Opozycji można dziś tylko współczuć. Miażdży ją PiS, bez najmniejszych skrupułów glanują ją rządowe i sympatyzujące z prawicą media, nie lubią wyborcy. W praktyce jej los drastycznie i prędko zmienić mogą: globalny kryzys, wojna, ewentualnie meteoryt walący w Nowogrodzką. Dla Magazynu TVN24 pisze publicysta Jakub Dymek.
Jak mawiają Anglosasi: add insult to injury, czyli nie dość że krzywda, to i upokorzenie. Nawet przychylnie nastawiony do opozycji krąg liberalnych intelektualistów, publicystek i dziennikarzy, reprezentacja organizacji pozarządowych i ludzie kultury rozsmakowali się nie tylko w dawaniu im dobrych rad, ale i w otwartych połajankach i dąsach. Zbliżamy się do połowy kadencji, a stan odrętwienia trwa i nie chce się skończyć. Jasne staje się, że aby opozycja wreszcie mogła się odbić, będzie potrzebowała czegoś jeszcze mocniejszego niż środek do wybielania zębów Grzegorza Schetyny.
Kamerun Petru, kluczenie Platformy
Uczciwie rzecz biorąc, opozycja na niemało cięgów zapracowała sobie sama, realizując cały katalog politycznych błędów i raz po raz wykazując się wadliwymi diagnozami i zawodną intuicją. Z drugiej strony: nawet wtedy, kiedy robiła dokładnie to, czego od niej oczekiwano i próbowała do maksimum wykorzystać dostępny jej repertuar środków, nagroda nie chciała się zmaterializować. Z czego wynika ten klincz?
Wyliczankę powodów kiepskiego powodzenia opozycji, można zacząć od spraw najbardziej banalnych. Kolejne gafy Ryszarda Petru – upieranie się, że nazwisko premiera Wielkiej Brytanii to "Kamerun" i przekonanie o tym, że w III RP obowiązuje Konstytucja 3 maja – zwieńczone fatalnym wizerunkowo grudniowym wyjazdem do Lizbony skutecznie zniwelowały premię, jaką dostał w 2016 roku lider Nowoczesnej i jego ugrupowanie.
Kluczenie Platformy Obywatelskiej w najbardziej nawet banalnych sprawach rzuca się cieniem na wizerunku wiarygodności i przewidywalności, jakim chciałby posługiwać się Schetyna. Za czy przeciw przyjmowaniu uchodźców? Zostawić czy zmienić program 500 plus? Przywrócić gimnazja po reformie Zalewskiej czy nie? Uzyskanie spójnej odpowiedzi na te pytania od najbardziej nawet poinformowanych i wpływowych polityków PO nie jest sprawą najłatwiejszą.
Zaś najmniejsze ugrupowanie z trzech opozycyjnych klubów parlamentarnych - PSL i jego lider Kosiniak-Kamysz - zdają się cieszyć, że nie muszą występować na pierwszej linii i zbierać tylu razów. Przy tym jednak płacą za swój dystans i kluczenie słoną cenę niewidoczności. Kto pamięta ostatnie głośne wystąpienie polityka PSL albo skutek ich kolejnych prób mediacji z prezydentem? No właśnie.
Do listy gaf i wpadek można jeszcze dopisać rzeczy naprawdę bezmyślne i ośmieszające: poparcie dla "dekomunizacji" ulic w wykonaniu IPN, głosowanie za uchwałą gloryfikującą Brygadę Świętokrzyską, nieobecność na sejmowym wystąpieniu Rzecznika Praw Obywatelskich Adama Bodnara z powodu zbliżającego się weekendu. Bo ostatni pociąg odjeżdża z Warszawy o 14.00, prawda? Ale obok gaf jest i problem większy, o którym napisano już setki komentarzy i opinii, czyli brak programu po stronie największej opozycyjnej partii. Ten ma się zmaterializować, jak zapowiadają politycy PO, pod koniec października. Niewykluczone, że w końcu dowiemy się, jaki pomysł na politykę społeczną, rozwój gospodarczy i odpowiedź na PiS-owskie reformy ma największa partia opozycyjna, która dotychczas zadowala się opowieścią o tym, że ma być praworządnie i europejsko. Może – choć ja bym się o wielkie sumy nie zakładał – to odwróci role i wówczas opozycja rzeczywiście przejdzie do kontrofensywy.
Walka w przyczółkach
Z drugiej jednak strony: opozycja, paradoksalnie, zrobiła wiele rzeczy, których od niej oczekiwano. Miała jeździć po Polsce i rozmawiać z Polakami? Proszę bardzo, PO bez ustanku organizuje jakieś spotkania terenowe, gdzie posłowie i posłanki, europarlamentarzyści i samorządowcy spotykają się z wyborcami. Zarzucano PO, że nie angażuje się w debatę i nie wchodzi w dialog z środowiskami opiniotwórczymi, proeuropejską publiką czy lokalnym zapleczem politycznym. Tymczasem we wszystkich miastach, gdzie rządzą prezydenci związani z opozycją, mamy wysyp zaangażowanych festiwali, debat i konferencji, a tęgie głowy spędzają ciągiem godziny na "budowaniu narracji" i "tworzeniu wizji". Powołane (lub obsadzone) za poprzedniej kadencji instytucje kultury zaś – czego najlepszym przykładem stało się Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku – stały się istotnymi symbolami walki o autonomię na poziomie miast i społeczności lokalnych, które nie kupują pomysłów ministra Glińskiego.
Opozycja skutecznie też przeszła test ulicy: przez całe lata obowiązującą diagnozą było twierdzenie o lenistwie lub bierności liberalnego wyborcy, który niedzielę spędza z Netflixem i lodami o smaku solonego karmelu, ale na pewno nie na ulicznej pikiecie. Tymczasem, cokolwiek by dziś sądzić o KOD, masowe demonstracje pokazały, że są i takie dziedziny, w których opozycja mocno jest jeszcze w stanie PiS zawstydzić (bo rząd, aby zorganizować sobie znaczący wiec, musi nie tylko zaangażować związkowców z Solidarności, ale i podłączyć się pod jakąś pielgrzymkę i rocznicę historyczną. Najlepiej naraz).
I co? I nic
Co jednak z tego? Ano niewiele. Opozycja znajduje się w tym samym miejscu niezależnie od tego, czy chwilowo uprawia błazenadę, czy dla odmiany jednak coś próbuje robić. Seria ostatnich sondaży wskazuje, że PiS konsekwentnie utrzymuje się na pułapie 40% poparcia, PO zaś może liczyć na około połowę tego. Niedawny sondaż Kantar dla "Faktu" przynosi podobne intuicje: PiS zdobywa z łatwością samodzielną większość w grupach gorzej sytuowanych Polaków, a na liberałów (a także partię Razem) chętniej głosowałaby zamożniejsza mniejszość. Lipcowe weta Andrzeja Dudy wzmocniły poparcie dla prezydenta, a jego konflikt z PiS-em nie zdążył jeszcze zaszkodzić partii rządzącej.
Czy opozycja jest jednak skazana na bierność? Z pewnością można wymagać od niej więcej: przyzwoitych projektów ustaw – choćby w dalej dziewiczym dla PiS-u temacie podatków dochodowych i składek – i realnej konsekwencji w kilku przynajmniej sprawach. Jak trafnie, tylko półżartem, mówił niedawno Piotr Kraśko – można by oczekiwać, że będzie czytać więcej książek i dojrzewać do wiedzy, że świat na Kaczyńskim się nie kończy.
Należy przyciągać do siebie – co wiedzą już wszystkie profesjonalne partie na świecie - i łączyć ze sobą postulaty różnych grup interesu i protestu. Młodzi lekarze - lekarze rezydenci - ambitni ludzie z wysokimi oczekiwaniami wobec państwa, którzy właśnie rozpoczęli swój protest, wydają się dokładnie taką grupą. Jedną z wielu. A skoro polski liberalizm tak srodze zawiódł pracowników i związki zawodowe, ponowne związanie się z choć niektórymi branżami i organizacjami społecznymi jest więcej niż potrzebne.
Rządów nie obala się z dnia na dzień
Ale ten sufit, który dziś napotyka opozycja, nie skruszeje od razu. A utyskiwanie, że tak jest – PiS-owi rośnie, prezydent zwyżkuje, opozycja dostaje ogryzki – to wyraz wyparcia albo ślepoty na zewnętrzne uwarunkowania i polityczną rzeczywistość. Spójrzmy na otaczające nas kraje: w Niemczech Merkel rozpoczyna czwartą kadencję i przeżyła już kryzys finansowy, kryzys strefy euro, kryzys migracyjny i, jakby tego było mało, serię zamachów terrorystycznych w Niemczech. Jej przeciwnicy próbują najróżniejszych taktyk i strategii, by – jak w starym dowcipie – na końcu przekonać się, że i tak wygrywają Niemcy, to jest Mutti Merkel.
W Wielkiej Brytanii torysi ściągnęli sobie na głowę referendum brexitowe, przegrali je, do dymisji podał się premier Cameron, w międzyczasie urosła konkurencyjna gwiazda lidera laburzystów, Jeremy'ego Corbyna, ale konserwatyści jak rządzili, tak rządzą. Ostatnio wygrali przedterminowe wybory, po najkrótszej i najnudniejszej kampanii od lat.
Na Węgrzech bezsprzecznie dominuje Orban i jego Fidesz, choć opozycja próbowała go podejść i zjednoczona, i rozdrobniona. I zupełnie jak w Polsce szukała wsparcia w Komisji Europejskiej, zbierała dziesiątki tysięcy ludzi na demonstracjach i skutecznie alarmowała o sytuacji w kraju międzynarodową opinię publiczną. Z wiadomym skutkiem.
Polska opozycja – i niemała część opinii publicznej – żyje szkodliwą fantazją "odsunięcia PiS-u od władzy" albo wręcz "obalenia rządu". Tylko gdzie się to udało w ostatniej dekadzie? Na Ukrainie, porównania do której nie są jednak ani smaczne, ani pożyteczne. Do pewnego stopnia także na Węgrzech – gdzie rząd postkomunistów utonął po skandalu korupcyjnym, ale i tak nie od razu.
Wszędzie indziej rządów "się nie obala", programy i "wielkie idee" nie kiełkują od razu, opozycja nie przestaje być opozycją z dnia na dzień, po jednej spektakularnej akcji albo wskutek jednego masowego wiecu. Dużo częściej musi przełknąć pigułkę upokorzenia, wyjeździć setki tysięcy kilometrów na spotkania, codziennie ćwiczyć zwoje mózgowe, a do tego jeszcze liczyć na niemało szczęścia i korzystny czas na kampanię.
W praktyce los opozycji drastycznie i prędko zmienić mogą dwie rzeczy: globalny kryzys albo wojna. Największe polityczne zmiany ostatnich lat: wygrana lewicowej SYRIZY w Grecji z jednej strony i fenomen Trumpa w USA z drugiej były efektem skutecznego rozgrywania ekonomicznych napięć i społecznych frustracji w krajach, które rzeczywiście ucierpiały wskutek załamań na rynku nieruchomości (USA) i w strefie euro (Grecja). Można upierać się, że w Polsce kryzysu nie było – jest to jednak twierdzenie tylko po części prawdziwe. Na szczęście nie mieliśmy załamania gospodarczego podobnego do amerykańskiego czy kryzysu zadłużeniowego jak Grecja. Ale cenę globalnej dekoniunktury i tak zapłaciliśmy, hamując rozwój świadczeń społecznych, zamrażając płace w budżetówce, deregulując i osłabiając usługi publiczne, "uśmieciowiając" rynek pracy. Sukces PiS-u był możliwy dlatego, że zbudował opowieść wokół tych, niewidocznych z makroekonomicznego punktu widzenia ("PKB rośnie!") problemów. PiS przekonywał, że w Polsce kryzys jest, PO - że go nie ma. I wrażenie, że nic wobec tego nie robi, było fatalne.
Co ciekawe: dziś role się odwróciły. Dzisiejsze dobre notowania, wskaźniki makroekonomiczne i prognozy wzrostu w Polsce tylko żyrują społeczną i gospodarczą opowieść premier Beaty Szydło, zaś apokaliptyczne prognozy o "budżetowej ruinie", "fatalnej sytuacji Polski", "katastrofalnych perspektywach" i "zahamowaniu rozwoju", płynące ze strony opozycji, się nie sprawdzają i wpychają ją w rolę, którą przez osiem lat musiał grać sam Kaczyński. PiS świadomie i z pełnym przekonaniem inwestuje w opowieść opartą na hasłach "rozwoju", "stabilności", "dobrobytu" dla zwykłych Polek i Polaków.
Dopóki zewnętrzne okoliczności i subiektywne doświadczenia ludzi będą podobne, PiS zachowa swoją teflonową odporność na wizerunkowe wpadki. Gdy – w wyniku prawdziwego lub "wypreparowanego" - kryzysu zaczną się rozbiegać i PiS utraci tę możliwość, gra zacznie się od nowa. Rząd Beaty Szydło, niezależnie od skali faktycznych zasług, które są dyskusyjne, jest w wyobraźni milionów Polek i Polaków gwarantem tej "małej stabilizacji", nowej "zielonej wyspy", która przecież tak długo służyła PO. Dopóki odczuwalne pogorszenie sytuacji życiowej nie podważy tej opowieści, a na Nowogrodzką nie spadnie meteoryt, opozycja będzie miała pod górę. Jak cynicznie by to nie brzmiało: kryzys jest dziś największą szansą opozycji. Mogą nas jeszcze wyrzucić z Unii, ale póki co do tego również daleko.
Ale czy naprawdę tego chcemy? Jeśli jedyne, co zostało liberalnej opozycji, to modlić się o kryzys (albo wojnę) – to rzeczywiście jest źle. Jeśli zaś opozycja chce siebie i wyborców przekonać, że aż tak źle nie jest, musi trzeźwo gotować się na ten scenariusz, w którym zakasa rękawy i przystępuje do nieustającej, kilkuletniej kampanii i politycznej pracy na dwie zmiany. A do tego cały czas przy dźwięku chóru narzekających intelektualistów i kapryśnych mediów. Nikt nie mówił, że ma być łatwo. A ci, którzy uwierzyli, że mogło tak być – sami sobie zrobili krzywdę.