Przebiegłam z pięćdziesiąt metrów, byłam już blisko domu sąsiadki. Dogonili mnie, wrzucili do samochodu, czarny worek na głowę. Dokąd mnie wiozą? Zobaczę jeszcze kiedyś dzieci, męża?
To był największy okup w historii polskiej policji. 43-letni Grzegorz P. za uwolnienie 43-letniej Marty M. wziął od jej męża trzy miliony złotych i sto tysięcy euro. Żądał dużo więcej.
Kobieta została porwana w poniedziałek 13 listopada 2017 rokuna wsi pod Bielskiem-Białą. Porywaczy szukało dwustu policjantów. P. został złapany w poniedziałek tydzień później w Ustroniu. Najpierw wpadli jego dwaj wspólnicy.Wtedy wyszło na jaw, że przed Martą M. gang Grzegorza P. uprowadził dla okupu inne osoby - mężczyznę i dwie kobiety. Pomagali mu czterej wspólnicy. Wszyscy poznali się w więzieniu.
Działali od 2014 roku, za każdym razem w ten sam sposób: ubrani w czarne rzeczy, kupione w sklepie z militariami i na giełdach, udawali policjantów i zatrzymywali upatrzone ofiary do kontroli drogowej. Przetrzymywali je w wynajętym domu, a po otrzymaniu pieniędzy wypuszczali.
P. został oskarżony o założenie i kierowanie grupą przestępczą. Przyznał się do wszystkiego. Przed Sądem Okręgowym w Bielsku-Białej toczy się właśnie proces gangu.
Ja z nimi walczyłam. Byłam cała posiniaczona, dyszałam jak pies. Człowiek ma taką moc, kiedy pragnie ucieczki. Jak zwierzę w klatce.
Marta M.
- Staramy się już do tego nie wracać. Każde wspomnienie powoduje, że wchodzimy na wyżyny emocji - mówią Marta i Dariusz M.
Ale zgodzili się raz jeszcze wrócić do feralnego 13 listopada i opowiedzieć, jak P. zniszczył ich życie.
Wypowiedzi Grzegorza P. to cytaty z jego zeznań w prokuraturze, potwierdzone przed sądem.
Walka
Grzegorz P., z zeznań: Mieszkałem obok M. przez jakiś czas. Obserwowałem, że są ludźmi majętnymi i będą w stanie zapłacić okup. Powiedziałem do kolegów: jeśli mamy robić porwanie, to będzie to najbardziej kulturalne porwanie w historii. Po to był ten cały cyrk z przebieraniem, żeby to przebiegało łagodnie.
Marta M.: To nie było tak, że zaprosili mnie do samochodu, a ja grzecznie wsiadłam. Ja z nimi walczyłam. Byłam cała posiniaczona, dyszałam jak pies. Człowiek ma taką moc, kiedy pragnie ucieczki. Jak zwierzę w klatce.
P. był naszym sąsiadem, ale nie poznałam go. Nie pokazywał twarzy, nigdy nie było żadnego "dzień dobry". Nasz syn widział go raz z bliska. Podawał mu piłkę, bo przeleciała przez płot.
Zresztą oni wszyscy byli w kominiarkach. Poubierani jak brygada antyterrorystyczna. Pomyślałam: pewnie w tym zamczysku obok nas był napad. To piękny wielki dom z ogrodem po obu stronach. Pewnie ktoś uciekał przez ten ogród, dlatego stoją na drodze.
Jechałam do sądu na rozprawę spadkową, mama mi świeżo zmarła. Kazali mi zjechać na pobocze, P. poprosił o dokumenty. Poszedł, po chwili wraca: "zapraszam panią do samochodu". Jak policjant. No dobra, idę za nim, ale jak otworzyli drzwi, połapałam się, że coś tu jest nie tak. Włożyłam już nogę do środka, ale ten samochód był taki normalny. Nie ma radiostacji, żadnego sprzętu. Zawahałam się. "Panowie, a może byście jakieś legitymacje okazali, bo każdy może się tak poprzebierać". Tak sobie zażartowałam. A oni, że nie po to są zamaskowani, żeby się teraz legitymować. "To w takim razie ja nie wsiadam" - mówię.
Zaczęli mnie wpychać. Wtedy już byłam pewna, że to przebierańcy. Wystarczyło przystawić mi karabin do głowy: wsiadaj, nie dyskutuj. A oni tłukli się ze mną jak dzieci na podwórku. Tylko im ten karabin przeszkadzał, plątał się między nogami.
Darłam się, szarpałam, gryzłam, kopałam. W końcu udało mi się wyrwać. Chwycili mnie za kurtkę, a ja ją zdjęłam i zaczęłam uciekać. Przebiegłam z pięćdziesiąt metrów, byłam już blisko domu sąsiadki. Pechowo nikt nie jechał drogą. To było w dzień, o jedenastej, ludzie mogli być w pracy.
Dogonili mnie. Pchnęli do przodu i przewróciłam się, bo to było z górki. Przycisnęli do ziemi, skuli kajdankami i tarabanią z powrotem. Wrzucają do samochodu, czarny worek na głowę.
Dokąd mnie wiozą? Do burdelu? Milion myśli. Zobaczę jeszcze kiedyś dzieci, męża?
"Gdzie masz telefon?" - mówią. W torebce, a torebka jest w moim samochodzie. No to dawaj z powrotem po torebkę. Znowu odjechali, kluczą, pewnie żeby nikt ich nie namierzył po moim telefonie. Zatrzymali się i zdjęli mi worek, żebym zadzwoniła do męża. Patrzę: znam to miejsce, biegałam tu. Jesteśmy w wąwozie.
Plan porwania pani Marty pojawił się jako sposób rozwiązania moich długów. Plan ten wymyśliłem ja. Pożyczyłem pieniądze od osoby, o której nie chcę mówić. Bardzo dużo, nie chcę mówić ile. Byłem naciskany, przedstawiono mi zdjęcie mojej żony i syna, jak wychodzą z przedszkola.
Grzegorz P.
Wiem, że Darek nie odbierze, miał ważną naradę. No to wyłączyli telefon i znowu kluczą. I znowu: "dzwoń". Mówię: "nie pamiętam PIN-u". Skłamałam, żeby nie namierzyli rodziny. Miałam w telefonie zdjęcia i lokalizacje dzieci. Wbiłam trzy razy błędny PIN i do widzenia. Podałam im numer do męża.
"Gdyby tu był jeszcze jeden kolega - mówił P. - tobyś dopiero popamiętała za to, co tu wyprawiasz, on by ci zęby powybijał. My nie będziemy twojemu mężowi palców wysyłać. Pamiętaj, że masz dziecko".
Dzieci
Grzegorz P.: Plan porwania pani Marty pojawił się jako sposób rozwiązania moich długów. Plan ten wymyśliłem ja. Pożyczyłem pieniądze od osoby, o której nie chcę mówić. Bardzo dużo, nie chcę mówić ile. Byłem naciskany, przedstawiono mi zdjęcie mojej żony i syna, jak wychodzą z przedszkola.
Mam syna i córkę i do tej pory byłem jednym z najlepszych ojców.
Dariusz M.: Zgłosiłem na policję zaginięcie żony, bo nie odbierała telefonu. Szybko zareagowali, może mieli przecieki o wcześniejszych porwaniach. Mogłyby takie sprawy przejść bez echa?
Przepytywali mnie młodzi policjanci, przyszedł komendant. "Niech mi pan wierzy - mówię - to jest niemożliwie, żeby żona nie odebrała". Takie rzeczy się u nas nie dzieją. Mam naradę, nie mogę rozmawiać, ale zaraz potem oddzwaniam. A ona jest poza zasięgiem, co jest w ogóle dziwne. Moja żona tak nagle nie znika. My nie wyłączamy telefonów. Wszyscy mamy iPhone'y i lokalizacje, widzimy się nawzajem, gdzie kto aktualnie przebywa. Wszystko o sobie wiemy. Jesteśmy blisko siebie. I jesteśmy zwarci, dobrze zorganizowani. Nikt nie nawala.
Mógł jej się ten telefon rozładować. Ale o trzynastej miała być w sądzie. Coś tu nie pasuje. Marta, jak ma gdzieś być, to jest zawsze dwie minuty wcześniej. Miała tam spotkać się z ojcem i siostrą. Nie uprzedziła ich, że nie będzie. O 14 miała odebrać Jasia ze szkoły. Mało, że Jasia, ale jeszcze syna koleżanki. Miała zawieźć ich na angielski. Mogła pokłócić się ze mną –z mężem, chociaż nam się to nie zdarza, ale nie zrobiłaby czegoś takiego koleżance.
Miałem złe przeczucia. Wypadek, szpital, o porwaniu też pomyślałem. Nie wiem czemu. Intuicja.
Pojechałem po chłopców i poprosiłem koleżankę, żeby po angielskim zabrała Jasia do siebie. Miał wtedy dziesięć lat. Nic mu nie powiedziałem. Co miałem mówić? Nic jeszcze nie wiedziałem.
Siostra Marty znalazła jej samochód na drodze pod naszym domem. Jakiś zboczeniec wyrwał ją z samochodu? Psy policyjne szukały tropu.Telefon ostatni raz logował się w wąwozie. No to, Matko Boska, to koniec. Teściu w czerwcu stracił żonę, a teraz, w listopadzie chodzi po rowach za córką.
Zrobiło się ciemno, deszczowo. Dzwoni komendant: "niech pan przyjedzie". Po drodze mijam radiowóz i karetkę pogotowia. Aha, to już wiem, co usłyszę. Dojeżdżam do komendy i przychodzi SMS z czeskiego numeru: "porwaliśmy twoją żonę, nie próbuj nic robić, przekażesz milion euro i wróci cała i zdrowa".
"Ale ja już zgłosiłem zaginięcie" - odpisuję. "To dodatkowo dwieście tysięcy euro za karę".
Była osiemnasta, może dziewiętnasta. Prawie siedem godzin, odkąd Marta zniknęła. Kamień spadł mi z serca. Porwanie żony to pół biedy, jak wcześniej szukało się zwłok. Już byłem przy okienku na komendzie. Wycofałem się. Zwiałem stamtąd. Jeździłem po mieście.
Dlaczego mnie wybrali? Nie jestem właścicielem firmy, tylko prezesem. Nasi klienci zbudowali wielkie fortuny, zawsze myślałem, że to takich ludzi dotyczy. Nie menadżerów. Ja zarabiam więcej niż przeciętny Polak, ale to tylko pensja wypłacana co miesiąc. Mam akcje, ale to nieruchome pieniądze. Nie mogę przyjść do księgowego: weź mi wypłać milion.
Powiadomić policję? Dzwonię do teścia, do przyjaciela. Przyjechali, mówią: "Nie wiemy, z jaką organizacją masz do czynienia. Sam nie wygrasz. Pójdziesz z pieniędzmi do lasu i nie będzie ani Marty, ani ciebie". O 21 zadzwoniłem do komendanta.
Bałem się, że mnie śledzą. Jak zobaczą policjantów, to zabiją Martę. - Nie ruszę się z domu - mówię. Spotkaliśmy się w konspiracji. Noc, wzywam karetkę, że starszy syn źle się poczuł, biorę Kacpra pod pachę i do szpitala. Usiedliśmy w poczekalni, oficer obok. "To pan?". Tak, to ja. Uspokaja: "Porwani dla okupu na ogół wracają do domu. Chodzi wyłącznie o pieniądze, to kwestia techniczna, trzeba tylko przekazać okup. Niech się pan nie martwi, priorytetem jest życie Marty".
Mówiłem: wierzę wam. Ale brał mnie strach. Tam pilnują Marty jakieś barany, może piją, narkotyzują się i zabiją ją w jakimś amoku. Tego bałem się najbardziej, to mnie najbardziej wkurzało.
Tylko Kacper z naszych dzieci wiedział o porwaniu. Był wtedy w klasie maturalnej. Powiedział: "wiem, że mama wróci, a ja muszę chodzić na korepetycje, bo zawalę z chemii". Policjanci wozili go na te korepetycje. Najstarszy Robert był w Warszawie, aplikował o pracę w banku. Starał się o nią pół roku, zaraz po studiach. "Tata - dzwoni - chyba poszło mi dobrze". A, to fajnie, mówię, cieszę się, to cześć. Normalnie to bym gadał, gratulował, ale akurat byłem w drodze do Katowic pożyczać pieniądze na okup. Musiałem je nazbierać.
Po dwóch dniach przypomniałem sobie: kurde, przecież Jaś został u koleżanki. Bez piżamy, bez szczoteczki do zębów. Policjanci już tam wparowali, bo nie wiadomo było, czy dzieci też nie będą porywane. Dzwonię do teścia: weź Jasia do siebie. I Kacper mu wszystko powiedział. Spali w jednym pokoju i którejś nocy Jaś nie wytrzymał. "Powiedz - mówi - przecież widzę, nie chodzimy do szkoły, dziadek przerażony, rodzice wyjechali, wszędzie ochroniarze, co się dzieje". Nie wierzył w takie głupoty, że mama nie może podejść do telefonu.
A P. w tym czasie pewnie jadł ze swoim dzieckiem kolację.
Piwnica
Grzegorz P.: Dom, gdzie przetrzymywaliśmy panią Martę, został wynajęty przed wakacjami.
Zapewniałem panią Martę, że wszystko będzie dobrze. Prosiłem, żeby nie stawiała oporu. Mówiłem, że nic jej nie grozi, że chodzi tylko o kasę, że nawet jak Dariusz takiej kwoty nie zdobędzie, to ona zostanie wypuszczona. Pytałem, czy coś potrzebuje, jedzenie, prasę, środki uspokajające. W zasadzie tylko ja się z nią kontaktowałem. Starałem się robić to w sposób przyjazny. Mówiłem spokojnie.
Moja rola miała polegać na tym, że rozmowy prowadzone były łagodnie. Ja prowadziłem korespondencję z panem Dariuszem, starałem się rozwiać jego wątpliwości, że żonie nic się nie stanie. Na jego prośbę zaaranżowałem rozmowę pani Marty z nim. Ta rozmowa jej pomogła. Widać było, że czuje się bezpiecznie.
Marta M.: Ten dom nie stoi na pustkowiu. Są tam jacyś sąsiedzi. Znalazłam go potem na mapie Google, adres jest w aktach sprawy.
Ocknęłam się i usłyszałam w Radiu Bielsko, że jest 17.30. Boże, porwali mnie o jedenastej, tyle godzin tu siedzę bez ruchu, pokonana, jakby coś się skończyło. Musiałam zebrać się w sobie. Walcz, babo, nie rozpaczaj, jeszcze nic się nie stało, przeżyjesz.
Pierwszej nocy nie spałam w ogóle. Nasłuchiwałam. Wymyślałam, czym się tu bronić, jak wkroczą. Miałam tylko plastikową butelkę po wodzie. Byli pod drzwiami, mieli włączone radio, raz po raz słyszałam otwieranie puszek. Co to za ludzie, co im może strzelić do głowy po tym piwie? Czy mi czegoś nie dosypią do wody, nie zgwałcą?
Okno było szczelnie zabite blachą. Liczyłam nity w blasze. Zbroiłam się. Miałam plan, że jak się stąd wydostanę, wszystko dokładnie opowiem policji. Uplotłam warkoczyk ze sznurka, zostawiałam ślady, żeby nikt mi nie zarzucił, że ściemniam, że mnie tam nie było
Marta M.
Jak pod drzwiami robiło się cicho, to słyszałam ich w kuchni, tłukli się garnkami. Słyszałam, że wchodzili tam po schodach. To znaczy, że ja jestem w piwnicy. Wprowadzili mnie w tym worku na głowie do pomieszczenia na tym samym poziomie co garaż. Szłam po kamykach, potem po płytkach, liczyłam te płytki. Uczyłam się na pamięć: dwa kroki w prawo, dwa w lewo. Liczyłam ich kroki, odgadywałam układ domu. Kombinowałam, jak uciec. Patrzyłam, czy da się zdjąć drzwi z zawiasów.
Okno było szczelnie zabite blachą. Liczyłam nity w blasze. Zbroiłam się. Miałam plan, że jak się stąd wydostanę, wszystko dokładnie opowiem policji. Uplotłam warkoczyk ze sznurka, zostawiałam ślady, żeby nikt mi nie zarzucił, że ściemniam, że mnie tam nie było.
W piwnicy była stara kanapa, zdechły śpiwór i przenośna ubikacja, taka jak w kamperach. Zero światła. Syf. Zimno jak fiks, okropnie, drzemałam w kurtce i w kozakach.
Wchodzili zapytać, czy czegoś potrzebuję. Zawsze w kominiarkach i rękawiczkach. Jeden nie ubierał rękawiczek. Miał tak wielkie dłonie, że nie mógł wsadzić palca w ucho od kubka do herbaty. Myślałam, że to jakiś Ukrainiec, bo strasznie seplenił.
P. tam nie było. Wpadał tylko powiedzieć, na jakim etapie jest zbieranie pieniędzy. Był taki pewny siebie. Ta jego postawa, nogi szeroko rozstawione, nawet miałam podejrzenia, czy on nie był kiedyś policjantem albo wojskowym. Ten jego sposób wypowiadania się. Starał się być elokwentny. Występował przede mną.
"Wszystko idzie w dobrym kierunku, mąż zbiera kasę".
"Proszę się uzbroić w cierpliwość".
"Jeszcze jeden dzień, bo mąż sobie nie radzi".
Czwartego dnia koło południa powiedział: "mąż przekazał pieniądze".
I nastąpiła cisza.
Wzięli kasę i zostawili mnie w tej piwnicy. Skoro mają pieniądze, myślałam, to mogą mnie teraz ubić. Do samego końca nie wiedziałam: wypuszczą mnie czy dźgną nożem. Wieczorem usłyszałam jakieś ruchy.
Pieniądze
Grzegorz P.: Wartość okupu została określona przeze mnie na milion euro. Potem jeszcze zażądałem dopłaty dwieście tysięcy euro za to, że pan Dariusz zgłosił sprawę na policję. Ostatecznie przekazał mi, że ma trzy miliony złotych i sto tysięcy euro. Okup został przekazany w Wapienicy przy zaporze. Dariusz dostał polecenie, że ma stanąć przed Krzywą Chatą i czekać. Jak się upewniłem, że jest sam, kazałem mu jechać około trzy kilometry i zdeponować okup.
Dariusz M.: Chciał uchodzić za profesjonalistę, za biznesmena, który ma nade mną przewagę. Nawet któryś z jego wspólników zeznał, że P. popadł w narcyzm. Ja jestem teraz bonzo, a ty, prezesiku, moim giermkiem. Rozmawialiśmy tylko esemesami. "Jak chcesz zobaczyć żonę - pisał - żadnej współpracy z policją. Nie rób głupstw i będzie po sprawie".
I byłem tym giermkiem, mogłem tylko przyjąć rolę służalczą. Zrobię wszystko, co sobie życzysz, byle uratować żonę.
Policja dzwoniła do banków, żeby wypłacali duże sumy moim przyjaciołom od ręki (żeby wypłacić dużą sumę z banku, trzeba bank wcześniej uprzedzić - red.). Przywozili je w reklamówkach. Każdy banknot trzeba było policzyć, spisać numer seryjny. Zasypiałem przy tym liczeniu. Klepali mnie po twarzy: "Panie Darku, tu jest sto tysięcy. Zgadza się? To podpisz pan". Ktoś z rodziny musiał przy tym być. A ojciec porwanej może mnie zastąpić? "No, może". Bo ja muszę organizować kolejną pożyczkę. Biedny teściu, siedział taki zmarnowany i wzdychał: szkołę można by za to wybudować.
"Masz pieniądze? " - napisał P. "To włóż do samochodu. Jedź na parking pod tesco".
A tu taka prozaiczna rzecz: jak ciężkie są takie pieniądze. Dzwonię do kolegi: kup mi plecak w decathlonie, bo ja nie mogę się stąd ruszyć. Przywiózł na komisariat i ładujemy. Policjanci podnosili go we dwóch, a tam byli sami wysportowani. "Jezu, tego nie idzie dźwignąć samemu, mówią, będzie musiał z panem ktoś jechać". A tam, gadacie. Podrzuciłem na ramię i wbiegłem pod górkę jak kozica. Gdyby dzisiaj ktoś mi to kazał zrobić, nie wyjąłbym go z samochodu. Ale działałem na adrenalinie. Potem przez półtora roku chodziłem na rehabilitację. Pozrywałem ścięgna.
Sam pojechałem, bałem się ich spłoszyć. "Mamy drony" - pisał P. Siał strach.
Stoję na parkingu. Czy ktoś jest w stanie wyobrazić sobie, jakie to uczucie? Ludzie idą do tesco, całymi rodzinami, robią zakupy, odjeżdżają. Żyją. A ty siedzisz w samochodzie z milionem w plecaku. Masz pieniądze, nie masz żony. Myślisz: zobaczę ją jeszcze kiedyś? Widzisz sąsiadów. Co ty tutaj robisz? Nie możesz nikomu nic powiedzieć. Żeby się nie rozchodziło. Ktoś już dzwonił do radia, zatrzymywali audycję. Oficjalnie nie było żadnego porwania. Czekasz jak na wyrok.
A P. pisze, że to nie ten dzień, że coś mu się nie podoba i nie będzie ryzykować. Co robić? Zostać w samochodzie? Jeździć całą noc po mieście? Spać z tą kasą? Nie pojadę na policję, bo on może mnie śledzić. Wypuścił i patrzy, czy go nie namierzają. Pojechałem do przyjaciół, a rano kolejny SMS i powtórka: jedź tu, jedź tam.
Zostawiłem pieniądze, wróciłem do domu i byłem taki szczęśliwy, jakbym wygrał na loterii. Ale zaraz to szczęście zaczęło ze mnie schodzić. Przecież nie ma Marty. Gdzie SMS od porywacza? Piszę do niego, on się nie odzywa. Czemu?
Jasna cholera. Przyszły najgorsze myśli i zrobiła się z tego wieczność. Zostawiłem pieniądze w południe, a jest wieczór. O dziewiętnastej SMS: "przyjedź, żona będzie czekać koło restauracji".
Ulga.
Podziękowanie
Grzegorz P.: Pani Marta, wysiadając, powiedziała: dziękuję za dobre traktowanie.
Marta M.: Ubrali mi worek na głowę. Po co? Przecież mieli te kominiarki. Pewnie, żebym nie opowiedziała policji, skąd mnie wieźli, gdzie trzymali. A ja zapamiętałam masę rzeczy na słuch: brama garażowa, brama odsuwana, droga szutrowa, hopek, znowu hopek, skręt w lewo, dwa w prawo.
Kazali wysiąść. "Idź dwieście metrów w dół i nie oglądaj się za siebie.Tam będzie restauracja i tam czekaj na męża".
Mróz, ja bez telefonu. Myślę, wpadnę do tej restauracji. Ale nie weszłam. Wyglądałam jak czupiradło. Od czterech dni się nie myłam.
Dariusz M.: Była w ciężkim szoku. Będziesz musiała porozmawiać z policją - mówię - muszą zdjąć z ciebie odciski. Nie chciała słuchać. Żadnej policji - powtarza. "Nikomu ani słowa. To jest duża organizacja. Zabiją Jasia". W kółko taki przekaz.
Marta M.: Przyjeżdżamy do domu i nawet zębów nie pozwolili mi umyć. Nic nie dotykać, do nikogo się nie przytulać, tak jak stoję mam jechać na komisariat. Kolega wziął mnie do swojego auta, jedziemy inną drogą, cały czas ogląda się za siebie. "Kładź się na siedzenie, mówi, ktoś za nami jedzie". A to było auto ochrony. Na komisariacie kazali rozebrać się do rosołu, zabrali ubranie i do dzisiaj nie oddali.
Zeznawałam do czwartej nad ranem. Ledwo zamknęliśmy oko i o szóstej zabrali nas na okazanie, bo już jednego mieli. Rozpoznałam go po tych wielkich łapach. Jak opowiadałam o nim wcześniej policji, od razu go namierzyli, że "z takimi łapami to tylko ten jeden może być". I miał ślad po moim ugryzieniu.
Jak wróciliśmy, dzieci już spały. Zobaczyłam się z nimi dopiero rano. Wybuchły płaczem. Puściły emocje, ogrom strachu, w którym czekały na mnie te cztery dni.
Dariusz M.: Dopóki ich wszystkich nie złapali, mieszkaliśmy z ochroniarzami. To nie było życie. Nie wolno otwierać drzwi, nie wolno odsłaniać okien. Śpimy, nagle wchodzą do sypialni i "wstawać". Albo taka scena: przychodzi nasza pani listonosz, jak zwykle wparowuje pod drzwi, a tu wyskakuje ochroniarz. "Pani do kogo" i mierzy do niej z karabinu. Całe szczęście syn się zza niego wychylił. "On mnie zna, on mnie zna" - zawołała. Potem wywieźli nas do hotelu w Katowicach. Musieli ustalić, gdzie sięgają ich macki, czy to nie jest mafia. Po tygodniu zaszyliśmy się u rodziny na północy Polski, a po wszystkim pojechaliśmy na obóz narciarski do Austrii, żeby odpocząć.
Marta M: Ile było przepłakanych wieczorów, ile win wypitych.
Dariusz M.: Robiliśmy sobie sesje w domu, wciągaliśmy dzieci. Mów, co wtedy czułeś, o czym myślałeś. Jaś wypalił, że ma dość. Nauczyciele naciskali, że ma nadrabiać zaległości. Miesiąc nie był w szkole. Nic nie wiedzieli. Poinformowaliśmy dyrektorkę o porwaniu i byliśmy pewni, że ona im przekaże. Ale była tak przerażona, że siedziała cicho. Pewnie myśleli: jeżdżą sobie po świecie.
To nie jest tak, że porywa się jedną osobę. Wywraca się życie całej rodzinie. Musiałam jechać do teściów. Nie wystarczyło, że zadzwoniłam: jestem cała. Musieli mnie zobaczyć, pomacać.
Marta M.
Marta M.: Janek wstydził się, że nie może powiedzieć kolegom. Jak to, mówimy, dlaczego, powiedz prosto z mostu. Dopiero się ośmielił. Siedzieli w szatni i wszyscy się rozpłakali. A on się bał, że go wyśmieją.
To nie jest tak, że porywa się jedną osobę. Wywraca się życie całej rodzinie. Musiałam jechać do teściów. Nie wystarczyło, że zadzwoniłam: jestem cała. Musieli mnie zobaczyć, pomacać.
Dariusz M.: Niektórzy znajomi postawili już na Marcie kreskę. Przepraszali nas, że nie wierzyli, że wróci.
Marta M.: Tego się nie da zrobić delikatnie. Co z tego, że nie znęcali się fizycznie? Wolałabym dostać w zęby, siniak się wyleczy, a to, co się stało w psychice - tego się nie wymaże.
Dariusz M.: Wielbisz swoją żonę, kochasz, szanujesz, a tu jakichś trzech gości zamiata nią podłogę w samochodzie, trzyma w piwnicy, odziera z godności.
Marta M.: Nie wymaże się tego zbezczeszczenia, tego lęku. Jak mąż wyjeżdża w interesach, ja nie mogę spać. Co zrobię sama z małym dzieckiem, jak alarm zacznie wyć? Siedzę i myślę, gdzie uciekać.
Teraz sobie przypominamy, że pod domem kręciły się jakieś samochody. Rano w dniu porwania byłam u kosmetyczki na paznokciach. Policjanci sprawdzili na nagraniach z kamer, że już wtedy za mną jeździli. Kiedyś takie sygnały ignorowaliśmy, teraz jesteśmy czujni. Ja już na pewno nie zatrzymam się do kontroli policji. Nie wysiądę z samochodu, nie okażę dokumentów. Niech do mnie strzelają.
Dariusz M.: Chodziliśmy do psychologa, sami ze sobą, z dziećmi. Jak nie widziałem Jasia przez chwilę, od razu: gdzie on jest. Nie mógł oddalić się na krok. Do tej pory tak jest. Nie lubię, jak idzie sam na angielski ulicę obok. Kacper dostał się na studia, jest we Wrocławiu, jak nie odbiera telefonu, są nerwy. Jak aplikacja nie pokazuje telefonu Marty, trzęsą mi się ręce.
Alarmy i kamery zawsze mieliśmy, myśleliśmy o psie. A psycholog powiedziała, że trzeba wrócić do dawnego życia, że nie wolno nic zmieniać, wtedy to porwanie szybko stanie się epizodem.
Marta M.: Radziła zmierzyć się z tym miejscem. Mieszkaliśmy wtedy gdzie indziej, a ten dom, pod którym mnie porwali, dopiero remontowaliśmy. Musiałam tamtędy przejeżdżać, dom jest na górce, na końcu ślepej uliczki, nie ma innej drogi. Za każdym razem widziałam to, co się tam zdarzyło. W rocznicę porwania tak się bałam, że Darek musiał jechać za mną.
"Zepsuli nam górkę", mówiłam Darkowi. "Trzeba to miejsce odczarować" - mówiła psycholog. Zatrzymać się tam, gdzie wtedy, wysiąść, przejść tą drogą, którą uciekałam.
"To będzie pierwszy trudny moment" - mówiła psycholog. Drugi - gdy zapadnie wyrok. I trzeci, gdy wyrok się skończy.
Kara
Grzegorz P.: Zostało ustalone, że ja z okupu biorę milion siedemset tysięcy złotych. Zakazałem kolegom korzystać z tych pieniędzy. Im dałem pozostałą część, oni mieli się tym podzielić. Spłaciłem pożyczkę. Nie jestem w stanie wskazać, gdzie jest ukryta pozostała kwota.
Gdy dowiedziałem się o pierwszych zatrzymaniach, zabrałem z domu żonę i dziecko, żeby nic im się nie stało złego.
W poniedziałek moi prawnicy prowadzili rozmowy z panem prokuratorem dotyczące mojego oddania się prokuraturze. Miałem mieć zagwarantowany bezpieczny dojazd. To miało być z mojej inicjatywy. Ale w tym dniu, gdy wracałem do żony, zostałem pechowo zatrzymany.
Ubolewam. Zrobiłem coś strasznego.
Dariusz M.: Jak ktoś chce okazać skruchę, to oddaje pieniądze. A on jeszcze, uciekając policji, staranował ich samochodem. Policjanci mówili, że nie mogą ściągnąć z niego tych pieniędzy, bo on nic nie ma. To na co się zadłużył? Nie wyglądał na biednego, gdy mieszkał obok nas. Nie żył skromnie, jeździł hamerem.
Marta M.: Nie chodzimy na rozprawy. Nie chcę patrzeć na te gęby. Tylko Darek czytał akta sprawy. Nieważne, ile on dostanie lat, osiem, piętnaście czy dwadzieścia. Wiecznie siedzieć nie będzie. Ja chcę czuć się bezpieczna, jak on wyjdzie. On zna nasze adresy. I co, będę go spotykać w sklepie? Masakra.
Dariusz M.: Mamy się wyprowadzić? Stworzyć armię do obrony? On powinien mieć bransoletkę, być monitorowany. Zrobił to cztery razy, spróbuje po raz kolejny. To już był jego sposób zarabiania na życie.
Powinien to odpracować. Niech pozgina kark na nocce, jak ludzie u mnie w firmie, to może zrozumie, że nie można komuś ot tak coś zabrać. Ja też nie urodziłem się prezesem. Rodzice nie zanieśli mnie na studia, nie dali dobrej posady. Wyszedłem z biedy, do wszystkiego doszliśmy sami.
Marta M.: A ilu policjantów się napracowało, żeby mnie uratować. Porzucili swoje rodziny na kilkanaście dni przez jednego głupka. Pani technik na oględzinach pokazywała mi zdjęcie maleńkiego dziecka, zostawiła je z mężem w Warszawie, bo musiała jechać do Bielska.
Dariusz M.: Oficer mi opowiadał, że akurat uczył syna hymnu polskiego, był przy drugiej zwrotce i kazali mu się pakować. Często się dworuje z policjantów, a oni spali po dwie godziny dziennie, sprawdzali każdy lokal, biegali po lesie.
Dwustu ludzi, za trzy i pół tysiąca miesięcznie. Pytałem, czy chociaż jakąś premię dostaną za rozwiązanie sprawy. Może dwieście złotych na koniec roku, mówili. On im się śmieje w nos. Jest bogatszy od nich wszystkich razem wziętych. Pewnie zakopał gdzieś te pieniądze i będzie miał za co żyć, jak wyjdzie po kilku latach za dobre sprawowanie. Albo one już są w obiegu. Kto sprawdza numery seryjne na każdej stówie? Powinien siedzieć, aż nie odda wszystkiego z nawiązką.
Ojciec
Marta M.: To było zupełnie niepotrzebne doświadczenie. Nie obudziło nas z letargu, my zawsze dobrze żyliśmy. Nie potrzebujemy dodatkowych emocji, żeby bardziej się kochać.
Teraz myślę, że to dobrze, że wtedy nie uciekłam. Żylibyśmy cały czas w strachu. Trochę nas to kosztowało pieniędzy, ale my i cała masa naszych znajomych ma dzięki temu spokój. Ja byłam czwartą porwaną osobą, a lista kolejnych osób do porwania, którą widzieliśmy w aktach sprawy, była długa.
Trzeba znać sąsiadów i trzeba zaufać policji, tego nas to nauczyło.
Dziewczyna porwana dwa lata przede mną zgłosiła się na policję dopiero, jak ich zatrzymali. Nie wyobrażam sobie, jak ona funkcjonowała przez te dwa lata z dnia na dzień z myślą, że może oni przyjdą znowu, skoro raz im się udało.
Dariusz M.: Bo pewnie słyszała od P. to samo, co Marta: ja tu jestem tylko wykonawcą, zrobiłem co do mnie należało, ale moi szefowie wszystko obserwują, mają kontakty w policji. "Jeden dziki ruch i twój synek znika".
Marta M.: Jego syn będzie rósł bez ojca. Będzie musiał żyć z tym, że ma tatę w więzieniu.