Co z tego, że nauczyciele, pielęgniarki i rodziny z niepełnosprawnymi dziećmi potrzebują naprawdę podwyżek płac i świadczeń? Oni nie są tak "głosodajni", jak rzesza ośmiu milionów emerytów, którzy dostaną od Prawa i Sprawiedliwości trzynastą emeryturę. Rozdawnictwo stało się dla tej partii jedynym sposobem na utrzymanie się przy władzy. Niewidziane dotąd w historii III RP zwały kiełbasy wyborczej przywaliły zdrowy rozsądek. Dla Magazynu TVN24 pisze Ludwik Dorn.
"Ale petarda! My strzelamy w punkt, a inni mają kapiszony" – wołał do mikrofonu na konwencji PiS jej wodzirej po wystąpieniu prezesa partii, który ogłosił swoją "piątkę". O niedawnej "piątce" premiera Mateusza Morawieckiego nikt już nie pamięta, więc trzeba było, by Jarosław Kaczyński ogłosił swoją i to taką, która w okresie przedwyborczym zapadnie w pamięć. A ta zapadnie, bo mieści się w niej niemal wszystko: zniesienie kryterium dochodowego przy 500 plus na pierwsze dziecko w rodzinie, "trzynasta emerytura" w wysokości 1,1 tys. zł, zerowa stawka PIT dla pracowników do 26. roku życia, a także zmniejszenie kosztów pracy.
Zwały wyborczej kiełbasy
Nawet część dziennikarzy nienależących do koncernu propagandowej obsługi Prawa i Sprawiedliwości uznawała, że PiS "przykrył" swoje liczne kłopoty (afera KNF, taśmy Kaczyńskiego itp.) i "się wykrakał", bo niewidziane dotąd w historii III RP zwały kiełbasy wyborczej przywaliły wszystko.
Marketing polityczny jest ważny, ale nie należy go mylić z polityką, a "piątka" Kaczyńskiego, reakcje na nią, to, co ją poprzedziło, i to, czego można się spodziewać w przyszłości, wiele o polskiej polityce mówią. Przede wszystkim to, że jednym z głównych czynników napędzających dynamikę polityczną staje się redystrybucja dochodu narodowego, oderwana od jakiejkolwiek koncepcji polityki społecznej i podporządkowana wyłącznie względom wyborczym.
Oferowanie kiełbasy wyborczej nie jest oczywiście wynalazkiem PiS. To proceder stary jak świat, ale jednak w nowoczesnych demokracjach wmontowywano ten zabieg, nie zawsze wyłącznie obłudnie, w szerszą koncepcję polityki społecznej i socjalnej. PiS sobie tym głowy nie zawraca, obłudny nie jest i nie ukrywa, że jego program to wyłącznie kiełbasa wyborcza.
Widać to na przykładzie zniesienia kryterium dochodowego przy 500 plus na pierwsze dziecko. Blisko trzy lata temu PiS odrzucił w Sejmie wprowadzający to rozwiązanie projekt ustawy autorstwa Platformy Obywatelskiej. Wiceminister rodziny, pracy i polityki społecznej Bartosz Marczuk mówił wówczas tak: "Jeżeli chodzi o kryterium na pierwsze dziecko, przypomnę, że ewentualne zniesienie kryterium na pierwsze dziecko w programie kosztowałoby niebagatelną kwotę około 18 miliardów złotych, podczas gdy w 2017 roku na cały program wydaliśmy z kosztami usługi i pieniędzmi, które trafiły do rodzin zastępczych, 23,8 miliarda złotych. De facto oznacza to podwojenie tego programu. Jakie cele mielibyśmy dzięki temu – jeżeli patrzymy na te wszystkie trzy główne cele, o których mówiliśmy – osiągnąć? Redukcja ubóstwa już jest, inwestycja w kapitał ludzki jest, ten bodziec prodemograficzny, czyli od drugiego dziecka w górę – też jest spełniony".
Te całkiem sensowne argumenty dalej pozostają w mocy, ale... najpierw mamy wybory europejskie, a parę miesięcy później krajowe i nie tylko komentatorzy, ale każdy wyborca z ilorazem inteligencji wyższym od 100 wie, że PiS liczy na zasadę "do ut des", czyli na to, że część wyborców odwdzięczy się przy urnach.
W ramach logiki przedwyborczej jedynym kryterium rozdziału kiełbasy jest przewidywana głosodajność. Z jednej strony mamy, zwłaszcza w budżetówce, potężne sektory usług, które bez wzrostu płac będą popadać w coraz cięższy kryzys (nauczyciele, biały personel w ochronie zdrowia, pracownicy administracyjni w sądach), z drugiej grupy rzeczywiście i trwale upośledzone – np. rodziny z dziećmi niepełnosprawnymi i dorosłych niepełnosprawnych.
Ich głosodajność jest jednak albo znikoma, albo wyraźnie mniejsza niż grup, którym PiS zaoferował konsumpcję wędliny. Owszem, nauczyciele to liczna grupa – obecnie około 490 tys. osób, ale z racji perturbacji we wprowadzaniu reformy oświaty mało entuzjastycznie nastawiona do PiS, więc uzysk głosów z podwyżek byłby niewielki. A przede wszystkim kudy im tam do emerytów – 8,2 mln głosów. Gdy po konwencji PiS się zorientował, że prezes Kaczyński w swoim wystąpieniu nie napomknął o rencistach, więc mogli się poczuć rozgoryczeni, a przecież to 820 tysięcy głosów, korektę po paru dniach wprowadziła wicepremier Beata Szydło – także renciści dostaną swoje 1100 złotych i to niezależnie od stopnia niepełnosprawności zawodowej.
Ciekawie z punktu widzenia głosodajności przedstawia się zapowiedź zerowej stawki PIT dla pracowników do 26. roku życia. W tym przypadku kiełbasę wyborczą uformowano w kształt jawnie bezwstydny, bo pomysł ten nie daje się obronić z punktu widzenia jakiegokolwiek kryterium moralnego, społecznego i gospodarczego, a wprowadza tylko niczym nieuzasadnioną nierówność wobec prawa. Za wyborem tej grupy jako konsumenta kiełbasy zdecydowały dwa względy. Po pierwsze, wyborcy w wieku 18-26 lat najrzadziej uczestniczą w wyborach; po drugie, są najbardziej labilni politycznie, czego wyrazem jest to, że najczęściej oddają głosy na partie protestu (w 2015 roku na partię Korwin-Mikkego i Kukiz'15). Związanie dużej części z nich ze sobą poprzez interes portfela daje nadzieję na dodatkowe 100-200 tys. głosów.
Nic więcej do zaoferowania
Liczne pęta rozdawanej wedle kryterium głosodajności kiełbasy wyborczej odsłaniają istotną prawdę o rządach PiS. Poza nimi obóz władzy nie ma nic do zaoferowania. Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju premiera Morawieckiego była w początkach sympatyczną gawędą, a bieg wydarzeń zmienił ją w bełkotliwe i nużące ględzenie, którego symbolem jest rdzewiejąca stępka promu Polskiej Żeglugi Bałtyckiej, którą w 2017 roku wbił uroczyście w ziemię sam premier, ogłaszając dynamiczny proces odbudowy polskiego przemysłu stoczniowego i reindustrializacji Polski. Podobnie martwym bykiem leży elektromobilność, wzrost stopy inwestycji oraz polski przemysł obronny, który w związku z modernizacją techniczną sił zbrojnych miał stać się jednym z kół zamachowych innowacyjnej gospodarki; to, co nowoczesne (Patrioty, HIMARS), kupujemy od Amerykanów bez offsetu i transferu technologii.
Nawet programy społeczno-gospodarcze, które wykraczały poza prostą redystrybucję i wymagały koordynacji działania organów władzy publicznej, czyli sprawnego, działającego dynamicznie państwa, kończą za rządów PiS marnie. Przykładem sztandarowy projekt Mieszkanie plus. Może tuż przed wyborami uda się pokazać w telewizji przekazanie kluczy do paruset mieszkań, ale nie ulega wątpliwości, że to wszystko, co da się z tego wycisnąć. A mieszkań dla średniozamożnych miało być 100 tysięcy.
W ramach logiki oferowania wyborczej kiełbasy propozycja PiS broni się jednak dobrze, a to z tego powodu, że opozycja nie ma jak jej zaatakować. Po zmianie rządu w 2015 roku opozycja, która nic dać nie mogła, zaczęła atakować PiS za "niezrealizowane obietnice" (w tym ustanowienie kryterium dochodowego na pierwsze dziecko), zapowiadając, że jak dojdzie do władzy, to je zrealizuje. Sama w obszarze redystrybucji zaczęła małpować PiS, wdając się w bezpieczną – jak się jej wydawało – licytację, a gdy PiS, który może, bo ma władzę, dawać naprawdę zaczął, użala się, że ukradł jej pomysły.
- PiS sięga po pomysły przedstawione już wcześniej przez Platformę. Pomysł 500 plus na pierwsze dziecko, kluczowy z punktu widzenia demografii, przedstawiliśmy już dwa i pół roku temu, a PiS w Sejmie głosował przeciwko temu pomysłowi. Trzynasta emerytura to także nasz pomysł sprzed półtora roku – komentował "piątkę Kaczyńskiego" wiceprzewodniczący PO Tomasz Siemoniak. PSL też nie bardzo ma jak zabrać krytycznie głos; w lasce marszałkowskiej leży projekt ustawy o zerowej stawce PIT dla wszystkich emerytów.
Oznacza to, że w okresie wyborczym polityka polska wpada w redystrybucyjny korkociąg. Dla PiS rozdawnictwo kiełbasy jest jedynym sposobem na utrzymanie się przy władzy, a opozycja jest zmuszona niechętnie partii rządzącej basować wedle zręcznej formuły lidera SLD Włodzimierza Czarzastego: nie zabierzemy wam niczego, co PiS wam da, a oddamy wszystko, co PiS wam zabrał.
Taka sytuacja ma swoje konsekwencje i w okresie wyborczym, i po wyborach. Przed wyborami o swoje upomną się pominięte w rozdawnictwie przez PiS grupy społeczne i zawodowe, z nauczycielami na czele. Po wyborach, niezależnie od tego, kto utworzy rząd, presja na zwiększenie redystrybucji nie osłabnie, bo zawsze, jeśli chodzi o transfery socjalne, mniej będzie wybranych niż powołanych, a powołani też będą chcieli być wybrani, skoro wszyscy ich zapewniają, że "damy radę", że można, a jak rządzący nie dają, to nie dlatego, że nie ma, tylko dlatego, że nie chcą.
Skąd pieniądze?
Presji tej przynajmniej przez rok trudno będzie się przeciwstawić, bo realizacja "piątki" w 2019 roku katastrofy finansów publicznych nie spowoduje. PiS upchnął w rezerwach celowych w budżecie przewidująco luźne 30 miliardów, a tyle będzie trzeba na zapowiedziane wypłaty. W 2020 roku będzie to już 40 miliardów, a wskazywane przez rząd źródła finansowania są, łagodnie rzecz ujmując, iluzoryczne. Wymieniono oszczędności na administracji publicznej, dalszy wzrost ściągalności podatków oraz wzrost gospodarczy.
Oszczędności na administracji to beztreściwe gadanie dla czytelników tabloidów, wedle których urzędnicy nic nie robią, tylko pierdzą w stołki. Na wzrost ściągalności podatków też nie ma co za bardzo liczyć. PiS odniósł realny sukces, redukując lukę podatkową do średniej w Unii Europejskiej – z 23 proc. do 14 proc. Tu możliwy jest dalszy postęp, ale już w tempie 1 punktu procentowego rocznie. Środków na radykalnie zwiększoną redystrybucję z tego nie będzie. Jeśli chodzi o wzrost gospodarczy, to wstępne szacunki za 2018 rok mówią o wzroście PKB o 5,1 proc. Wchodzimy jednak w okres koniunkturalnego spowolnienia gospodarczego. Rząd w budżecie założył wzrost PKB w 2019 roku w wysokości 3,8 proc., pod koniec roku 2018 minister finansów przewidywała, że w roku 2020 dynamika spadnie do 3,3 proc.
Następna kadencja parlamentarno-rządowa to niedobry czas na wzrost redystrybucji, a nie widać, jak rządzący, obojętnie PiS czy anty-PiS, mieliby się przed presją na nią obronić, skoro Jarosław Kaczyński wypuścił dżina z butelki. Nie wiadomo, czy pozwoli mu to utrzymać się przy władzy, bo wdzięczność w polityce utrzymuje się krócej niż kiełbasa na wiejskim weselu, a wielu konsumentów kiełbasę zje, a nie podziękuje przy urnie wyborczej.
W miarę pewny efekt odkorkowania redystrybucyjnej butelki to pożegnanie się na parę lat z nadziejami na sprawniejsze państwo, reindustrializację, wyjście systemu ochrony zdrowia z kryzysu, wzrost innowacyjności w gospodarce. Nie czeka nas katastrofa w rodzaju kryzysu greckiego, ale kilka lat rozwojowej stagnacji i marnowania czasu. Do poważnej rozmowy o rozwoju Polski będzie można wrócić, gdy wyborcy na własnej skórze przekonają się, że kiełbasą ich tylko mamiono, a naprawdę dostali po szklance bimbru – miło się wychyla, ożywiony człowiek jest, ale kac po tym trwa długo i jest bolesny.