Rycerz Adam Michnik rozumiał, że rząd po upadku komuny trzeba zrobić z częścią dawnego reżimu. Rycerz Jarosław Kaczyński też był wtedy za porozumieniem z odchodzącymi siłami. Nikt z wąskiej grupy wokół króla Artura – Wałęsy – nie kwestionował, że zmiany muszą być łagodne, a nie gwałtowne. Potem okazało się jednak, że nie wszyscy korzystają z mitu o Okrągłym Stole w równym stopniu, nie wszyscy są zadowoleni z roli, jaką im powierzono. Zaczął się więc demontaż tego mitu przez część jego niedawnych Rycerzy, w tym Kaczyńskiego. Dawna "mądra umowa" stawała się w nowych opowieściach "zdradą".
Fabryka w Henrykowie pod Warszawą – dzisiaj po prostu część Białołęki w granicach stolicy – miała specyficzne przeznaczenie. Produkowała od początku lat 50., czyli ciężkich stalinowskich czasów udawane antyki – meble do salonów komunistycznej władzy. W dyskusjach o tym, jak zakończyć totalitarną epokę w Polsce, kluczowym rekwizytem stał się właśnie mebel z Henrykowa.
Te obrady wymyślono jako wspaniały narodowy teatr z jednym rekwizytem: wielkim stołem.
Oczywiste są tu odwołania do opowieści o królu Arturze i jego Rycerzach Okrągłego Stołu, których misją miało być odnalezienie tajemniczego Świętego Graala. Stół był okrągły, by żaden z rycerzy nie czuł się ważniejszy od innych. Graalem miała być obietnica lepszej Polski i zgody jak z ostatniej księgi "Pana Tadeusza".
Nasza polska opowieść rozgrywa się na kilku poziomach: rzeczywistości, wychwalanego mitu oraz czarnej legendy.
Rzeczywistość
Nie ma czegoś takiego, jak specjalna metoda "okrągłego stołu". Żadnej wielkiej metody nie było oprócz – znanych od kiedy starożytni wymyślili politykę – negocjacji politycznych. Przekonanie o tym, że komunizm skończy się negocjacjami, było oczywiste od wprowadzenia stanu wojennego. Porozumienie z Kościołem i młodszą kadrą wojskową proponowali w 1983 roku Ludwik Dorn i Antoni Macierewicz. W 1985 roku Adam Michnik w książce "Takie czasy... Rzecz o kompromisie" postulował porozumienie z władzą. Zakładał przy tym, że proporcja udziału opozycji w Sejmie wyniesie 30 procent. W 1987 podobne postulaty zgłaszał Jaruzelskiemu tajny wtedy zespół trzech, czyli Ciosek, Pożoga i Urban. W 1988 roku w listopadzie tak problem ten wykładał wobec Margaret Thatcher Wojciech Jaruzelski: "Podobną sytuację mieliśmy tuż po wojnie. Była wtedy wysunięta propozycja utworzenia bloku wyborczego wszystkich działających partii politycznych. Zaproponowano Mikołajczykowi 30 procent mandatów w Sejmie. On chciał jednak 50 procent. Kopię tego postępowania i tej filozofii obserwujemy dziś". Oczywiście tajemnica sukcesu tkwiła w tym, kto sprytniej poukłada szczegóły porozumienia.
Nie byłoby jednak Okrągłego Stołu, gdyby nie rozmowy na samym szczycie światowych decydentów. Od końca 1987 roku dla zachodnich przywódców było jasne, że Sowiety uda się pokonać i że uda się z ich uścisku wyciągnąć przynajmniej państwa Układu Warszawskiego: Polskę, Węgry i Czechosłowację. Dzisiaj już wiemy, że pytanie, co się stanie z Polską, gdy Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich i Układ Warszawski dokonają żywota, było jednym z istotnych tematów negocjacji wielkich mocarstw wiele miesięcy przed rozpoczęciem pamiętnych obrad. Uczestnicy Okrągłego Stołu oczywiście nie zdawali sobie z tego sprawy.
W tym globalnym scenariuszu nie było miejsca na żadną antykomunistyczną krwawą rewolucję w Warszawie, czyli kolejne kłopoty dla supermocarstw, a konkretnie dla Ameryki. Czy mogło być inaczej także z polskiego punktu widzenia? Po powstaniach, wyprawie na bolszewika, dwóch wojnach i czterech dekadach komuny prawie wszyscy byli za zmianą systemu, ale przez dogadanie się.
Trzeba to powiedzieć szczerze – od rozmów Jaruzelskiego w Nowym Jorku w 1985 roku w gabinecie Davida Rockefellera, z udziałem wysłanników Ronalda Reagana, było jasne, że wymiana władzy w Polsce ma wyglądać mniej więcej tak: Jaruzelski i jego otoczenie nie przeszkadzają w rozmontowaniu komunizmu w Polsce, a tym samym i w skali globalnej (Jaruzelski stał się wtedy kimś w rodzaju nieświadomego "współpracownika" Amerykanów), ale w razie transformacji mają szansę przetrwać i zachować możliwość godnego życia, majątku, nikt nie ruszy ich rodziny itd. Mądry Zbigniew Brzeziński, który asystował przy rozmowach nowojorskich, wiedział, że dyktatorom, jeśli chce się ich usunąć, trzeba zapewnić osobiste bezpieczeństwo i moim zdaniem udało się mu zbudować u Jaruzelskiego przekonanie, że tak będzie.
Negocjacje trwały też w Polsce. Spójrzmy prawdzie w oczy: rozmowy władzy z opozycją w różnych formach, przez posłańców lub za pośrednictwem Kościoła, toczyły się z krótkimi przerwami przez całe lata osiemdziesiąte. Różne formy kontaktu były podtrzymywane prawie bez przerwy. Od maja 1988 roku rozmowy te przybrały bezpośrednie formy. Prawdziwy polityczny targ toczył się nie tylko w Magdalence, ale też w mieszkaniach poszczególnych działaczy, na plebaniach, w willi MSW przy ulicy Zawrat i zapewne w innych miejscach. Wiemy na jego temat na tyle dużo, że praktycznie nie ma szans, by jeszcze jakaś istotna tajemnica nas zaskoczyła. Zwieńczeniem politycznego knucia w najlepszym znaczeniu tego słowa były w 1989 roku, kilka miesięcy po zakończeniu obrad Okrągłego Stołu, rozmowy w Pałacu Myślewickim w Łazienkach, które, dzięki zaangażowaniu Jarosława Kaczyńskiego, doprowadziły do powstania rządu Tadeusza Mazowieckiego. Zmiana systemu wymaga zmiany rządu i to był punkt zwrotny festiwalu negocjacji 1989 roku. Cały ten – w zależności od ujęcia – kilkuletni lub kilkumiesięczny proces cichego dogadywania się – bywa przez zwolenników mitu Okrągłego Stołu, jak i jego czarnej legendy, chwalony lub odsądzany od czci i wiary. Bo dalibóg o samym meblu nie da się tyle rozmawiać.
Wśród Rycerzy okrągłostołowych podczas prawie 100 posiedzeń w różnych gremiach (ale tylko dwóch plenarnych) znalazło się trzech z pięciu przyszłych prezydentów wolnej Polski (nie licząc Jaruzelskiego, który działał w czasie obrad zza kurtyny) i siedmiu premierów. Marszałków i ministrów, posłów i senatorów zliczyć się nie da, chociaż wtedy rzucała się w oczy wielka liczba społeczników i profesury.
Obrady formalnie poprowadzili dwaj uznani uczeni: prof. Władysław Findeisen i prof. Aleksander Gieysztor. Przy stole było inaczej niż u króla Artura: nie wszyscy byli równi – wystartowały dwie drużyny: rządowa z gen. Czesławem Kiszczakiem na czele i opozycyjna pod wodzą Lecha Wałęsy. Trzecim kierownikiem chciał być Alfred Miodowicz, szef reżimowych związków zawodowych. Wałęsa dobrał sobie ekipę w ten sposób, by mieć pewność, że reprezentuje ona na tyle szerokie kręgi Solidarności i opozycji, że nikt nie zakwestionuje jego przywództwa, ale też nikt nie będzie miał wątpliwości, że to oni i tylko oni reprezentują społeczeństwo wobec władzy. Poza rozmowami zostali ci, którzy chcieli być na boku, bo nie chcieli siadać obok komunistów i ci, których nie zaproszono. Z boku obserwowali obrady działacze konserwatywni i chadeccy, głównie z Wielkopolski – jak Marcin Libicki czy Hanna Suchocka (którzy mieli kłopot z bezkrytycznym uznaniem pełni władzy Wałęsy), ale też KPN, Solidarność Walcząca i sporo mniejszych środowisk niegotowych na uznanie przywództwa Wałęsy.
Opozycja była w rozmowach zasilana moralnie, a czasem i lobbingiem przez wielkich tamtej epoki – jak Jan Paweł II czy George Bush. Rozmowy popierał papież – wystarczy wrócić do środowych wystąpień na audiencjach. Za dogadaniem się byli Amerykanie: ambasador John R. Davis Jr prowadził w końcu dla opozycjonistów szkolenia z negocjacji, a nie z nauki strzelania. Adam Michnik, który siedział przy głównym Okrągłym Stole, rozumiał, że nowy rząd trzeba zrobić z częścią dawnej komuny. Jarosław Kaczyński, który zasiadł przy podstoliku politycznym, był za porozumieniem się z siłami odchodzącego reżymu: ZSL i SD. Na ten element warto zwrócić uwagę, różnica pomiędzy późniejszymi adwersarzami dotyczyła szczegółu, z kim robić rządowy miks. Było jednak dla nich oczywiste – to nowe, które przyjdzie, musi być częściowo ulepione z tego "starego". Każdy ogarnięty polityk zdawał sobie sprawę, że nie można z dnia na dzień zmienić dyplomacji, służb specjalnych czy wojska, słowem – zasady dogadania się i pozostawienia na swoich miejscach części urzędników dawnego reżimu nikt z wąskiej grupy wokół Wałęsy nie kwestionował.
Cały geniusz pomysłu na Okrągły Stół polegał na tym, by poprzez patos i scenografię rycerskich obrad przykryć to, czego naród nie lubi w żadnej epoce, a co było konieczne, by uniknąć pokazywania napięć, czyli politycznego targowiska. Chodziło o to, by schować polityczną kuchnię i to się udało. To, co nazywamy obradami Okrągłego Stołu, działo się na dwóch poziomach. Niejako na scenie faktycznie trwały obrady głównie przy podstolikach i w różnych zespołach roboczych, z których zostały spisane porozumienia, czyli swego rodzaju nowy projekt Polski szklanych domów. Ludzie zza różnych politycznych barykad (przykładowo w dziedzinie zdrowia Zofia Kuratowska czy Marek Edelman) wymyślali idealne państwo, spisali swoje ustalenia, zostawili projekt urządzenia socjalnej Polski, który w zasadzie nie mógł zostać zrealizowany. W tym sensie poczciwy Okrągły Stół był jak dzisiejszy think tank – dobrzy ludzie przekonani o swojej misji starali się w najlepszej wierze spisać receptę na poprawę sytuacji w kraju. Szkoda, że do tych dokumentów tak rzadko się wraca.
Kontrowersje dotyczyły głównie spraw, które miały tworzyć przyszły układ władzy, czyli "politycznego mięsa": wtedy przy Okrągłym Stole tylko zapisywano wynik targu, który toczył się gdzie indziej – najczęściej w Magdalence. Konsultacje jednak były znacznie bardziej rozbudowane także w każdym obozie z osobna: Kiszczak rozmawiał z Jaruzelskim, oczywiście był też stały kontakt z otoczeniem Michaiła Gorbaczowa, o przebiegu rozmów zapewne wiedziało dokładnie KGB. Wałęsa poza salą obrad ustalał rozmaite rzeczy z przedstawicielami Kościoła i oczywiście Solidarność była w stałym kontakcie z ambasadą amerykańską, która zresztą jako jedyna obok Kościoła miała przełożenie i na drugą stronę negocjacji. Od pewnego momentu nikt już, także Amerykanie, nie mógł sobie pozwolić na blamaż – gdy telewizje na całym świecie pokazały początek obrad, musiało to się skończyć sukcesem. Dla Amerykanów, którzy myśleli, jak zmienić cały obszar postsowiecki z totalitarnego w demokrację, powodzenie w Polsce było na wagę złota. Sukces był zatem w pewnym sensie murowany. Ekipa Wałęsy musiała tylko – już samodzielnie – sprawdzić się w szczegółowych negocjacjach. Po prostu musiała tak skonstruować porozumienie, by jej komuniści nie wysadzili z siodła.
Początkowa krytyka Okrągłego Stołu dotyczyła wyłącznie tego, że można było więcej wytargować. Nie pochodziła zresztą wyłącznie z kręgów radykalnej młodzieży czy KPN, ale na przykład od Jerzego Giedroycia. Politykiem, który zbudował swoją pozycję przy Okrągłym Stole, był Aleksander Kwaśniewski, który dzięki pomysłowi wyjścia z impasu zyskał sławę dobrego negocjatora i faktycznego dziedzica zreformowanej partii. Przy Okrągłym Stole wyrośli też na przyszłych liderów lewicy Józef Oleksy i Leszek Miller.
Wróćmy do Kwaśniewskiego, który w kluczowym momencie uratował negocjacje. Zaproponował na początku marca 1989, żeby za ustne gwarancje wyboru Jaruzelskiego na prezydenta dać opozycji pisemne zapewnienie w pełni wolnych wyborów do Senatu. Poza tym przy Okrągłym Stole nie było nic zaskakującego. Podstoliki pisały program Polski idealnej, który nigdy nie miał być zrealizowany, a na zapleczu grupka polityków ostro negocjowała. Wszyscy szykowali się na finałowe posiedzenie przed kamerami, by wlać w ludzi nadzieję, że skoro "na górze się dogadali", to i na dole będzie lepiej.
Mit
Dla istnienia mitu powinny być spełnione następujące warunki: musi dawać jakiejś grupie tych, co byli "przy stworzeniu świata", poczucie współuczestnictwa w "momencie założycielskim"; powinien też mieć fabułę, funkcję społeczną oraz koniecznie: wyznawców i obrzędy z nim związane.
Opowieść o Okrągłym Stole była idealną materią na mit. Daje "prawo współwłasności" do wolnego państwa polskiego zarówno przedstawicielom starych komunistycznych elit, którzy mieli okazję się niejako oczyścić, jak i nowym graczom. Dzięki części inscenizacyjnej porozumienia wszyscy zostali uszlachetnieni jako nowi Rycerze króla Artura, którzy byli przy początku III RP, śpiewali młodej Polsce pierwsze kołysanki.
Skoro ustaliliśmy, że transformacja bez negocjacji nie wchodziła w grę, ważne było odbudowanie wśród części niedawnych działaczy PZPR poczucia szlachetnej pracy dla Polski, by – broń Boże – nie czuli się już tymi "ze Wschodu". Uczestnictwo w micie idealnie się do tego nadawało. Za wielkim stołem stawali się oni coraz mniej komunistyczni, a coraz bardziej "od króla Artura". Trafnie obrazował to kiedyś Jan Rokita, pisząc, że udział w tych procesach działał na dawnych oficjeli młodszego pokolenia jak pralka na czarnego kota w jednej z pierwszych głupawych reklam proszku w czasach transformacji. Kot się wybielał.
Reszta była jak w starożytnych Atenach. Naród dostał do wierzenia fabułę mitu o Okrągłym Stole – z codziennymi opowieściami w telewizji uczestników obrad, którym na twarzach malowała się szczera troska o przyszłość ojczyzny (i ani słowa o targowaniu się o urzędy, chociaż w centrum problemu była kwestia prezydentury dla Jaruzelskiego). Ludzie zapominali, że na zapleczu, w innych budynkach Warszawy, panie i panowie do upadłego negocjują nowy układ władzy, nie stroniąc od kruczków prawnych i podstępów.
Funkcja społeczna to najsilniejsza strona mitu o Okrągłym Stole. Opowieść, której nowe państwo bardzo potrzebowało i potrzebował świat, była prosta jak lekcja wiedzy o społeczeństwie: zamiast się bić trzeba negocjować – w kraju powstań była to lekcja bezcenna. Nasz Okrągły Stół miał być nowym znakiem Polski, takim eksponatem dla opornych uczniów demokracji od Mongolii po Bałkany, a nawet i Kubę. Do wielkiego politycznego show doszły patos i opowieść o tym, że przedstawiciele władzy i opozycji usiedli, poradzili i się domówili. Przez lata odbywały się potem po całym świecie konferencje o Okrągłym Stole jako "metodzie" działania. Dzięki temu meblowi Polska stała się najlepszym uczniem demokracji zachodniej, pokazywanym jako przykład do naśladowania. Te same negocjacje bez wspaniałego mebla byłyby nie do pokazania. Kolejna rzecz konieczna do istnienia mitu to jego wyznawcy i obrzędy. Mit o Okrągłym Stole ma swoje obrzędy, swoje wersje i ryty, ma też swoją najświętszą relikwię, czyli dzieło rąk polskich stolarzy, stół, który niedowiarkom daje pewność, że "te wszystkie rzeczy" na polskim olimpie w 1989 roku naprawdę się wydarzyły.
Czarna legenda i nowy mit w kontrze
Z czasem niektórzy dawni przeciwnicy obrad, jak Bronisław Komorowski, zmienili zdanie. Przestali krytykować "dogadywanie się" i uznali to za normalny polityczny proces. Przede wszystkim jednak stało się jasne, że poprzez przekaz na cały świat Okrągły Stół staje się częścią marki Polski – jak Jan Paweł II, Lech Wałęsa, Solidarność, Zbigniew Boniek czy Maria Skłodowska-Curie. Od pewnego momentu walka ze zmitologizowaną opowieścią o Okrągłym Stole wydawała się nie mieć wielkiego sensu. Nie wszyscy jednak byli zadowoleni ze swojej roli, jaką im powierzono w wyniku negocjacji w 1989 roku. Najbardziej znany przykład to Jarosław Kaczyński, który miał otrzymać od premiera Mazowieckiego propozycję zostania szefem cenzury.
Okazało się, że nie wszyscy korzystają z mitu w równym stopniu. Zaczął się więc jego demontaż przez część jego niedawnych zwolenników. Dawna "mądra umowa" stawała się w nowych opowieściach "zdradą" i "wyprzedaniem Polski". Niewinne obrady przy stole urosły do niebotycznej rangi – stół chwały stawał się stołem hańby. Przydawano mu znaczeń, których nigdy nie miał, o czym łatwo się przekonać, studiując listę uczestników obrad, wśród których lwią część stanowiły Bogu ducha winne osoby typu profesorowie, eksperci, artyści, którzy zostali doproszeni do obrad trochę z tego samego powodu, z jakiego tak dbano o estetykę stołu – żeby ukryć trochę brudniejszą stronę polityki.
Znaleźli się też tacy, którzy pierwsi przy Okrągłym Stole zasiadali, a potem albo otwarcie zwalczali ideę negocjacji 1989, a szczególnie ich wyniki, albo po prostu unikali przypominania tego elementu biografii. Nie w każdym środowisku bycie "z Okrągłego Stołu" było na fali. Przykładowo dzisiejszy obóz władzy wywodzi się ze środowisk jego krytyków, ale przecież w jego obradach uczestniczyli lub je wspierali.
Lech Kaczyński, Jarosław Kaczyński, Krystyna Pawłowicz, Jarosław Sellin czy Jacek Czaputowicz. Było więc w III RP zjawisko swego rodzaju "wymiany miejsc" przy Okrągłym Stole. Część krytyków zaczęła się do niego przyznawać, jakby przysiadać, z opóźnieniem, gdy już dawno był zabytkiem, inni woleli zapomnieć. Ci, którzy obrady zaczęli krytykować, chętnie łączyli siły z przeciwnikami porozumienia.
Okrągły Stół jako wydarzenie wielkiej wagi szybko doczekał się swoich wersji spiskowych. Po tym zresztą można poznać ważne wydarzenie w historii – ktoś mu zawsze wymyśli alternatywną spiskową wersję. Tu było ich kilka – na przykład, że był przyszykowany przez KGB albo – jak ostatnio – że SB rozmawiała przy nim ze swoimi agentami. Tak czy tak zdradzona została Polska.
W oparciu o te siły ukształtował się nowy mit początku III Rzeczpospolitej. Jego symbolem miało być obalenie rządu Jana Olszewskiego 4 czerwca 1992. Zapominano przy tym chętnie, że pod wieloma względami gabinet ten opierał się na kontynuacji – Olszewski zachował na stanowisku przykładowo Krzysztofa Skubiszewskiego jako ministra spraw zagranicznych, który należał jeszcze kilka lat wcześniej do Rady Konsultacyjnej przy Jaruzelskim, blisko współdziałał z Kościołem, ale nie był działaczem opozycji w czasach przed 1989. Z rządem Jana Olszewskiego z czasem zaczęło się dziać jak z Okrągłym Stołem. Jedną sprawą była realna historia tego gabinetu, drugą – opowieść bezkrytycznych wyznawców jego mitu, trzecią – złośliwy trolling przeciwników dawnego obrońcy opozycjonistów. Fakty były takie, że Olszewski prowadził sensowną politykę zagraniczną, rozwijał życzliwe podejście swego poprzednika Jana Krzysztofa Bieleckiego do Ukrainy, Białorusi i Litwy, przyspieszył w drodze do NATO, prowadził zaczęte przez Leszka Balcerowicza reformy gospodarcze. Podstawowym ograniczeniem dla premiera był zaś fakt, że rząd ten nie miał nigdy realnej większości, a także, że był prawie od początku krytykowany przez jego głównego współtwórcę Jarosława Kaczyńskiego.
Podobnie jak o Okrągłym Stole moglibyśmy pisać i o gabinecie Olszewskiego: jest historia tego rządu, jest jego mit tworzony przez wyznawców i czarna legenda opowiadana przez przeciwników. W rzeczywistości był on znacznie mniej kontrowersyjny, niż zostało to w pamięci uczestników polemik i kłótni z tamtej z epoki. Kością niezgody była oczywiście kwestia ujawniania agentów komunistycznych służb specjalnych – ale ona tylko przypieczętowała fakt, że nie było możliwe w ówczesnych warunkach uzyskanie poparcia sejmowej większości dla działania gabinetu. Tak jak Okrągły Stół miał swój teatr, obrzęd i rekwizyt, tak opowieść o gabinecie Olszewskiego zyskała film – w tym sensie była o jeden stopień nowocześniejsza. Dokument "Nocna zmiana" stał się filmową biblią przeciwników Okrągłego Stołu i zwolenników PC nawiązujących do rodzącego się nowego mitu początku III RP.
Podobnie jak w przypadku mitu o Okrągłym Stole istota krytyki przeciwników była trywialna. Robiono sensację z faktu, że w restauracji jest kuchnia na zapleczu, a śmietnik w podwórzu, czyli z ujawnienia rzeczy podstawowej w ustroju demokratycznym – faktu negocjacji politycznych. Sfilmowano je, zmontowano i przedstawiono publiczności. Powstało przekonanie, że gdyby nie sprawa teczek, rząd by przetrwał. Za pamięcią o odwołaniu rządu do dzisiaj kryją się wielkie emocje jego zwolenników i autentyczne poczucie krzywdy. Im bardziej narastał w części opinii publicznej mit gabinetu wielkiego mecenasa czasów Solidarności ("wielkiego Jana", jak mawia z patosem Ludwika Wujec, wówczas przecież przeciwniczka tego gabinetu), im bardziej był on budowany w opozycji do mitu Okrągłego Stołu, tym bardziej zwolennicy tego ostatniego szli – jak to w Polsce – w odwrotnym kierunku: rozpowszechniali czarną legendę gabinetu Olszewskiego, czego wyrazem były już choćby szyderstwa czołowego wówczas kabaretu Marcina Wolskiego.
Każdy naród ma swoje święte mity, a każdy porządny mit ma swoją czarną legendę i swoje alter ego w postaci innego mitu, a nieraz ma jeszcze przypisaną mu teorię spiskową. Historykom wystarczą suche fakty, politologom – racjonalne wyjaśnienia procesów, a społeczeństwo domaga się mitu. Ludzie chcą wierzyć, że robiąc ciasto, nikt nie ubrudził sobie rąk, a na olimpie jest idealnie. Kto ma prawo im tego zabraniać?