Oj, nie tak wyobrażała sobie życie na sportowej emeryturze. Zdecydowanie nie tak. Myślała, wręcz marzyła, by było spokojniej i dużo, dużo wolniej. Niestety, szybko stało się jasne, że nie potrafi się zatrzymać. Na stadionach całego świata medale w skoku o tyczce zdobywała jako Monika Pyrek. Dzisiaj to 35-letnia, poważna pani Pyrek-Rokita. Mama, żona i radiowiec.
Trzeba przyznać, że ze sportem pożegnała się z rozmachem. W styczniu 2013 r., kiedy była już w ciąży, w szczecińskim Teatrze Współczesnym odbył się jej benefis. Ściągnęli tam ludzie, w liczbie dosyć imponującej, ważni i dla kariery Moniki, i jej życia prywatnego. Gratulowano tego, co było, życzono powodzenia w tym, co będzie.
Minęły trzy lata. Jaka okazała się ta przyszłość byłej mistrzyni?
Kiedy zapala się czerwona lampka
Pod koniec tego całego skakania – zwłaszcza wtedy, choć dokuczało jej to zawsze – miała już dość podróży, samolotów i hoteli. Uciążliwe było ciągłe przepakowywanie torby, wpadanie do domu tylko na chwilę, by uprać brudne ciuchy. – Tak bardzo chciałam mieć kosmetyczkę w łazience, wszystko w jednym miejscu. To było moje największe marzenie – przyznaje Monika.
Teraz, co zrozumiałe, podróżuje zdecydowanie mniej, ale pakowanie wciąż odkłada na ostatnią chwilę. Jakiś uraz ma, męczy ją ta czynność potwornie. Przykład? Na święta wylatywała do brata, do Dublina. I na dzień przed podróżą spakowana nie była.
Wyszło na to, choć tego nie chciała, że ciągle jest w biegu. Pracuje w Radiu Szczecin, prowadzi tam autorski program "Potyczki Moniki Pyrek". – Zbliżam się do 100. wydania – podkreśla. Podoba jej się ta praca, nawet bardzo. Zawsze się obawiała, że w życiu po sporcie zabraknie jej adrenaliny, której każdy zawodnik ma pod dostatkiem. – Sport to ciągły stres, to wyznaczony cel, który trzeba gonić. Zastanawiałam się, czy mi tego celu i stresu nie zabraknie – przyznaje. Słyszała przecież od innych sportowców historie o tym, jakie mieli problemy po przejściu na emeryturę, jak szukali tej adrenaliny. Koniec kariery to przeważnie bardzo trudny moment. Bywa, że traumatyczny, czasami prowadzi nawet do tragedii. Nagle trzeba sobie radzić w świecie bez jasno wytyczonych reguł, samemu, bo trener już nie stoi obok i nie mówi, co trzeba robić.
– Dlatego tak się cieszę, kiedy w studio zapala się czerwona lampka i zaczynam mówić. Do tego ta cykliczność, co tydzień muszę mieć jakiegoś znanego gościa, a o to w Szczecinie trudniej niż w Warszawie. Chociaż ostatnio zmieniło się na lepsze, jest dużo łatwiej, bo wachlarz wydarzeń sportowych i kulturalnych bardzo się w moim mieście rozszerzył. Adrenalina ze studia zastąpiła tę ze stadionu, więc przejście ze sportu było dość płynne. A pracuję jeszcze w dziale prasowym w Azoty Arenie. Tam jest mnóstwo wydarzeń i sporo roboty. Ciągle sobie obiecuję, że będę mniej pracować.
Tak się cieszę, kiedy w studio zapala się czerwona lampka i zaczynam mówić. Do tego ta cykliczność, co tydzień muszę mieć jakiegoś znanego gościa, a o to w Szczecinie trudniej niż w Warszawie. Chociaż ostatnio zmieniło się na lepsze, jest dużo łatwiej, bo wachlarz wydarzeń sportowych i kulturalnych bardzo się w moim mieście rozszerzył. Adrenalina ze studia zastąpiła tę ze stadionu
Monika Pyrek
Trzeba być młodym i szalonym
Monika dosyć szybko po zakończeniu kariery została mamą – Grześ ma już 2,5 roku. Od dawna powtarzała, że dziecko urodzi dopiero na sportowej emeryturze, nie wyobrażała sobie sytuacji, że po porodzie wraca do treningów. – Po co? Żeby z maluszkiem na rękach jeździć na zgrupowania? To nie dla mnie, byłam pewna, że to się nie uda. I teraz wiem, że w moim przypadku byłoby to nierealne. Podziwiam wszystkie dziewczyny, które jako mamy wracają do sportu. Według mnie ze sportem wiąże się tak dużo napięć, że nie chciałabym ich przeżywać razem z dzieckiem. Szybko się z mężem postaraliśmy, syn spadł na mnie jak dar z niebios.
Mamą została niedawno Jelena Isinbajewa, największa rywalka Moniki. Jednak Rosjanka ogłosiła, że wraca na skocznię. Mało tego, zapowiada, że chce zdobyć trzecie olimpijskie złoto, a na dodatek poprawić własny rekord świata. Komentarz Moniki? Nie, woli nie komentować, bo na razie Rosja jest zawieszona za skandal dopingowy. A jeżeli zostanie odwieszona albo Isinbajewa wystartuje w igrzyskach pod flagą olimpijską? – W historii skoku o tyczce nie ma dziewczyny, która wróciła i wygrywała jako 30-letnia mama. Oczywiście mamy w tej konkurencji są, ale zostały nimi, kiedy miały lat 20, a to inna sytuacja. Ta konkurencja jest na tyle ekstremalna, że trzeba być młodym i szalonym, by ją uprawiać. A jak z tyłu głowy masz zakodowane, że w domu czeka na ciebie dziecko, to nie jesteś w stanie podjąć takiego ryzyka – tłumaczy Monika.
Dbać o każdą pierdołę
Kiedy biegała z tyczką po stadionach, święta były krótkim odpoczynkiem, wytchnieniem od tego wysiłku i emocji. Zawsze spędzała je w rodzinnym gronie, bo na szczęście nigdy się nie zdarzyło, by akurat wtedy musiała jechać na obóz. W Wielkanoc, owszem, jeździła, na Boże Narodzenie – nigdy. W pierwszy dzień świąt treningu nie było. W drugi dzień i, rzecz jasna, w Wigilię na trening trzeba było iść.
Z żalem opuszczała pasterki – bo za późno, bo za zimno, a ona za nic nie mogła się rozchorować. – Często chodziłam na pasterkę dla dzieci, o 21.00, nie o północy. Mniej ludzi było i krócej trwały. Rzeczywiście, pilnowałam się bardzo. W sporcie zawodowym inaczej nie można, dba się, że tak powiem, o każdą pierdołę. Przeziębienie? Nie wchodziło w grę – podkreśla.
Jak święta wyglądają teraz? – Nabrały jeszcze większego znaczenia, bo wiele rzeczy robi się dla syna. Dba się o atmosferę, żeby dziecko poznało, jak te dni powinny wyglądać. W tym roku w związku z tym, że wylatujemy do Irlandii, po choinkę wybraliśmy się dosyć wcześnie. Reakcja mojego syna na ogrom tych drzew, to "ooooo" – takie chwile się zapamiętuje. A potem dekorowanie, zresztą choinka teraz wygląda inaczej, nie dbamy o to, by była elegancka, tylko dajemy ją ubierać dziecku. Ozdoby wiszą nierówno, co nie ma żadnego znaczenia. Robiliśmy pierniki, chociaż więcej było przy tym rozwalania niż robienia, ale frajdę mieliśmy ogromną, bo robiliśmy to razem. Teraz bardziej doceniam święta, bo mam komu pokazać, jaki fajny jest ten czas – mówi Monika.
Pierniki z batatów, pierogi z mąki ryżowej
Nie zmieniło się jedno – nadal nie może się najeść. Od lat ma chorą tarczycę. – To choroba Hashimoto, organizm atakuje sam siebie. Każdy dzień zaczynam od łyknięcia tabletki – wyjaśnia. Po zakończeniu kariery, bez tej intensywności ruchu, okazało się, że dostała alergii, co jest klasycznym następstwem choroby tarczycy. Nie może jeść nabiału ani pszenicy. – To teraz wyobraź sobie gotowanie na święta, jak duże to wyzwanie – mówi Monika. Pierniki robiła z batatów, pierogi tylko z mąki ryżowej. Przy ciastach też było dużo kombinacji, a i tak najpewniej ich nie ruszy. – Trudno, wolę tak, niż cierpieć i faszerować się lekami.
Ze zdrowiem, jeszcze w sporcie, zawsze były u niej problemy. Miała anemię, potem na szczęście tylko ją miewała. Przeszła zabieg laserowej korekcji wzroku, bo z daleka prawie nic nie widziała. Dokuczał jej też lęk wysokości, co było najmniejszą z dolegliwości, chociaż dla tyczkarki jednak znaczącą. I taka dziewczyna dotarła na szczyt zawodowego sportu.
Mistrzyni świata matek
Teraz jest przede wszystkim mamą. – Jakoś się w tej roli odnajduję. Na pewno nie należę do mam rozpieszczających swoje dziecko. Raczej jestem tą surową, bo sama byłam tak wychowywana. Na dodatek sport nauczył mnie dużej konsekwencji, więc nie potrafię inaczej. W domu panują zasady, łamane są tylko wtedy, kiedy przyjeżdża babcia. Tylko na początku starałam się być mistrzynią świata matek, co oczywiście się nie udało. Potem poszłam po rozum do głowy i powiedziałam sobie, że czasami muszę być mamą niedoskonałą. Nie dam rady dopilnować wszystkich i wszystkiego – dziecka, męża, psa, pracy. Od czasu do czasu warto odpuścić. Można się naczytać mądrych książek, a na końcu i tak trzeba wybierać rozwiązania, które podpowiadają intuicja i serce.
Jej kariera trwała długo, lekkoatletykę zaczęła uprawiać w roku 1994. Wyskakała dwa wicemistrzostwa świata i jeden brąz na tej imprezie, była też wicemistrzynią Europy. Dostała się na najwyższy poziom i latami nie dawała się z niego strącić. To potrafią tylko najlepsi. Miałaby co wspominać, czym się chwalić, do czego wracać.
Na pewno nie należę do mam rozpieszczających swoje dziecko. Raczej jestem tą surową, bo sama byłam tak wychowywana. Na dodatek sport nauczył mnie dużej konsekwencji, więc nie potrafię inaczej
Monika Pyrek
Nic z tych rzeczy. Pani Pyrek-Rokita nie lubi wspominek. Było, minęło, koniec. – W moim domu nie ma sportowych pamiątek, jest tylko jedno zdjęcie, jak skaczę. No i medale, trzymam je w gablocie, ale w opakowaniach, żeby się nie kurzyły. Zawsze tak było, dom miał być odskocznią od sportu. Nie chcę, by moje dziecko patrzyło na mamę jak na mistrzynię. Jesteśmy z synem aktywni, nawet bardzo, ale tak po prostu, dla frajdy i dla zdrowia.
Grześ tyczkę jednak ma. Krótką, dziecięcą. Zabawka, co by nie mówić, nietypowa. Dostał ją w prezencie od przyjaciół rodziców, którzy je produkują. W miejscu, gdzie normalnie grawerowana jest twardość i długość, wygrawerowano jego imię i datę urodzenia. – Czasami lata z nią po domu, bardzo to lubi – mówi Monika. – Ale nikt nie będzie od niego oczekiwał, by poszedł moją drogą. Przecież to ja urwałam się z choinki, bo nie miałam w rodzinie żadnych, ale to żadnych tradycji sportowych.