Papieża nazwał sku*****nem, ponieważ jego wizyta spowodowała korki w mieście. Żartował z grupowego gwałtu i wyrażał żal, że "nie dano mu w nim pierwszeństwa". Nawoływał też do odrzucenia praw człowieka, by wymordować tysiące przestępców, a ich ciałami nakarmić ryby. Oto nowy prezydent stumilionowego państwa, mekki milionów turystów i strategicznego sojusznika USA – Filipin.
"Mściciel", "Żelazna Pięść", "Duterte Harry" (w nawiązaniu do filmowego Brudnego Harry'ego) – przy tych przydomkach nowego prezydenta Filipin najnowszy: "filipiński Donald Trump" brzmi zupełnie niewinnie. 71-letni Rodrigo Duterte, 30 czerwca oficjalnie zaprzysiężony na prezydenta, jest na Filipinach szczerze uwielbiany przez masy, a jednocześnie budzi przerażenie dotychczasowych elit.
Przejęcie przez niego władzy może wstrząsnąć nie tylko dotychczasowym porządkiem w tym kraju, ale też układem sił na spornych wodach Azji Wschodniej, gdzie trwa coraz gorętsza rywalizacja pomiędzy Chinami a blokiem państw szukających pomocy ze strony USA. Jak to się mogło stać, że człowiek bez politycznego zaplecza, kompromitujący się rynsztokowymi wypowiedziami i gotowy z błahego powodu nadwerężać sojusz z USA, stał się bożyszczem i przejął władzę?
Rajskie plaże, piekielne życie
Filipiny przeważnie kojarzą się jedynie z marzeniami o egzotycznych wakacjach. Słynne z tysięcy niezrównanych plaż, lagun i raf koralowych, co roku przyciągają rosnące rzesze turystów z całego świata, którzy podczas urlopów relaksują się w niezawodnym przez cały rok słońcu.
Jednak Filipiny w oczach ich mieszkańców wyglądają zgoła inaczej. To państwo ubogie nawet jak na azjatyckie standardy, przeżarte wszechobecną przestępczością i korupcją, z milionami obywateli bez żadnych perspektyw na lepsze życie, którzy rodzą się i dożywają swoich dni w nielegalnych slumsach z blachy falistej. Państwo, które mimo szybkiego wzrostu gospodarczego wcale nie polepszyło losu swoich mieszkańców, ponieważ wszystkie owoce wzrostu zbierane są przez wąską grupę elit polityczno-gospodarczych, tzw. hacenderos.
Powstanie klasy hacenderos sięga jeszcze czasów 300-letniej zwierzchności Hiszpanów, którzy oparli swoją kolonialną władzę na współpracy z zamożnymi właścicielami ziemskimi. Układ ten, w którym rządy sprawuje zamknięta, wąska grupa przedstawiciel najbogatszych rodzin, ewoluował i przetrwał do dziś. – W rezultacie Filipińczycy w kolejnych wyborach nie mieli na kogo głosować, bowiem wszyscy kandydaci byli de facto przedstawicielami "grupy trzymającej władzę" – tłumaczy dr Michał Lubina z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Sytuacja ta jednak nieoczekiwanie zmieniła się podczas tegorocznych wyborów prezydenckich. Pojawił się w nich człowiek całkowicie spoza dotychczasowych elit, który mówi prostym, zrozumiałym dla wszystkich językiem, a jako burmistrz miasta Davao wsławił się skuteczną walką z największymi bolączkami kraju, tj. przestępczością, narkomanią i korupcją. Krótko mówiąc – pojawił się rzeczywisty wybór, Rodrigo "Mściciel" Duterte.
"Mściciel" u władzy
71-letni Duterte błyskawicznie zdobył serca Filipińczyków tym, że jest osobą spoza dotychczasowych skompromitowanych elit i proponuje rodakom proste recepty na filipińskie problemy.
Walka z przestępczością? Duterte kilka razy przyznał, że pozwalał, by w rządzonym przez niego mieście krążyły po ulicach "szwadrony śmierci", które wykonywały samowolne wyroki na przestępcach. Mało tego, gdy broniąca praw człowieka Amnesty International obciążyła go odpowiedzialnością za dokonanie w ten sposób bez sądu ok. 700 egzekucji, Duterte bez mrugnięcia okiem odpowiedział organizacji, że "tych egzekucji było raczej 1,7 tys."
Walka z narkotykami? Nowy prezydent postawił sprawę jasno ostatniego dnia kampanii wyborczej: "nie ma żadnych kompromisów, albo wy zabijecie mnie, albo ja zabiję was, idioci". Wcześniej bez wahania powiedział podczas telewizyjnej debaty, że od walki z narkomanią nie ma wyjątków, a gdyby zamieszane było w nią choćby jego własne dziecko, to też "by je zabił".
Duterte jawnie zapowiada, że rozwiązania, które działały w rządzonym przez niego mieście Davao, teraz będzie chciał zastosować na skalę całego kraju. Na początek wspomniano o zakazie spożywania alkoholu późną nocą oraz głośnego karaoke ("bo musimy pracować następnego dnia", tłumaczyła jego rzeczniczka) czy godzinie policyjnej dla niepełnoletnich.
Prawdziwy macho z Filipin
Były burmistrz prowincjonalnego Davao mierzy jednak znacznie wyżej – zapowiedział rozprawienie się z korupcją na Filipinach w ciągu pierwszych sześciu miesięcy oraz zmianę konstytucji w celu ograniczenia dominacji stołecznej aglomeracji Metro Manila (nazywanej przez niego "imperialną Manilą"), liczącej kilkanaście milionów mieszkańców.
Jak zwraca uwagę dr Lubina, Rodrigo Duterte ma przy tym coś, czego nie miała filipińska władza od wielu lat: wiarygodność. – Duterte nie tylko mówi o walce z korupcją i przestępczością, ale od wielu lat rzeczywiście walczył z nią i to skutecznie – zauważa.
Jego szokujące dla mieszkańców zachodnich demokracji wypowiedzi nie nadwerężyły przy tym jego popularności wśród rodaków, ponieważ są przyjmowane przez nich ze zrozumieniem i akceptacją. Przez swój ostry język prezydent jest odbierany w filipińskim społeczeństwie jako klasyczny przykład latynoskiego macho, archetyp, który po 300 latach władzy Hiszpanów jest popularny tak samo na Filipinach, jak i w państwach Ameryki Południowej.
Duterte odwróci sojusze?
Międzynarodowych ekspertów bardziej niż problemy wewnętrzne Filipin martwi jednak polityka zagraniczna Dutertego. A ta u "filipińskiego Trumpa" jest jeszcze większą niewiadomą niż w przypadku Trumpa prawdziwego. Fundamentalną kwestią, która spędza sen z powiek zwłaszcza w Waszyngtonie, jest podejście nowego prezydenta do sporu terytorialnego z Chinami o wody strategicznie położonego Morza Południowochińskiego.
Dotychczasowa władza na Filipinach starała się twardo bronić tej części spornego obszaru, do którego sama rości sobie prawa, oraz krytykowała Pekin za agresywne i hegemonistyczne działania. Symbolem tego oporu stały się zwłaszcza unieruchomiony na spornych rafach statek zamieniony na posterunek filipińskich żołnierzy oraz skarga na chińskie roszczenia oddana do międzynarodowego arbitrażu. Ta twarda postawa wobec Chin od dekad zbliżała Filipiny ze Stanami Zjednoczonymi, dla których Manila stała się jednym ze strategicznych sojuszników w Azji Wschodniej.
Tymczasem "filipiński Donald Trump" jeszcze w czasie kampanii wyborczej umniejszał znaczenie sojuszu z USA i twierdził, że nie będzie chciał w pełni opierać się na amerykańskich gwarancjach bezpieczeństwa. Zapowiedział również, że chce prowadzić dialog z Chinami na temat tego sporu i że byłby gotowy na nawiązanie na spornym terenie współpracy gospodarczej.
Jednak interesy ubogich Filipin i potężnych Chin na spornym obszarze pozostały sprzeczne, w związku z czym trudno sobie wyobrazić, w jakim celu nowy prezydent miałby zaniedbywać dobre relacje z supermocarstwem, jakim są Stany Zjednoczone, i liczyć na dobrą wolę Pekinu. Możliwe wytłumaczenie podsuwa dr Lubina: – Może Duterte zakłada, że już w niedalekiej przyszłości to Chiny będą najpotężniejszym mocarstwem w Azji Wschodniej i dlatego lepiej trzymać się z nimi niż ze słabnącym USA?
Ten hipotetyczny scenariusz byłby dla Amerykanów, którzy rzeczywiście z rosnącym trudem utrzymują swoją przewagę militarną w tym regionie, zdecydowanie najgorszym z możliwych.
Obalić, stopić się lub przegrać
Kluczową kwestią pozostaje jednak pytanie, czy pochodzący spoza dotychczasowych elit i nie mający potężnego zaplecza politycznego Rodrigo Duterte naprawdę będzie w stanie coś w skostniałym od dekad państwie zmienić. Zasadniczą kwestią jest to, czy uda mu się jakkolwiek porozumieć z hacenderos.
Jak przypomina dr Lubina, w historii były już dwa przypadki antysystemowych prezydentów na Filipinach, którzy wygrywali wybory w opozycji do elit. Wybrany w 1965 r. Ferdinand Marcos w końcu sam się w nie wżenił, a następnie zaprowadził na Filipinach trwające wiele lat rządy dyktatorskie.
Zupełnie inaczej potoczyły się natomiast losy wybranego w 1998 r. Josepha Estrady. Kreujący się na gwiazdora były aktor nie potrafił się porozumieć z elitami i po trzech latach został odsunięty od władzy w wyniku impeachmentu. Właśnie pójścia w ślady Estrady Duterte powinien się teraz bać najbardziej. Zwłaszcza że pierwsze zapowiedzi starań o jego impeachment pojawiły się jeszcze przed oficjalnym zaprzysiężeniem.
– Duterte musi obalić system albo się z nim stopić, ale na razie jest zbyt słaby, by prowadzić otwartą wojnę z elitami – podkreśla dr Lubina. – Ważny jest również styl rządzenia. Jeżeli, zgodnie z obietnicami, będzie próbował wprowadzać śmiałe zmiany i kierować państwem twardą ręką, nasili się jego krytyka ze strony obrońców praw człowieka oraz zrazi tym do siebie Amerykanów, a jego pozycja osłabnie – przewiduje dr Lubina.
Pierwszy test
Na razie pewne jest jedno – właśnie skończył się czas, gdy używany przez Dutertego ostry język i bezkompromisowe wypowiedzi działały głównie na jego korzyść. Od teraz jego każde nieprzemyślane słowo będzie budziło znacznie silniejszą reakcję, zwłaszcza że od dawna nie jest mu po drodze z dziennikarzami. – To, że jesteś dziennikarzem, nie chroni cię przed zabójstwem, jeśli jesteś sku*****nem – tak tłumaczył niedawno fakt, że Filipiny są jednym z państw, w których ginie najwięcej dziennikarzy na świecie.
Pierwszym poważnym testem dla niego może być właśnie spór terytorialny o strategiczne Morze Południowochińskie. Lada moment spodziewany jest wyrok międzynarodowego trybunału w sprawie chińskich roszczeń, który najprawdopodobniej podniesie napięcie w regionie. Duterte zapowiadał, że jeżeli nie uda mu się porozumieć z Chińczykami, to "pojedzie na sporne wyspy z filipińską flagą i da się zastrzelić, by uczynili go bohaterem narodowym".
To, co zrobi w rzeczywistości, pokaże, czy "filipiński Donald Trump" lepiej od prawdziwego Trumpa rozumie złożoność współczesnego świata.
Maciej Michałek