– Wszystko rozegrało się w ciągu dosłownie paru godzin. Stacje radiowe co kilkanaście minut informowały, gdzie przemiesza się ogień. Początkowo proszono o "ewentualną" ewakuację, ale potem już o natychmiastową – opisuje kataklizm w kanadyjskim mieście Fort McMurray mieszkający tam Alex Andryszewski. Ogień zmusił do ewakuacji 80 tys. ludzi i zmiótł kilka dzielnic. Takich pożarów nie sposób opanować, a przez zmiany klimatu będzie ich coraz więcej.
– Kiedy pali się tylko na poziomie gleby, to pożar jest dość cichy. Takie syki i trzaski. Jednak kiedy ogień szaleje od ziemi do szczytu drzew, to jest przerażający i potworny huk – opisuje wielki pożar lasu starszy brygadier w stanie spoczynku Tomasz Rzewuski z Państwowej Straży Pożarnej. Jako jeden z niewielu polskich strażaków był w pobliżu takiego żywiołu. W 2010 r.wraz 154 innymi Polakami ruszył na pomoc Rosjanom, którzy zmagali się z wielką falą pożarów lasów wywołanych suszą.
Zagrożenie trudne do przewidzenia
Wówczas w Rosji ogień zabił 54 osoby i strawił około 2 tys. budynków. Teraz w Kanadzie kataklizm ma jeszcze większy zasięg. Ogień zniszczył około 2,4 tys. budynków i wymusił ewakuację 80 tys. ludzi. Ale nikt nie zginął, choć płomienie strawiły już 229 tys. ha lasów. Najgorszy pożar tego rodzaju w Polsce, który wybuchł w 1992 r. w pobliżu Kuźni Raciborskiej, pochłonął "tylko" 9 tys. ha. Kanadyjski rząd szacuje, że ten, z którym obecnie walczy kraj, może to być najbardziej kosztowną katastrofą naturalną w jego historii.
Początkowo nic nie zapowiadało takiego rozwoju sytuacji. Pożary lasów w prowincji Alberta na zachodzie Kanady nie są niczym nadzwyczajnym. Zazwyczaj mają jednak znacznie mniejszą skalę i są skutecznie ograniczane przez strażaków.
– Wszystko zaczęło się 1 maja. Wracając z zakupów, doszedłem do wniosku, że może to być niebezpieczne ze względu na ilość dymu, który pojawił się za wzgórzami okalającymi miasto. Jego słupy bardzo szybko rosły – opisał tvn24.pl Andryszewski, który studiuje na miejscowej uczelni Keyano College. 2 maja niebezpieczeństwo wydawało się już niebyłe. Dymy zniknęły z horyzontu.
– 3 maja zapowiadał się na wspaniały i upalny dzień. Obudziłem się około godz. 11 i zadzwoniłem do rodziców. Po godzinnej rozmowie wyjrzałem przez okno i znów ujrzałem kłęby dymu wyłaniające się zza wzgórz – mówi Andryszewski, który założył jednak, że sytuacja będzie wyglądać tak samo jak 1 maja i nie stanie się nic niezwykłego. Kiedy jednak po około pół godziny ponownie wyjrzał przez okno, już "nie mógł uwierzyć oczom". – Z radia i od znajomych dowiedziałem się, że pożar wdarł się do miasta – opisuje swoje przeżycia Polak.
Nie da się gasić, można ograniczać
Jak tłumaczy st. bryg. Rzewuski, problem z wielkimi pożarami lasów jest taki, że trudno przewidywać, jak będą się zachowywały. Ogień szalejący na dużym obszarze tworzy własne prądy powietrzne. Rozgrzane przez pożar powietrze leci ku górze, a w jego miejsce zasysane jest chłodniejsze z okolicy. Powstaje burza ogniowa. Wytworzony przez pożar wiatr może mieć siłę sztormu i gwałtownie podsyca ogień. W centrum pożaru temperatura może sięgać 800-900 st. C. Dość, aby topić metalowe konstrukcje.
Na dodatek wiatry unoszą płonące żagwie, najczęściej fragmenty gałęzi, i roznoszą je po okolicy. Tą drogą ogień może "przeskakiwać" nawet na pół kilometra i rozprzestrzeniać się w sposób trudny do opanowania, przy okazji omijając górą przygotowane przez strażaków pasy przeciwpożarowe. Wytwarzane przez ogień prądy powietrzne rozprzestrzeniają też w sposób trudny do przewidzenia dym, który może zaskoczyć strażaków i stworzyć dla nich zagrożenie.
– W takich warunkach raczej się nie mówi o gaszeniu, tylko o ograniczaniu zasięgu pożaru. Głównie z powietrza – mówi st. bryg. Rzewuski. Tysiące litrów wody zrzucają z powietrza samoloty i śmigłowce, celując w obrzeża pożaru. Jak tłumaczy strażak, w jego centrum nie ma nawet fizycznej możliwości gaszenia ognia. Panuje tam tak wysoka temperatura, że woda wyparowuje, zanim dotrze do celu. Gdy ogień już się rozszaleje i stanie się katastrofalnym pożarem lasu, głównym celem staje się niedopuszczenie go do budynków. Czasem nawet to nie jest możliwe wobec siły żywiołu i jednym rozwiązaniem jest ewakuacja. Tak właśnie stało się 3 maja w Fort McMurray, po tym, jak rano wiatr zmienił kierunek i pożar trawiący dotychczas las na południowy-zachód od miasta gwałtownie ruszył w jego kierunku.
Ucieczka przed ogniem
– Ewakuacja na początku, przynajmniej dla mnie, to był chaos. Wszystko rozegrało się dosłownie w ciągu paru godzin. Stacje radiowe co kilkanaście minut informowały, gdzie przemieszcza się ogień. Początkowo proszono o "ewentualną" ewakuację, ale potem już o natychmiastową – opowiada Andryszewski. Ze swojego akademika mógł oglądać wraz ze znajomymi, jak ogień obejmuje dwie dzielnice domków jednorodzinnych Beacon Hill i Abasand, położone na wzgórzach nieco ponad kilometr dalej. Od pożaru oddzielał ich szeroki pas autostrady.
– Właściwie sami zdecydowaliśmy, że najlepszym wyjściem będzie spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy do samochodów kolegów i ruszenie gdzieś w kierunku północnym – opisuje Andryszewski. Dopiero podczas pakowania się spotkali pracownika uczelni, który przekazał im nakaz ewakuacji. – Miałem szczęście, że dwóch kolegów ma własne samochody, więc nie musieliśmy czekać na podstawiane autobusy – opisuje Polak. Wraz ze znajomymi spodziewał się dużego tłoku na głównej drodze prowadzącej z miasta, ale policja stanęła na wysokości zadania i sprawnie kierowała ruchem, umożliwiając płynne wydostanie się z zagrożonego obszaru.
Przeżycia z 3 maja Andryszewski opisuje jako "ogromne zaskoczenie". – Nikt nie spodziewał się takiego rozwoju wydarzeń – dodaje. Przez trzy następne dni przebywał w specjalnym ośrodku dla ewakuowanych, potem przeniósł się do znajomych mieszkających w mieście Edmonton, około 400 km na południe od Fort McMurray.
Łącznie ewakuowano około 88 tys. ludzi. Większość przebywa w specjalnych obozowiskach i narasta wśród nich frustracja. Nie wiadomo, kiedy będą mogli wrócić do domów, bo choć miasto jako całość nie ucierpiało mocno, to wiele jego części jest pozbawionych prądu, wody i kanalizacji. Spłonęło 2,8 tys. budynków, czyli kilkanaście procent całego Fort McMurray. Dzielnice Beacon Hill i Abasand, które Andryszewski przed wyjazdem widział stające w ogniu, są pośród kilku najbardziej zniszczonych. W pierwszej spłonęło około 90 proc. budynków, a w drugiej – 70 proc. Wstępne szacunki mówią o szkodach na 9 mld dolarów kanadyjskich (27 mld złotych), co uczyni pożar w okolicy Fort McMurray najdroższą katastrofą naturalną w historii Kanady.
Na łasce natury
Obecnie ogień jest już opanowany. Przyczynili się do tego strażacy, ograniczając pożar i utrudniając mu rozprzestrzenianie się. Jednak największą rolę odegrała natura. W ostatnich dniach w okolicy Fort McMurray ochłodziło się i wzrosła wilgotność powietrza, dzięki czemu ogień znacznie stracił na sile. Bo to natura ma kluczowe znacznie w powstawaniu i kończeniu się wielkich pożarów lasów.
Jak tłumaczy dr inż. Józef Piwnicki z Laboratorium Ochrony Przeciwpożarowej Lasu w Instytucie Badawczym Leśnictwa, do powstania takiego pożaru potrzebne są ekstremalne warunki pogodowe, takie jak długotrwała susza i podwyższona temperatura. W efekcie poszycie w lesie bardzo wysycha i wystarczy nawet mała iskra, aby wywołać katastrofę. Pożar w Kuźni Raciborskiej prawdopodobnie zaczął się od iskry spod koła hamującego pociągu. Jeśli dodatkowo wieje wiatr, to ogień może rozprzestrzeniać się błyskawicznie.
St. bryg. Rzewuski uspokaja, że choć w Polsce pożary lasów nie są niczym niezwykłym, to nie w takiej gigantycznej skali jak ten w Kanadzie. – U nas na szczęście nie ma odpowiednich warunków – mówi strażak i tłumaczy, że polskie lasy występują w stosunkowo małych kompleksach. Są poprzecinane drogami, liniami kolejowymi czy energetycznymi, które ułatwiają ograniczenie zasięgu ognia. W Kanadzie, USA czy Rosji lasy rozciągają się na olbrzymich obszarach, bardzo rzadko zamieszkanych przez ludzi. Tam możliwe są pożary, które pochłaniają nawet ponad pół miliona hektarów. W 2011 r. na północ od Fort McMurray ogień strawił 700 tys. hektarów lasów. Wówczas ogień nie dotarł jednak do żadnego miasta, choć zagroził instalacjom do wydobycia ropy i wymusił ich zamknięcie.
Nie ulega natomiast wątpliwości, że częstotliwość tych kataklizmów będzie rosła. Jak tłumaczy Piwnicki, zmiana klimatu jest udokumentowanym faktem. Świat jest coraz cieplejszy, a okresy suszy dłuższe. Oznacza to utrzymywanie się dłużej ekstremalnych warunków pogodowych, które sprzyjają wybuchom wielkich pożarów.