20 lat temu oskarżono go, że jest mordercą. Dostał dożywocie. Przypadek sprawił, że wyszedł po 12 latach. Zupełnie nie przypadkiem dostał 3 miliony złotych odszkodowania. Tomkowi Komendzie radzi, żeby domagał się 100 milionów złotych. Żeby wszedł w sport i nie kierował się nienawiścią. Wtedy szybciej wyleczy traumy.
Czesław Kowalczyk, który miał być cynglem, jest dziś biznesmenem, podróżnikiem, szczęśliwym mężem i ojcem. Ma nadzieję, że z czasem syn go pokocha.
Za kratami spędził niesłusznie 12 lat, 3 miesiące i 9 dni. W wywiadzie z Magazynem TVN24 mówi o szaleństwie, które go ogarniało, gdy siedział przez pięć lat w izolatce. Opowiada nam, jak to jest, gdy dom zamieniają ci w melinę. I jak człowiek się czuje, gdy ukochana osoba cię zostawia, zabierając ze sobą dziecko.
Jego syn nie wiedział, że ojciec siedzi. Dla niego nie istniał. Zawsze miał tylko matkę. Dziś już rozmawia z ojcem. Podobno nawet go polubił. Ma 23 lata. Gdy zabrali mu ojca, miał lat cztery.
Dziś Kowalczyk to pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna. Ma czas, nową rodzinę i pieniądze. Przede wszystkim jest wolnym człowiekiem.
Śledzi sprawę Tomka Komendy. Siedzieli w tym samym czasie. On wyszedł 7 lat temu. Komenda, po 18 latach, niecały miesiąc temu. Czy kiedyś się spotkają?
Przeżył pan coś podobnego. Bazując na własnym doświadczeniu, co pana zdaniem może teraz czuć Tomasz Komenda?
Prawdopodobnie nawet ziemi nie dotyka, tylko jest w innym świecie. Tak szczęśliwy, że ciężko to opisać. Woda jest dla niego bardzo czysta, a trawa bardzo zielona. Te zewnętrzne rzeczy, które do niego docierają, są megaprzyjemne. Ma fajny teraz czas.
Specjaliści mówią o podwójnym szczęściu Tomasza Komendy: odzyskał wolność i czekała na niego rodzina. Miał pan aż tyle szczęścia?
Moja narzeczona, gdy odsiadywałem wyrok, wyszła za mąż. Ale czekała na mnie rodzina: mama, siostra i grono przyjaciół. Tak samo, jak na Tomka. Widzę, że otaczają go ludzie, którzy go kochają. Tak samo ja nie wyszedłem w próżnię. Miałem grupę ludzi, którzy mnie lubią i kochają. To bardzo, bardzo pomaga.
Ma pan żal do narzeczonej, że odeszła?
Oczywiście, że nie. Byłem skazany na dożywocie. Właściwie, gdyby nie przypadek, to do końca życia siedziałbym w więzieniu. Nie mam prawa mieć i nie mam żalu do mojej byłej narzeczonej, że ułożyła sobie życie, że jest szczęśliwa. Wychowała mojego syna na bardzo porządnego człowieka.
Ma pan z nim kontakt?
Już teraz tak. Mój syn miał niecałe cztery lata, jak mnie porwano z domu. Teraz ma 23. Dorośliśmy obaj. Po pierwszym szoku, kiedy dowiedział się, że tata nie odszedł i nadal go kocha, zbliżyliśmy się do siebie i mamy ze sobą kontakt.
On myślał, że pan od niego odszedł?
Tak było. Matka słusznie zrobiła grubą kreskę. Nie mówiła mu, że jego ojciec siedzi w więzieniu za morderstwo na zlecenie. To mogłoby wpłynąć źle na młodego człowieka. Dopiero jak mnie uniewinniono, opowiedziała mu moją historię i tę historię nadal mu opowiadam.
Ciężko było w pierwszych chwilach dogadać się z synem?
O ile samo wyjście na wolność było cudownym przeżyciem, o tyle czułem, jakbym dostał młotem w głowę, gdy okazało się, że mój syn nie chce mnie znać. Ciężko było, ale teraz już jest bardzo dobrze. Poznajemy się. Ja go kocham cały czas, myślę, że on mnie polubił i mam nadzieję, że mnie pokocha.
Da się nadrobić stracony czas?
Próbuję. O ile tych 12 lat bez wolności nie mogę wymazać z pamięci, o tyle staram się być maksymalnie wolny i korzystać z tej wolności. Kupiłem katamaran, wożę turystów. To moja praca. A cały świat jest moim domem. Nadrabiam to, co straciłem na trzech metrach kwadratowych przez te 12 lat.
W jakim miejscu swojego życia byłby pan, gdyby nie zamknięcie? Na Teneryfie, jak teraz?
Nie wiem. Świat się zmienił, ja się zmieniłem. Jest bardzo prawdopodobne, że byłbym w tym samym miejscu, tylko byłbym innym człowiekiem. 12 lat, które straciłem, było okresem przejściowym, oddaliło ten cel.
Mam pięćdziesiąt parę lat i jeszcze kilka lat mogę fajnie funkcjonować. Nazwałem moją łódkę Felix Finis. To znaczy po łacinie "szczęśliwe zakończenie". Mam nadzieję, że nazwa się sprawdzi.
Niech pan opowie, gdzie był w 1999 roku?
Oskarżono mnie wtedy, że zabiłem człowieka. Krótko mówiąc, że jestem mordercą zawodowym i strzelam ludziom w głowy za pieniądze. Skazano mnie na dożywocie. Siedziałem nie w więzieniu, tylko w areszcie śledczym, bo moja sprawa trwała ponad 12 lat. Siedem lat temu przypadek sprawił, że prawdziwi sprawcy zostali odnalezieni i wypuszczono mnie na wolność.
Zadziwiające jest to, że sprawa Tomka Komendyi moja rozgrywała się w tym samym czasie. Ja mam to szczęście, że już jestem siedem lat na wolności.
Jak wspomina pan czas spędzony w areszcie?
Pływam po najpiękniejszych akwenach na świecie. Widzę turystów, których wożę, ich zadowolenie i to, że mają dobry, piękny czas, wakacje marzeń. Staram się w tych wakacjach marzeń cały czas uczestniczyć. Dlatego bardzo rzadko wspominam więzienie i chyba naturalne jest, że staram się tego bólu unikać. Po siedmiu latach na wolności nie zrywam się już w nocy. Śpię spokojnie snem sprawiedliwego człowieka. Mam nadzieję, że Tomkowi zajmie to mniej czasu niż mnie.
Pozostał z czasów aresztu jakiś dźwięk albo coś, z powodu czego nadal dostaje pan gęsiej skórki?
Zatrzaskiwana krata i skaner do prześwietlania człowieka – taki, jakiego używają na lotnisku. Na ich dźwięk nie tyle dostaję gęsiej skórki, co czuję zapach więzienia. To zapach trudny do opisania, ale swoisty, trudno go zapomnieć.
Jak poradził pan sobie z traumami. Ktoś panu w tym pomógł?
Rodzina, przyjaciele, sport. To polecam. Wysiłek fizyczny jako taki, a sport przede wszystkim, fajnie ustawia wszystko w głowie. Traumy i sytuacje, które wydawałoby się, że zostaną na zawsze, wychodzą z ciebie.
Wysiłek fizyczny polecam Tomaszowi Komendzie. Parę lat potrzeba, ale czas leczy wszystkie rany.
Jak długo był pan za kratami?
12 lat, 3 miesiące i 9 dni.
Zaprzyjaźnił się pan z kimś?
Pierwsze pięć lat byłem na oddziale dla szczególnie niebezpiecznych. To znaczyło, że przez te pięć lat nie rozmawiałem z nikim. Byłem sam do tego stopnia, że nie mogłem zwerbalizować myśli. Nie mówiłem na głos! Bałem się, że mnie zamkną w wariatkowie.
Później, na normalnym oddziale w kilkuosobowej celi, zdarzali się różni ludzie. W więzieniu jest taki sam przedział społeczeństwa, jak na wolności. To tylko kwestia proporcji, czy jest tam więcej łajdaków niż przykładowo w Sejmie. Z niektórymi nadal utrzymuję kontakt. Ale trudno się zaprzyjaźnić w takim miejscu.
Jak pan tam spędzał czas?
To nie jest miejsce, gdzie człowiek kwitnie. Brak słońca, słabe jedzenie, stres. Nic, co nas tam otacza, nie działa dobrze na zdrowie.
Czytałem książki, starałem się medytować, nie stracić hartu ducha i myślę, że mi się to udało. Nie straciłem tego czasu w tym sensie, że wyszedłem z więzienia w nie najgorszym stanie psychicznym. Bardzo fajnie jest mieć jasno zdefiniowany cel, priorytet, to, co chce się robić. Oczywiście ciężko jest w takim miejscu o systematyczność. To nie tak, że robiłem trening codziennie i czytałem parę książek dziennie. Ale większość czasu poświęciłem na to, żeby nie popaść w depresję, w marazm, tylko zrobić coś, co w przyszłości przyniesie mi korzyść.
Jakieś książki zapamiętał pan szczególnie?
"Ulissesa" Joyce'a, bo bez pokory porwałem się na niego w oryginale. Jednak najbardziej lubię i pamiętam z więzienia "Hrabiego Monte Christo" Aleksandra Dumasa. Czytałem trzy razy i zawsze przeżywałem coś innego.
Jak pan wspomina dzień, kiedy wyszedł pan na wolność?
Rano poszedłem na setną rozprawę do sądu. Adwokat mówi: "będzie dobrze". Ale jeśli ktoś przez 12 lat właściwie kilka dni w miesiącu siedzi w sądzie, wysłuchuje tych samych oskarżeń i stara się udowodnić, że nie jest wielbłądem, to już nie przeżywa tego tak mocno, jak na początku.
A tu prokurator mówi, że są nowe dowody w sprawie i chciałby, żeby sąd zapoznał się z materiałem i przesłuchał jeszcze jakiegoś człowieka. W miarę jak sytuacja się rozwijała, widziałem, że obietnica adwokata nie była gołosłowna i naprawdę jest dobrze.
Na koniec tej rozprawy prokurator wstaje i mówi, że składa wniosek, żeby mi uchylić areszt. Coś, o co walczyłem 12 lat, spełniło się. Wróciłem do więzienia, bo takie są procedury. Po kilku godzinach wydano mi dokument, że mnie zwalniają i wyszedłem.
Śniadanie jadłem w więzieniu, a obiad i kolację już jadłem na wolności. To oszołamia. Dużo rzeczy nie dociera. W więzieniu jest bardzo mało bodźców, nic się nie dzieje. Dzień świstaka – codziennie to samo. Na wolności pierwsze dni i miesiące oszałamiają tak, że tylko skrawki informacji człowiek przyswaja.
Jak wyglądał pan po wyjściu?
Jest taka scena w filmie "Papillon". Steve McQueen siedzi w więziennym karcerze i korzystając z okazji, pierwszy raz od lat pyta współwięźnia, wychylając przez otwór głowę: "Jak wyglądam?". Nie wiem dlaczego, ale zawsze jak myślę o swoim wyglądzie po wyjściu, ta scena staje mi przed oczami.
Oszołomienie tym, jak świat się zmienił przez lata, bardziej dziwi czy przeraża? Tomek Komenda wydawał się onieśmielony i radosny, gdy w wieku 41 lat dostał pierwszy w życiu telefon komórkowy.
Ja pierwszego SMS-a też wysłałem już po wyjściu. Gdy zamykano mnie i Tomka, nie było właściwie internetu, nikt z tego nie korzystał. To jest teraz dla ludzi niewyobrażalne.
Pierwsza książka, którą kupiłem po wyjściu, to "Internet dla seniora". Prawdę mówiąc, nie przeczytałem jej, bo zacząłem się uczyć od ludzi, ale w tej książce było dużo rzeczy, jak nie wszystkie, o których nie miałem pojęcia. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak bardzo świat się zmienił dla tych, którzy żyli w zamknięciu. Czy te zmiany przerażają? Irytowało mnie, że są rzeczy, które dzieciaki wiedzą lepiej ode mnie (śmiech). Jest jakieś źródełko wiedzy, które pociąga, ale nie wiadomo, jak z niego korzystać. Tak samo Tomek. Jak się cieszy z tego telefonu, tak będzie się cieszył z internetu i tych wszystkich nowinek, które teraz zaczynają go otaczać.
Dostał pan rekordowe odszkodowanie, łącznie trzy miliony złotych. Czuje się pan milionerem? Pieniądze w jakimś stopniu rekompensują te stracone lata?
Bardzo pomagają. Czasu nikt mi nie zwróci, ale lepiej mieć pieniądze w wieku lat 50 niż być biednym. Nie postrzegam siebie jako milionera, chociaż pewnie ta kwota wystarczyłaby mi na jakieś normalnie funkcjonowanie do końca życia. Staram się jednak ten czas nadrobić. Nie chcę być na emeryturze czy rencie. Chcę robić coś, co będzie sprawiać mi przyjemność i, przy okazji, sprawiać przyjemność innym. Dlatego wydałem te pieniądze na biznes, na coś, co lubię robić. Bardzo fajnie otaczać się ludźmi, którzy są uśmiechnięci, uczyć dzieci żeglowania, nurkowania. Nie czuję się milionerem, bardziej żeglarzem. I staram się żyć, jak najlepiej umiem.
Co pan powie tym, którzy myślą, że "opłacało się" siedzieć 12 lat, by dostać tyle pieniędzy?
Temu, kto chciałby odciąć sobie nogę, rękę czy bardziej intymną część ciała, nic nie chcę powiedzieć. Nie warto.
Zanim dostał pan odszkodowanie, było ciężko? Starał się pan o pracę?
W urzędach zatrudnienia nikt nie znał takiego przypadku jak mój. Dostawałem oferty pracy, ale szybko traciły ważność, kiedy tylko ludzie dowiadywali się, że jestem po takim wyroku. Winny czy niewinny - to nie miało znaczenia. Zresztą samo uniewinnienie przyszło dużo później niż wyjście z aresztu.
Dobrze, że Tomek otrzymał te parę tysięcy od razu i nie musi starać się o pracę, której i tak pewnie by nie dostał. Ktoś, kto siedział tyle lat, najpierw musi nauczyć się żyć w społeczeństwie, w obcym świecie. Ciężko skasować bilety w autobusie, otacza nas elektronika i rzeczy, o których w XX wieku nie mieliśmy pojęcia.
A pan dostał jakieś pieniądze, żeby wrócić do życia na wolności?
12 złotych na bilet. Mieszkam w Gdyni, siedziałem w Gdańsku, więc 12 złotych to była kwota wystarczająca na drogę do domu.
Szczęście, że miałem przyjaciół i rodzinę. Jeden przyjaciel dał mi rower, drugi jakieś ciuchy i inne rzeczy. Tak że początek i tak był lepszy od więzienia. Nie głodowałem. Ale nie wszyscy mają takie możliwości. Jest pewnie pełno ludzi, którzy wychodzą z więzienia. Nie jest istotne, czy winni, czy niewinni - nie wiedzą, co mają robić.
Co pan zastał po powrocie do domu?
Kiedy siedziałem, do mojego domu wprowadzili się bezdomni i zrobili z niego melinę. Mogłem tam wejść przez każde wybite okno, ale to nie miało sensu. Do parapetu były śmieci. Wynieśli, co mogli wynieść, łącznie z wanną. Nawet przewody elektryczne były wyrwane ze ściany. Tak że do mojego domu mogłem się wprowadzić dopiero po kilku miesiącach, kiedy zrobiłem generalne porządki i jako taki remont.
Nikt nie pilnuje rzeczy człowieka, który jest skazany na dożywocie i jest "mordercą zawodowym".
W końcu wszystko zaczęło się układać. Jak pan poznał żonę?
Przyjaciel był jej klientem [żona pana Czesława jest agentem ubezpieczeniowym - red.] i mnie wyswatał (śmiech). Poznałem ją po paru miesiącach na wolności. Od tamtego czasu jesteśmy razem.
Wiedziała o areszcie od pierwszej randki?
Nie, nie. To pewnie byłby strzał w kolano, nie byłoby ani drugiego spotkania, ani małżeństwa. Myślę, że zyskuję przy bliższym poznaniu, dlatego moją historię opowiedziałem jej po kilku spotkaniach, kiedy zobaczyła, kim jestem.
Jak zareagowała?
Jak sama mówi, jej największym strachem zawsze było to, że ktoś ją zabije. Kiedy więc usłyszała, że spotyka się z "zawodowym mordercą", już żegnała się z życiem. Obawy się spełniły, przyszedł ten smutny kosiarz i zabierze ją ze sobą.Ale to była chwila. Zrozumiała, że nie jestem tym, za kogo mnie brano i myślę, że nawet mnie lubi.
Cała pana historia brzmi z jednej strony upiornie, z drugiej jak bajka. Podróżowanie po świecie, biznes, katamaran, żona.
Nikomu nie jest łatwo, każdy jakiś krzyż nosi. Staramy się z żoną, żeby życie było znośne. Myślę, że w takiej sytuacji jak moja czy Tomka, najważniejsze jest, żeby nie kierować się nienawiścią. Nienawiść to piekielnie dobre paliwo, ale potrafi zniszczyć od środka. Myślę, że najlepszą radę, jaką mogę dać Tomkowi to, żeby próbował odpuścić i nie rozpamiętywać tych wszystkich rzeczy. Wtedy jest dużo łatwiej i jest szansa na to, że życie wróci do normy.
O jakie odszkodowanie powinien starać się Tomasz Komenda?
Sto milionów? Jeśli spędził jedną trzecią życia w więzieniu, właściwie w jakiś sposób go zabito, to jak to wycenić? Jak wycenić coś, co jest bezcenne?
Oczywiście nie dostanie pewnie tylu pieniędzy. Jednak fajnie by było, żeby ludzie, którzy podejmują takie decyzje i tak nonszalancko podchodzą do czyjegoś życia, wiedzieli, że wszyscy na tym tracą. A nie, że traci tylko ten, którego właśnie osądzili.
Ma pan jeszcze jakieś marzenia?
Chciałbym, żeby syn, jak skończy studia albo weźmie dziekankę i będzie mógł sobie pozwolić na jakiś wolny czas, żeglował ze mną.
Czesław Kowalczyk w styczniu 1999 roku trafił do aresztu podejrzewany o zabójstwo Adama K., instruktora jazdy konnej. Ofiara związała się z Iwoną C., konkubiną Mariusza N. – pseudonim "Gajowy". To na jego zlecenie Kowalczyk miał rzekomo zabić nauczyciela.
Iwona C. była świadkiem zabójstwa. To ona wskazała Kowalczyka jako sprawcę. Jak opowiadał później Czesław Kowalczyk, po dwóch tygodniach kobieta była w prokuraturze, chciała zeznania odwołać. Teraz, opowiada Kowalczyk, twierdziła, że musiała się pomylić, bo morderca miał wyglądać całkiem inaczej. Według Kowalczyka kobiecie zeznań nie pozwolono zmienić, a tego, że przyszła, nie zaprotokołowano.
Sprawa toczyła się przed Sądem Okręgowym w Gdańsku. W lipcu 2003 roku Kowalczyk został skazany w pierwszej instancji na dożywocie. Po apelacji w 2008 roku karę zmieniono na 25 lat więzienia. Ten wyrok został jednak uchylony. Sąd wszczął proces ponownie. Nawet wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który już w 2008 roku zwracał uwagę na przewlekłość tej sprawy, nie zmienił opinii polskiego sądu, który przedłużał areszt o kolejne trzy lata.
Ostatecznie Kowalczyk został uniewinniony w 2011 roku. Bo Adam S., współoskarżony o zabójstwo, "postanowił powiedzieć prawdę" i przyznał, że Kowalczyk nie brał udziału w morderstwie. Adam S. wskazał wtedy także dwóch innych mężczyzn, którzy mieli mieć związek ze sprawą.
Kowalczyk został oczyszczony z zarzutu zabójstwa. Nadal jednak zarzucano mu, że dostarczył sprawcy broń, nie wiedząc, że zostanie ona użyta do morderstwa. Za posiadanie broni Kowalczyk został skazany na 1,5 roku więzienia. Dopiero w 2017 roku sąd okręgowy uniewinnił go, oczyszczając ze wszystkich zarzutów.
Czesław Kowalczyk walczył o 15 milionów złotych. Ostatecznie w 2016 roku dostał 3 miliony.
Przed skazaniem pracował jako akwizytor, sprzedawał samochodowe systemy głośnomówiące do telefonów. Już po uniewinnieniu, w wywiadach mówił o sobie, że nie był "człowiekiem kryształowym". Miał znajomości w trójmiejskim półświatku i znał "Gajowego"- głównego podejrzanego o zlecenie zabójstwa Adama K. Jednak zawsze podkreślał, że zajmował się co najwyżej nielegalnym handlem. Nigdy nie zabił człowieka.
Marta Korejwo