnianym, stworzona przez niemiecką chemik, fizyk i aptekarkę Johannę Budwig jako dieta przeciwnowotworowa). - Niech Marta już pije sodę i wodę utlenioną - zaordynowała mężowi przez telefon.
- Wiedziałam, że w końcu i tak będą lekarze. Ale chciałam wykorzystać ten czas, zanim zaczną się zabiegi medyczne, spróbować wszystkiego – przyznaje.
Po tygodniu wróciła z Niemiec na Śląsk i poszła z Martą na tomografię komputerową – córka miała skierowanie od lekarza rodzinnego. Na koniec wzięła ją jeszcze do laboratorium na oznaczenie markerów nowotworowych. Prywatnie. Nikt nie chciał już zlecać dodatkowych badań pacjentce z takimi złowróżbnymi wynikami.
Nlp to nie neoplasma
Lidia pokazuje mi cztery kartki A4 - treść zmieściłaby się na dwóch stronach. To cała dokumentacja medyczna Marty: wyniki gastroskopii, badań histopatologicznych, tomografii komputerowej i markerów nowotworowych. Druki komputerowe. Ale różne na pierwszy rzut oka.
Dwa ostatnie wypisane na niepowtarzalnych formularzach. Tylko one okażą się autentyczne.
Dwa pierwsze wyglądają, jakby je ktoś stworzył w powszechnie dostępnym programie edytorskim. Zwykle byle jak, w pośpiechu stawiane pieczątki, na tych dwóch kartkach stoją jak przy linijce. Marta przyzna w rozmowie ze mną, że nie kopiowała tych pieczątek. Użyła czarnej, tylko trochę mniejszej czcionki. Lekarz z jednej pieczątki istnieje, ale zmieniła mu specjalizację na gastrologa. Tego z pracowni histopatologicznej wymyśliła.
I zrobiła literówki. W nagłówku zamiast zakład patomorfologii napisała "patamorfologii", przez "a". W wynikach gastroskopii raz napisała "nlp", gdzie indziej "npl" (poprawnie, od neoplasma, z łaciny "nowotwór").
Lidii od samego początku nie dawało spokoju, że gastroskopia wykryła narośl w innym miejscu niż potem tomografia. I wynikach tomografii nie ma mowy o narośli. Jest: podejrzenie pogrubienia ścian. Tylko podejrzenie.
Markery zupełnie wykluczyły raka.
Resekcja żołądka
Te same cztery kartki Lidia położyła najpierw na biurku onkologa w Gliwicach. Poszła z córką prywatnie, żeby działać jak najszybciej. Lekarza polecili znajomi.
Odtwarza tamtą wizytę, jakby odbyła się wczoraj. Był czerwiec 2016.
- Pani Marto - powiedział lekarz - jedyne wyjście, jakie widzę przy takiej diagnozie, to resekcja żołądka. Powiedział też po polsku: usunięcie.
Marta przy tym słowie nagle spojrzała na matkę. Lidia nigdy już potem nie zobaczy u niej strachu ani wahania. Wtedy poczuła ogromny żal i uchwyciła się markerów. Wyszły rewelacyjne. Ujemne, to znaczy nie ma raka.
- Markery nie zawsze są wiarygodne – usłyszała od onkologa. - Tomografia potwierdza gastroskopię i badania histopatologiczne.
Lidia nie dowierzała: przecież od pierwszych badań minęły ponad dwa miesiące i na końcu jest tylko podejrzenie. Może pomylono wyniki? Może medycyna naturalna podziałała? Nie wspomniała o tym, bała się, że lekarz ją wyśmieje. Poprosiła o powtórzenie gastroskopii.
- Nie ma potrzeby, mamy komplet badań - odpowiedział onkolog.
- Panie doktorze, ale córka nawet nie chudnie.
Wszyscy jej to mówili, rodzina, znajomi, sąsiedzi: - Marta? Rak?! Za dobrze wygląda.
- Gdyby chudła, rokowania byłyby o wiele gorsze - orzekł jednak lekarz i podniósł słuchawkę telefonu. - Jesteście gotowe wyjechać poza województwo?
Lidia gotowa była jechać na koniec świata, więc onkolog umówił Martę na operację w szpitalu wojewódzkim w Bełchatowie, bo tam konsultował pacjentów. - Powiedział: gdybym miał dać się pokroić, to tylko tam, że tam są świetni fachowcy. Pamiętam, jak mówił przez telefon: mam tu nietypowy przypadek, młoda dziewczyna z gruczolakiem żołądka.
Później przeczyta w internecie, że na ten nowotwór dwa razy częściej zapadają mężczyźni i częściej w starszym wieku.
Onkolog z Gliwic skierował Martę jeszcze na rezonans magnetyczny głowy, czy żołądek nie dał przerzutów do mózgu. - Oczywiście nie dał - mówi Lidia dzisiaj, bogata w wiedzę o całej historii choroby córki.
Dzień po odebraniu wyników z rezonansu, w czwartek, Marta pojechała do Bełchatowa, Lidia dołączyła do niej w niedzielę i została z córką do końca.
Podejrzenie rozsiewu
Operacja miała być w poniedziałek. Marta od rana nic nie jadła. Ubrała białą koszulę i czekała. Minęło południe i nic się nie zdarzyło. Około drugiej do Marty przyszedł Piotr Trzeciak, ordynator chirurgii, ten który miał ją operować. Wyjaśnił, że musi przesunąć zabieg, bo wyskoczyły inne pilniejsze, ale jutro Marta będzie pierwsza. Lidia znowu poprosiła o powtórzenie gastroskopii. Skoro jest czas, pomyślała.
Trzeciak nie pamięta takiej prośby.
Dzisiaj wyjaśnia: - Pacjentka przyjechała z kompletem dokumentacji medycznej, została poddana badaniu fizykalnemu i przeprowadzono z nią wywiad. Lekarz wykonujący zabieg nie ma prawa podważać wyników ani obowiązku ponownego przeprowadzania procesu diagnostycznego, a jedynie zweryfikować, czy w świetle dostarczonej dokumentacji oraz informacji uzyskanej od pacjenta kwalifikacja do zabiegu jest zasadna.
Zadaję mu pytania, które zadała mi Lidia.
Dokumentacja Marty nie budziła w nim wątpliwości, papiery miały nagłówki i pieczątki, on widuje jeszcze odręczne, choćby skierowanie Marty - autentyczne - od onkologa z Gliwic.
On nie ma czasu. Każde badanie diagnostyczne, jak twierdzi, trwa od dwóch do czterech tygodni. Musiałby mieć oddział na trzysta łóżek (a nie trzydzieści, jak teraz), gdyby miał obdzwaniać wszystkich lekarzy, podpisanych pod badaniami, które przychodzą do niego za chorym i pytać, czy na pewno te badania wykonywali.
- Nie zdarzyło się w historii tego kraju, żeby ktoś sfałszował dokumentację medyczną po to, by dać się okaleczyć. Wobec takich przypadków jestem zupełnie bezradny. Trudno mi sobie wyobrazić, żebym każdego pacjenta poddawał najpierw obserwacji psychiatrycznej, czy sobie nie wymyśla choroby. Ja muszę wierzyć pacjentowi, że mnie nie oszukuje, a pacjent musi wierzyć mi, że chcę mu pomóc. Pacjentka potwierdziła, że od dwóch lat skarży się na bóle brzucha. Nie zanegowała wyników badań. Podpisała formularz zgody na operację. Miała kilka dni na zapoznanie się z ewentualnymi powikłaniami po zabiegu - mówi chirurg.
21 czerwca 2016 roku otworzył Martę. Przyznaje: nie zobaczył zmian nowotworowych. Obmacał żołądek i dalej nic. - Ale to nie oznaczało, że nie ma raka - zaznacza.
Według gastroskopii narośl miała się znajdować na błonie śluzowej, czyli w środku żołądka i mieć pięć centymetrów średnicy.
Lidia: - Byłam potem u innego onkologa, który mi powiedział, że nowotwór można wyczuć ręką jak szwy na tkaninie.
Trzeciak: - To, co wykazały badania dwa miesiące wcześniej, nie musi być adekwatne do stanu w trakcie zabiegu. Proces nowotworowy jest czynny. Guz mógł się rozlać w błonie mięśniowej.
Lidia: - Inny onkolog naciąłby żołądek i sprawdził palcem w środku.
Trzeciak: - Nacięcie mogłoby spowodować rozsiew nowotworu po całej jamie brzusznej.
Jeszcze raz przeanalizował dokumentację Marty. Pewność, jak twierdzi, daje badanie pod mikroskopem, a nie gołym okiem czy dłonią.
Lidia: - Dlaczego nie pobrano ponownie tkanki do badań?
Trzeciak: - Miałem zaszyć pacjentkę i czekać kilka tygodni na potwierdzenie, czy ten nowotwór jest? Skazywać ją na powolne umieranie? Każde szycie powoduje powstawanie zrostów. Kolejny zabieg to koszmar w chirurgii. Z dokumentacji wynikało, że jest podejrzenie rozsiewu. Rok temu mieliśmy pacjenta w podobnym wieku, który w marcu miał takie samo rozpoznanie, a w maju pogrzeb.
Ale inny onkolog powiedział Lidii, że w takim momencie - śródoperacyjnie - wykonuje się badania cito, czyli ekspresowo. Wyniki są w kwadrans, najwyżej w godzinę.
Anonim
Marta szybko dochodziła do siebie. Na drugi dzień po operacji wstała z łóżka, na trzeci spacerowała po szpitalnym korytarzu, na dziesiąty wyszła ze szpitala. Bez wypisu.
Był piątek 30 lipca. Piotr Trzeciak poszedł na urlop. Inny lekarz przyszedł do sali Marty, powiedział jej, że dzisiaj wychodzi, ale nie dał karty informacyjnej z wynikami badań, potwierdzającymi albo negującymi wstępną diagnozę. Powiedzieli, że przyślą pocztą.
Cztery dni później, w poniedziałek, już w domu Lidia wyjęła ze skrzynki pocztowej kopertę z pieczątką poczty z Bełchatowa, ale bez nadawcy i z błędami w adresie. W nazwisku brakowało litery, a w nazwie miejscowości była ulica. Aż dziw, że list dotarł.
Napisany na komputerze. Do Marty, ale ona leżała w gorączce, więc matka przeczytała.
Anonim. Autor poinformował Martę, że lekarze dopuścili się strasznej pomyłki, wycięli jej żołądek, chociaż wcale nie była chora, okaleczyli ją na całe życie, narazili na cierpienie i powikłania, a teraz próbują zatuszować sprawę.
Radził powiadomić organy ścigania i prasę i walczyć o wielomilionowe odszkodowanie.
- Marta mogła ten list napisać? - wtrącam.
- Teoretycznie mogła - mówi Lidia. - Gdyby to zrobiła, musiałaby go wieźć do Bełchatowa. Tam nie miała dostępu do komputera. Ale kiedy miałaby go wysłać? Nigdzie nie wychodziła, byłam cały czas przy niej.
Dzień później, 4 lipca, Lidia powiadomiła prokuraturę.
Szpital zrobił to samo w drugiej połowie lipca. Po przebadaniu wyciętych narządów Marty (to standard w celu określenia, czy są przerzuty i jak dalej leczyć) i obdzwonieniu placówek, które miały badać Martę przed operacją (nie mieli żadnych jej tkanek, nigdy nie mieli takiej pacjentki) odkryli, że dokumentacja została podrobiona.
Marcie tymczasem nikt nie chciał zdjąć szwów, bo nie miała wypisu. Lidia musiała z nią wrócić do szpitala w Bełchatowie. Przyjął je Trzeciak. Nie dał wypisu. Zdjął szwy bez słowa o tym, że Marta nie miała raka.
Mateusz
Prokuratura Okręgowa w Gliwicach prowadzi dwa postępowania w związku ze sprawą Marty M.
Pierwsze - dotyczące nieumyślnego spowodowania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu - 24 maja zostało zawieszone. Prokurator, mając wątpliwości, czy proces diagnostyczny i leczniczy przebiegał prawidłowo, postanowił zasięgnąć opinii biegłych. - Ta opinia winna odpowiedzieć na pytanie, czy lekarze mogli oprzeć się wyłącznie na dokumentacji, czy też powinni wcześniej dokonać samodzielnej weryfikacji przedłożonych badań i rozpoznania - mówi Joanna Smorczewska, rzeczniczka gliwickiej prokuratury.
Biegli mają na to sześć miesięcy, czyli do końca roku.
Tymczasem 26 września wyjaśni się, czy Marta stanie przed sądem za podrobienie dokumentacji medycznej.
Smorczewska: - Przesłuchana w charakterze podejrzanej przyznała się do stawianego jej zarzutu i złożyła wyjaśnienia. Podała, że w kwietniu 2016 postanowiła podrobić dokumentację medyczną, wskazującą na istnienie u niej choroby nowotworowej. Opisała przygotowanie dokumentów oraz wskazała, że wszystkie informacje potrzebne do przestępstwa uzyskała w internecie. Podejrzana wyjaśniła, że nie była na żadnym z badań. Nie potrafiła wyjaśnić powodów swojego zachowania.
Może wyjaśnią to psychiatrzy. Po przebadaniu Marty, na wniosek prokuratury, rozpoznali u niej zaburzenia pozorowane - zespół Münchhausena - tak głębokie, że w znacznym stopniu ograniczyły jej zdolność rozumienia znaczenia czynu i pokierowania swoim postępowaniem.
Na podstawie tej diagnozy prokurator skierował do Sądu Rejonowego w Gliwicach wniosek o warunkowe umorzenie postępowania karnego i nakaz leczenia ambulatoryjnego Marty. Ale w lipcu tego roku dowiedział się o drugim postępowaniu przeciw Marcie, które toczy się w Prokuraturze Rejonowej Kraków-Śródmieście. Chodzi o sfałszowanie podpisu prokuratora na pełnomocnictwie i nie ma nic wspólnego z uzależnieniem od leczenia, czyli powszechnie rozumianą definicją zespołu Münchhausena.
Marta podrobiła ten podpis, by móc reprezentować 16-letniego Mateusza. Chłopak miał stracić matkę, trafić do domu dziecka i zostać adoptowany przez lekarza z pomocą prawnika i fundacji, która organizowała na ten cel zbiórkę pieniędzy.
Prawdziwa okazała się tylko fundacja, która zawiadomiła prokuraturę. Mateusza i lekarza Marta stworzyła na Facebooku, założyła im profile (lekarz był podróżnikiem, miał zdjęcia z wypraw), w ich imieniu zamieszczała komentarze na profilu szefowej fundacji (psychoterapeutki), która zaangażowała się w ten wyimaginowany świat na trzy miesiące. Sprawa się wydała, gdy psychoterapeutka spotkała się osobiście z prawniczką, w którą wcieliła się Marta. Poszły do domu dziecka odwiedzić Mateusza.
Marta zmyśliła tę historię w tym samym roku, co raka.
Prokuratura powiadomiła o tym przestępstwie sąd. – Okoliczność ta może mieć wpływ na przebieg postępowania, w szczególności skutkować nieuwzględnieniem wniosku o warunkowe umorzenie postępowania i skierowaniem sprawy na drogę sądową - przyznaje Smorczewska.
Wiele zależy od opinii psychiatrów, którzy na polecenie śledczych jeszcze raz zbadali Martę i zweryfikowali diagnozę.
Od Lidii szybko odsunięto podejrzenia o udział w oszustwie. Śledczych przekonało zaangażowanie matki w ratowanie córki.
Nisza
Po operacji M. skupiali się na tym, żeby córka mogła jakoś funkcjonować. Najgorsze były pierwsze miesiące. Tłuszczowe biegunki, jakby z Marty wylewał się olej. Do końca życia będzie przyjmować witaminę B12 (raz w miesiącu w zastrzyku) i żelazo w tabletce (codziennie).
Już może jeść prawie wszystko, z wyjątkiem fasoli, kapusty i innych potraw, powodujących wzdęcia. Ale w małych porcjach, które musi dokładnie przerzuć, przemielić, bo nie ma już tego miejsca w brzuchu, gdzie mogłaby magazynować i rozdrobnić pokarm. Ma przełyk zszyty z jelitem. Z czasem gdzieś tam powinna wytworzyć się nisza, podobna do żołądka.
Schudła 20 kilogramów.
"Czy dziewczyna chciała schudnąć i wybrała tak drastyczne rozwiązanie?" - pytał 1 kwietnia 2017 portal kryminalny, który pierwszy opisał operację Marty.
Lidia: - Marta schudnąć? To nie ten typ słodkiej blondynki wystającej przed lustrem. Ona się wychowywała z dwoma starszymi braćmi. Mówiłam jej, Marta, może byś zapuściła włosy, masz takie gęste. Daj spokój, mówiła, krótkie rach-ciach i uczesane. Sukienkę ubrała raz przy niedzieli. Ubiera się jak facet, bojówki, moro, czapka z daszkiem, nawet chodzi trochę jak facet, zamaszyście. Odchudzanie do niej nie pasuje. To chłopczyca.
Gdy Lidia pytała córkę dlaczego, Marta z początku milczała. Potem zaczęła odpowiadać: - Bo nie było cię w domu, bo nie chciałam, żebyś wyjeżdżała.
- Myślę, że psychiatrzy jej to podsunęli - mówi Lidia.
Marta: - Gdybym wiedziała dlaczego, tobym powiedziała, dla świętego spokoju. Robiąc tę dokumentację, nie sądziłam, że ktoś w to uwierzy. Nie przygotowywałam się do tego. To się stało w jeden dzień, nie pamiętam tego dnia. Noc przed operacją miałam kryzys, ale było za późno, żeby się wycofać. Nie jestem szczęśliwa, budząc się rano z tym, co zrobiłam.
- Marta bardzo chce być samodzielna, a z drugiej strony jest bardzo nieśmiała, nieporadna i skryta. Bracia się wyprowadzili, pracują, pozakładali rodziny, a ona ma sobie nie poradzić? Ta presja dorosłości spowodowała, że uderzyła we własny żołądek, bo podświadomie chciała schować się pod moją spódnicą. Tak sobie tłumaczyłam wymyślenie raka. Tej drugiej historii (…) nie rozumiem. Do niczego mi nie pasuje. Po co? Marta, przepraszam, ale zdrowy na umyśle człowiek czegoś takiego by nie zrobił.
- Psychiatrzy napisali w diagnozie, że to może się powtórzyć. Boję się. Marta wróciła do pracy, znowu mieszka sama w innym mieście. Nie chcę jej ubezwłasnowolnić, trzymać na kanapie i prowadzić za rękę. A jeśli poczuje się samotna i znowu coś wymyśli, żebym się nią zaopiekowała? Ten strach mnie nie opuszcza. Myślałam, że mamy fajną relację. Słowo zaufanie straciło rację bytu.
Marta zaczyna płakać i wychodzi do kuchni.
Lidia: - Czuję się jak przebity balon. Niech psychiatrzy to nazwą, a sąd niech wyda wyrok.
W prokuraturze pytali Lidię o historię chorobową córki. Miała kilka gastroskopii, w 2014 roku była w szpitalu z powodu żółci w żołądku, skarżyła się na zgagi i biegunki. A we wczesnym dzieciństwie, będąc w rodzinie biologicznej, cierpiała na celiakię.
- Zdziwili się. Jak to, to Marta została adoptowana? Teraz nam pani mówi? A skąd ja miałam wiedzieć, że to ważne? Nikt mnie o to nie pytał.
Psychiatrzy i śledczy sięgnęli do wczesnego dzieciństwa Marty.
Tylko zapukać
Lidia zawsze marzyła o dużej rodzinie. Ale dwa razy miała cesarskie cięcie i lekarz jej powiedział, że kolejna ciąża grozi śmiercią.
Do domu dziecka chodzili w odwiedziny całą rodziną, synowie M. mieli wtedy siedem i dziewięć lat. Gdy otwierały się drzwi, każde z trzydziestu dwuletnich dzieci chwytało zabawkę i pędziło do M., patrząc im w oczy, przepychając się łokciami. Z wyjątkiem Marty, która siedziała w kącie i płakała.
Placówkę prowadziły siostry zakonne. Powiedziały M., że mają dwie dziewczynki, które będzie można szybko adoptować, bo mają uregulowaną sytuację prawną, to znaczy ich rodzice pozbawieni są praw rodzicielskich. Najpierw podały im Martę. Dziewczynka płakała, wyrywała się.
M. musieli wybrać. - Ale jak? - martwiła się Lidia. Mąż znalazł rozwiązanie: - Weźmy tę, którą nam pierwszą pokazały.
Marta zamieszkała z nimi 9 grudnia, w dniu swoich drugich urodzin.
Została odebrana rodzicom w wieku trzech miesięcy. Kolejne pół roku spędziła w szpitalu.
- Mam dwóch wnuków, młodszy ma trzy miesiące i jak widzę, jak synowa go pieści, to myślę sobie: Marta w tym okresie życia leżała sama w wielkim łóżku i nikt nie miał czasu ani ochoty poświęcać jej choćby ćwierci tego czasu. Pieluszka, butelka i tyle. W ósmym miesiącu nie potrafiła dobrze siedzieć. Nie wiem, czym ją karmili. Miała zniszczone jelita i żołądek. Nie umiała trawić.
W Gliwicach był wtedy jeden sklepik, w którym można było kupić chleb bezglutenowy, twardy i w smaku jak but. Po pół roku mieszkania z nową rodziną Marta mogła już jeść zwykłe bułki.
- Od początku wiedziała, że jej nie urodziłam, tylko ją sobie wybraliśmy. Ja nie wierzę w tajemnice. Wszystko i tak się kiedyś wyda i wtedy jest dramat. Dlatego zawsze trzeba stawać w prawdzie.
I powtarzała córce: - Będziesz miała 18 lat, to poszukamy rodziców biologicznych razem, a teraz masz szkołę, nie zawracaj sobie głowy.
Marta: - Miałam taki etap w życiu, że odliczałam dni, kiedy skończę 18 lat, pójdę do urzędu i dowiem się, gdzie mieszkają. Znalazłam adres w książeczce zdrowia. Pojechałam tam. Weszłam do tej kamienicy. I nie zapukałam do drzwi. Bałam się, że ktoś otworzy i nie będę wiedziała, co powiedzieć. Potem tego żałowałam. Najbardziej bym chciała, żeby nikt nie otworzył. Ale żebym zapukała.
Pani Marta nie jest pierwsza i nie jest jedyna.
W latach 2011-12 miałam pacjentkę po szesnastu operacjach chirurgicznych. I, co niespotykane, pod kątem zespołu Münchhausena zdiagnozował ją doświadczony chirurg. Miała liczne blizny na skórze brzucha.
Ale jeśli nie ma widocznych blizn, lekarz nie ma podstaw podejrzewać zespołu Münchhausena. Byłoby to łatwiejsze, gdyby miał wgląd w historię leczenia pacjenta, gdyby mógł zobaczyć, czy ten człowiek był wcześniej hospitalizowany, operowany, czy miał urazy głowy, jakie leki zażywał. Dzisiaj te informacje są niejawne, a chory na zespół Münchhausena często chodzi do wielu specjalistów, do wielu przychodni, jest wielu szpitalach.
Świadomie i celowo wytwarza sztuczny problem, pozoruje albo prowokuje jakąś chorobę, bo chce skupić na sobie uwagę. Ale nie wie dlaczego.
Wiedza psychologiczna mówi o tym, że do drugiego, trzeciego roku życia człowiek czuje się tak, jakby był częścią matki. W szpitalu, w domu dziecka będzie nakarmiony, umyty, uspokojony, ale nie będzie miał nikogo na wyłączność. Kiedy matki nie ma, niemożliwy jest prawidłowy rozwój psychofizyczny człowieka.
I jeśli zapamięta, że lekarze się nim interesowali, że pielęgniarki wokół niego "biegały", że salowe były miłe, kiedy miał problemy ze zdrowiem, to w chwili samotności może wykształcić sobie właśnie taki mechanizm radzenia z trudnościami - zespół Münchhausena.
Pani Marta może zdawała sobie sprawę, że poddając się operacji usunięcia żołądka, posuwa się o jeden krok za daleko, ale nie mogła się wycofać, bo się bała, że zostanie potraktowana jako osoba nieuczciwa i przestaną w jej sprawie interweniować.
Jej drugi czyn przestępczy – wymyślenie chłopca z domu dziecka - podciągnęłabym pod zespół Münchhausena. Poszła inną ścieżką, ale w tym samym celu – ściągnięcia uwagi profesjonalistów, a ochrona prawna dla tego chłopca stała się substytutem opieki medycznej.
Teraz wymaga uważnej diagnostyki i wieloletniej psychoterapii, bo jej zachowanie może się powtórzyć. Ale może też mieć realne bóle brzucha, powikłania po operacji, zrosty, niedrożność przewodu pokarmowego, wzdęcia, biegunki. Nie ma enzymów trawiennych, kwasu solnego, które produkuje żołądek.Magdalena Łabędzka, psychiatra, prawnik
Redakcja Iga Piotrowska