Akademia Filmowa zlekceważyła "Wilka z Wall Street" Martina Scorsese ze względu na niechęć do bohatera - oszusta i libertyna. Arcydzieło Anga Lee "Brokeback Mountain" przegrało z dydaktycznym "Miastem gniewu" - Oscar dla filmu o miłości homoseksualnej byłby zbyt odważny. "Wróg numer jeden" Kathryn Bigelow przepadł za sprawą "politycznej niepoprawności". O wyborach akademików od lat decydują kwestie nie mające wiele wspólnego z walorami artystycznymi.
Wbrew opinii, że Hollywood to oaza "lewactwa" i obyczajowej swobody, Akademia amerykańska jest o wiele bardziej purytańska niż jej europejska odpowiedniczka. W tej kwestii nic nie zmienia się od dekad i zapewne potwierdzi to tegoroczne oscarowe rozdanie.
Cofnijmy się jednak w przeszłość, choć niezbyt odległą. Rok 2005 w kinie amerykańskim należał do obrazu Anga Lee "Tajemnica Brokeback Mountain". Film szturmem zdobył ekrany kin na całym świecie. Opowieść o uczuciu dwóch kowbojów, mająca premierę w Wenecji, odebrała nagrodę główną festiwalu - Złotego Lwa i główne nagrody BAFTA. W sumie zdobyła około 80 nagród na całym świecie i 8 nominacji do Oscara. Zarówno dla widzów, jak i krytyków, którzy przyznali jej swoje najważniejsze wyróżnienia, oczywistym było, że to główny triumfator oscarowej gali. Ale nie dla członków Akademii. Główny Oscar ku zdumieniu świata trafił do "Miasta gniewu" Paula Higgisa - politycznie poprawnej do bólu opowieści o konfliktach rasowych, którą od arcydzieła Tajwańczyka dzieli przepaść.
Pojawiły się sugestie, że najwyraźniej Ameryka nie jest jeszcze gotowa na to, by najważniejszą nagrodą filmową świata honorować opowieść o homoseksualnej miłości. Ale Ameryka swój aplauz dla filmu udowodniła, głosując nogami. Mimo że np. w stanie Utah, sąsiadującym z miejscem akcji filmu, zakazano projekcji.
Gotowa nie była za to pokaźna liczba członków Akademii. Gdy hollywoodzki gigant Ernest Borgnine ("Wikingowie", "Dzika banda") oświadczył, że nie będzie nawet oglądać "tych obrzydliwości", komentatorzy zakładali optymistycznie, że jest w mniejszości. Byli w błędzie. Z czasem wyszło na jaw, że grupa członków Akademii, którzy ostentacyjnie pominęli film Anga Lee, była niezwykle pokaźna. Nietrudno zgadnąć, że wsparli inne tytuły. Szczytem "odwagi" było nagrodzenie go statuetką za reżyserię i scenariusz.
Temat seksu w najbardziej niemoralnym mieście świata - siedzibie Akademii - w ogóle nie jest lubiany. Przejmujący "Wstyd" Steve'a McQueena, w którym uzależniony od seksu bohater zamiast czerpać z niego przyjemność wyłącznie cierpi, nawet nie został dostrzeżony. Mimo worka nagród w Wenecji i wielkiej kreacji Michael Fassbendera. I choć przesłanie o pułapkach totalnego poczucia wolności, gdzie seks stanowi tylko erzac prawdziwej bliskości i uczuć, trudno uznać za obrazoburcze, Akademia nie bawiła się w subtelności. Znamienne, że reżysera nagrodzono dwa lata później za nakręconego ewidentnie "pod Oscara" "Zniewolonego" - opowieść o wolnym, wykształconym Afroamerykaninie, porwanym i zamienionym w niewolnika, który bite 140 minut przechodzi kolejne kręgi piekła, by w finale się z niego wyrwać.
Po pierwsze i drugie polityczna poprawność
Rok 2014, gdy główną statuetkę zgarnął "Zniewolony", był fantastyczny dla anglojęzycznego kina. Wśród nominowanych tytułów był, zdawało się bezkonkurencyjny "Wilk z Wall Street", ale i świetne "Witaj w klubie" czy "Tajemnica Filomeny". Wygrana filmu, którego największym atutem był sam temat - prześladowań na tle rasowym, wywołała burzę w Hollywood. O kuluarach awantury pisały głównie tabloidy. Branżowa prasa udawała, że nic się nie dzieje. Znany z niewyparzonego języka gwiazdor "Draculi" Gary Oldman zdradził, że jego i wielu filmowców, którzy nie zagłosowali na "Zniewolonego", nazywano rasistami. "Mam dość pieprzonej politycznej poprawności" - mówił w "Variety". "Jeśli mam opinie inną niż większość ludzi w tym mieście, (Los Angeles - red.), nie oznacza, że jestem faszystą i rasistą - oburzał się, dodając, że nie pojmuje, czemu nie walory artystyczne, ale temat decyduje o zwycięstwie.
Jeszcze inny problem niż w przypadku filmu Anga Lee czy "Wstydu" mieli przewrażliwieni akademicy z "Wilkiem z Wall Street", jednym z najświetniejszych filmów Martina Scorsese. Historia Jordana Belforta, cynicznego brokera i oszusta giełdowego (bohater istnieje naprawdę i ma się świetnie), który po latach przekrętów i życia, jakiego nie powstydziłby się sam Markiz de Sade, uniknął więzienia, idąc na współpracę z FBI, także zasługiwała na najważniejsze Oscary. Tym filmem Scorsese wrócił do najwyższej formy, jaką prezentował przy okazji "Taksówkarza" czy "Chłopców z ferajny".
Tym razem purytańska Akademia pomyliła jednak Oscary z honorami za życie w cnocie, wychodząc chyba z założenia, że Oscar dla opowiedzianej po mistrzowsku historii łajdaka, oznacza nagrodę dla jego stylu życia. Po pierwszych projekcjach filmu dochodzić miało do ostrych starć niektórych członków Akademii z Martinem Scorsese i DiCaprio, (obaj byli producentami), których częstowano uwagami w rodzaju: "Wstydźcie się" albo: "Jak można robić film o tej gnidzie?". Mimo tego, że film miał pięć nominacji, został całkowicie pominięty przy ich dzieleniu. Nawet DiCaprio (genialny jako Belfort), w jak na razie życiowej roli, został zignorowany. Kuriozalnie brzmi fakt, że dwa lata później nagrodzono go za tarzanie się w błocie i czołganie po lodzie, w nudnej "Zjawie" Alejandro Gonzáleza Iñárritu.
Symptomatyczne jest to, że "Wilka..." pokonał wspomniany "Zniewolony", będący zaprzeczeniem obrazu Scorsese - mając do wyboru hedonistę i męczennika, Akademia nie wahała się ani przez moment. Przypadek wspomnianego "Taksówkarza", którego pokonał będący jego cieniem "Rocky", opisano ze szczegółami. Zadziałał powielany od lat wzorzec: zamiast filmu z dwuznaczną postacią na pierwszym planie - zabójca okrzyknięty bohaterem w "Taksówkarzu", Akademia wybiera ten, w którym bohater jest prosty i nieskomplikowany, najlepiej podnoszący się po upadku. Dokładnie taki, jak bokser, który zbiera razy, a potem pokonuje słabości i zwycięża w "Rockym".
Polityczna poprawność - a w zasadzie wielka polityka, która nie powinna mieć wpływu na ocenę filmu, przyczyniła się również do zignorowania innej perełki - "Wroga numer jeden" Kathryn Bigelow, historii 10-letniego polowania na Osamę bin Ladena, zakończonej złapaniem go i zabiciem. Bigelow pokazała, że było to możliwe dzięki pojmanym wcześniej więźniom. Reżyserce zarzucono jednak korzystanie z tajnych informacji CIA, a przede wszystkim pokazanie tortur, a przy tym brak ich potępienia. - Głównie chodziło o tzw. waterboarding. A przecież wiadomo, że żadnych tortur nigdy nie było! Pokazanie światu, że Amerykanie w imię wielkiej sprawy gotowi są na łamanie praw człowieka, nie mogło Bigelow ujść na sucho. W dodatku pojawiła się (niepotwierdzona) informacja, iż na film dostała pieniądze od CIA. To bardzo podzieliło Akademię - opowiadał mi jej członek Jan AP. Kaczmarek, polski kompozytor mieszkający w Hollywood, zdobywca Oscara za muzykę do "Marzyciela".
I znów znamienne jest to, jaki obraz pokonał film Bigelow. Wygrała "Operacja Argo" Bena Afflecka, z nim samym w głównej roli, oparta na prawdziwych wydarzeniach historia tajnej operacji ratowania amerykańskich zakładników, porwanych w Teheranie w 1979 roku. Operacji, zorganizowanej pod przykrywką realizacji fikcyjnej B-klasowej produkcji science fiction "Argo". Jednym słowem - opowieść o bohaterskich Amerykanach, z Hollywoodem w tle. - Amerykanie od dłuższego już czasu, są przerażeni tym, co wydarzyło się w ich kraju. "Argo" wnosi wielki powiew optymizmu, zagrzewa do walki, pokazuje, że choć wcale nie łatwo o wygraną, jest ona możliwa. No i nade wszystko pokazuje potęgę Hollywood, które tym razem nagrodziło samych siebie - mówi Kaczmarek.
To wyjaśnia też szaleństwo panujące za oceanem wokół musicalu "La La Land" - sprawnie zrealizowanego, z akcją osadzoną przecież również w Hollywood. I nieistotne, że nie wnosi on zupełnie nic innego do historii gatunku, nie mówiąc już o historii kina. W br. nikt nie ma wątpliwości, że właśnie film Damiena Chazelle'a będzie głównym zwycięzcą niedzielnej gali Oscarów.
Oscary za poświęcenie i protesty krytyków
Od miłości akademików do wstających po upadku bohaterów, większa jest jedynie miłość do cierpiących - kalek, chorych na ciele i umyśle, alkoholików i ćpunów, męczonych i prześladowanych, etc. Nie bez powodu aktorzy za oceanem uwielbiają takie role, a gdy jeszcze scenariusz przewiduje śmierć w finale, Oscar lśni na horyzoncie. Począwszy od autystycznego "Rain Mana" czy "Forresta Gumpa", poprzez zapijającego się na śmierć Cage'a w "Zostawić Las Vegas", Hanksa umierającego na AIDS w "Filadelfii" czy Julianne Moore na Alzheimera w "Still Alice", takie role zawsze przynosiły aktorom, a często też i reżyserom Oscary.
Podobnie jest z rolami, w które wpisany jest element poświęcenia się w imię dobra postaci. W przypadku pięknych pań najchętniej honorowane jest oszpecanie się - patrz: zjawiskowa Charlize Theron w "Monster" czy Nicole Kidman w "Godzinach", w przypadku panów mile widziane jest zgubienie lub przybranie - plus minus - 30 kg na wadze w ciągu pół roku, patrz: "roztyty" do roli we "Wściekłym byku" Robert De Niro, i drastycznie odchudzony do "Witaj w klubie" Matthew McConaughey. Na szczęście wspomniane przypadki to również role znakomite, wybitne, a nie zawsze tak bywa w przypadku tych z gatunku "poświęcających". Paradoksem jest, że łapiący się wreszcie po pięciu nominacjach na Oscara wielki Leo DiCaprio, otrzymał go za najsłabszą ze swoich ról, we wspomnianej "Zjawie". Nie dlatego, że się nie postarał, tylko że poza czołganiem się i charczeniem zwyczajnie nie miał nic do grania. Wnioski? Pełznięcie po lodzie z kilkutygodniowym zarostem, połączone z polegiwaniem na ziemi w mroźnych rejonach Ameryki i dźwiganiem charakteryzacji, sugerującej masakrę ciała, opuchliznę, etc. Akademia ceni wyżej, niż finezyjne aktorstwo w "Wilku..." czy "Aviatorze".
Przeciw tej odmianie poprawności z cyklu: "Namęczył się, dostanie Oscara" protestowali ostatnio amerykańscy krytycy, obawiając się kolejnej edycji Oscarów, gdzie wychudzeni i oszpeceni na ekranie artyści zbierać będą laury nie za efekty pracy, ale za wysiłek włożony w rolę - fizyczny, związany ze zmianą zewnętrzności. Sugerowali również, by skończyć z nagradzaniem głównie za role prześladowanych "nieszczęśników".
Gdyby jednak ów klucz znowu zadziałał, w połączeniu z ubiegłoroczną głośną akcją #OscarsSoWhite (dwa lata z rzędu 20 aktorów nominowanych do statuetek to byli biali), statuetka za główną rolę męską trafiłaby do jedynego nominowanego za pierwszy plan Afroamerykanina - Denzela Washingtona. Aktor we własnym filmie "Fences" stworzył właśnie kreację z serii "męczeńskich", jako robotnik walczący z segregacją rasową w latach 50. Jeśli jednak Akademia zignoruje polityczną poprawność i postawi na walory artystyczne, Oscar trafi tam, gdzie powinien - w ręce Caseya Afflecka. W filmie "Manchester by the sea" młodszy brat Bena zagrał poobijanego przez życie samotnika i gbura, który musi zaopiekować się bratankiem. Nie było w bieżącym roku lepszej męskiej kreacji w kinie amerykańskim.
Kochajmy mniejszości - ale bez przesady
- Jesteśmy na Oscarach, znanych także jako 'Nagrody Białych Ludzi' - rozpoczął w ubiegłym roku swoją przemowę komik Chris Rock, prowadzący galę wręczenia Oscarów. I miał rację.
O tym, że Amerykańska Akademia Filmowa to klub białych mężczyzn - złośliwi dodają, że "staromodny" - wiadomo nie od dzisiaj. Do ubiegłego roku 76 proc. członków stanowili mężczyźni - w 92 proc. biali, a średnia wieku dobijała siedemdziesiątki. Po zmianach zapowiedzianych przez szefową Cheryl Boone Isaacs, częściowo wprowadzanych w życie, dominacja panów zmniejszyła się do 72 proc. i 89 białych. Czyli minimalnie. Isaacs zapowiedziała podwojenie liczby kobiet i przedstawicieli mniejszości do 2020 r. Nim jednak zmiany wejdą w życie, klub staromodnych, białych mężczyzn jeszcze wiele razy wręczać będzie złote statuetki, kierując się nie tylko artystycznymi walorami.
Nieprzyznanie "Tajemnicy Brokeback Mountain" najważniejszego Oscara to najbardziej spektakularny przykład uprzedzeń akademików, choć było ich więcej. Gdyby ci, którzy świadomie nie obejrzeli filmu, zobaczyli go, przekonaliby się, że siłą obrazu nazwanego nieszczęśliwie "gejowskim westernem", nie był temat, ale to, jak został on opowiedziany. Homoseksualizm stanowił tylko pretekst do pokazania walki o życie w poczuciu prawdy. Wielkie kreacje aktorskie Heatha Ledgera i Jacka Gyllenhaala uczyniły film przejmującym. Historia mężczyzn, którzy zakochują w sobie, nie przyjmując do wiadomości, że mogą być homoseksualistami, to bowiem opowieść o tym, jak niszczy nas życie w kłamstwie.
Jest też w br. niezwykle skromny obraz, wielki za sprawą hipnotyzującego klimatu, będący połączeniem poematu miłosnego z małym realizmem. "Moonlight" Barry'ego Jenkinsa przypomina obrazy Wong Kar Waia, lecz traktuje o rasizmie, odmienności, którą trudno zaakceptować, a wreszcie o szukaniu tożsamości. W tle pojawia się wątek homoseksualny, ale pokazany w sposób wymykający się stereotypom. Bohater grany aż przez trzech aktorów w różnym wieku, tkwi w świecie narkotyków i biedy. Destrukcyjna matka i dzieciństwo bez radości determinują jego dorosłe życie."Moonlight" nie ma szans na główne Oscary, ale jest faworytem do statuetki za scenariusz adaptowany i role drugoplanowe - męską i kobiecą.
Naomie Harris gra fenomenalnie uzależnioną od narkotyków matkę chłopca, Mahershala Ali - jego mentora i przyjaciela, miejscowego dilera. Wydają się być pewniakami w swoich kategoriach, zaś Akademia zrobi wszystko, by "Oscary zbyt białe" nie powtórzyły się przez kilka najbliższych lat. A potem znowu potrzebna będzie spektakularna akcja, która o tym przypomni. I tak to funkcjonuje od dekad.
"Czarna lista" w Hollywood?
Nie, nie jest to wątek poświęcony opublikowanej w latach 40. liście zawierającej nazwiska filmowców, którym odmówiono pracy w zawodzie z powodu sympatii komunistycznych. Chodzi o kolejną obsesję członków Akademii, którzy nie kryją, że w swoich werdyktach karzą - lub nagradzają - filmowców za wzloty i upadki dotyczące także ich prywatnego życia. Rzecz wydawałoby się pasująca do złotej ery Hollywoodu, nie drugiej dekady XXI wieku. A jednak.
Po całej dekadzie z dala od Hollywood, zignorowany przez branżę po swoich wyskokach - do gry wrócił Mel Gibson. Rozwód po 30 latach z żoną i matką ich siedmiorga dzieci, młoda kochanka oskarżająca go o przemoc domową, pijackie wybryki i antysemickie wypowiedzi - wszystko to wstrząsnęło Hollywood. Bogobojny chrześcijanin i ulubieniec fabryki snów stał się persona non grata. Przez kolejne 10 lat nie stanął za kamerą, bo nikt nie chciał z nim pracować. Grał wyłącznie w filmach klasy B. Teraz powrócił znakomitą "Przełęczą ocalonych", za która otrzymał 6 nominacji do Oscara, w tym dla filmu i reżysera. To oparta na faktach historia Desmond Dossa - bohatera bitwy o Okinawę w 1945 r., który uratował życie 75 żołnierzom. Głęboko religijny Doss odmówił noszenia broni i zabijania wrogów. Początkowo wykpiony, rozmodlony pacyfista otrzymał z rąk prezydenta Harry'ego Trumana najwyższe odznaczenie wojskowe - Medal Honoru.
O tym, że Gibson potrafi opowiadać epickie opowieści, wiemy doskonale, ale "Przełęcz ocalonych" to najlepszy jego film. I dokładnie taki, jakie kocha Hollywood. On sam nie pojawia się na planie, za to daje nam trzy, a nawet cztery w jednym: niezwykłe widowisko batalistyczne, poruszającą opowieść o miłości, rodzinny dramat i opowieść o męskiej przyjaźni. Czy będzie to jego przepustka powrotna do Hollywood? Oscar za reżyserię byłby dowodem na to, że fabryka snów wybaczyła mu jego postępki, o ile w ogóle można łączyć jedno z drugim. Mel potrafi też prowadzić aktorów - świetny w roli Dossa charyzmatyczny Garfield nie jest wcale bez szans w walce o statuetkę.
Tym, który jednak zdobył już niemal wszystkie aktorskie nagrody, bo najwyżej zawiesił poprzeczkę rywalom, pozostaje jednak wspomniany już Casey Affleck. "Manchester by the sea" to kino, które od pierwszej do ostatniej sceny ogląda się ze ściśniętym gardłem. Reżyser bierze na warsztat formułę łzawego melodramatu, ale wszystko toczy się tu zupełnie inaczej, niż oczekujemy. Burzy schematy, myli tropy, pokazując bohatera, który przeszedł piekło i nie umie się z niego wydostać. Casey w roli wuja, który ma wziąć pod opieką syna zmarłego brata, tworzy prawdopodobnie rolę życia. To, co najważniejsze, dzieje się na twarzy Lee: introwertyka Afflecka, który z otoczeniem porozumiewa się z pomocą warknięć, pojedynczych słów. Nie można było prawdziwiej pokazać cierpienia.
Jest jednak jedno "ale": Affleckowi może zagrozić sprawa sprzed lat, którą wyciągnęli konkurenci. Mowa o rzekomym molestowaniu seksualnym z 2010 r., o które oskarżyła go producentka filmu Amanda White, żądając zadośćuczynienia. Casey bronił się, twierdząc, że chodzi wyłącznie o wyciągnięcie od niego 2 milionów dolarów. Ostatecznie pozew został wycofany, ale atmosfera skandalu wokół aktora nie od razu zniknęła. Nie wiadomo, jak zdarzenie potraktuje Akademia, mimo że wszyscy wiemy, iż nie powinno w żaden sposób wpłynąć na ocenę aktorskiego popisu Casey'a.
Takie właśnie jest Hollywood dla wszystkich, bez wyjątku. Nawet największe, kobiece gwiazdy - jak Isabella Rossellini czy Elizabeth Taylor - "ukarane" za związki z cudzymi mężami - musiały przejść "kwarantannę". Wielki Charlie Chaplin po kolejnym małżeństwie z nastolatką musiał odczekać 20 lat, by pozwolono mu wrócić z Anglii. Ale pomogło też Hollywood wyjść z nałogu najlepiej dziś opłaconemu aktorowi Robertowi Downeyowi Jr. - dało mu drugą i trzecią szansę.
Mimo to świadomość, że najważniejsze nagrody obwarowane są dodatkowymi warunkami oprócz tego, zdawałoby się jednego, który winien się liczyć, może deprymować. Pozostaje dystans do siebie i do nagrody, nawet jeśli wiemy, że jest najbardziej liczącą się na świecie. Wspomniany Chaplin napisał w autobiografii, że kiedy po raz trzeci Oscar za film przeszedł mu koło nosa (za "Światła rampy" dostał nagrodę... za muzykę!), przypomniał sobie, jak pojawił się na konkursie na swojego własnego sobowtóra i nawet nie przeszedł do dalszego etapu! - Od tamtej pory wiem przynajmniej, że wszystko jest względne - dodał.