- Chciałbym, żeby bank przygotował na jutro rano 80 milionów złotych do wypłaty - oznajmił dyrektorowi wrocławskiego oddziału Narodowego Banku Polskiego Józef Pinior, śląski opozycjonista. Dyrektor zbladł, ale już następnego dnia podziemni działacze opuszczali bank z trzema aktówkami po brzegi wypełnionymi gotówką. Był 3 grudnia 1981 roku. Dziesięć dni później wprowadzono stan wojenny. Gdyby nie brawurowa akcja opozycjonistów, pieniądze na zawsze przejęłyby komunistyczne władze.
Koniec listopada i początek grudnia 1981 roku pełne były napięć. Strajk generalny wisiał w powietrzu, a kolejne rozmowy ostatniej szansy czołowych przedstawicieli Solidarności z władzami nie przynosiły efektów. Szokiem była pacyfikacja strajku okupacyjnego w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarniczej w Warszawie, której studenci nie zgadzali się na objęcie ich przepisami o szkolnictwie wojskowym. 2 grudnia szkołę zajęły jednostki specjalne. Stało się jasne, że jeśli nie wejdą Rosjanie, to uderzy władza. Pytanie było tylko jedno: kiedy?
Kiedy w środę 2 grudnia w Warszawie komandosi zajmowali budynek szkoły pożarniczej, we Wrocławiu Józef Pinior, rzecznik finansowy dolnośląskiej "S", dopinał szczegóły wypłaty gigantycznej sumy pieniędzy z konta związku. Postanowił działać, bo uważał, że zderzenie władzy z opozycją staje się coraz bardziej nieuchronne. Najbliższe miesiące pokazały, że był to słuszny ruch, bo pieniądze umożliwiły prowadzenie podziemnej działalności zdelegalizowanej wraz z wprowadzeniem stanu wojennego Solidarności.
Po południu Pinior spotkał się z Jerzym Aulichem, dyrektorem V Oddziału NBP przy ul. Ofiar Oświęcimskich we Wrocławiu, gdzie "S" miała swoje konto. - Panie dyrektorze, chciałbym, żeby bank przygotował na jutro rano 80 milionów złotych do wypłaty - oznajmił Pinior.
Aulich zbladł. Pinior nie ponaglał. Nie wiedział, czy w gabinecie dyrektora nie ma podsłuchu. - Panie dyrektorze, ochronę do transportu zapewniamy sami - dodał tylko.
Aulich milczał. Przepisy bankowe zobowiązywały go do powiadomienia o przewozie znacznych kwot pieniędzy milicji, by zapewniła ochronę konwoju. Po dłuższej chwili dyrektor w końcu skinął głową, że się zgadza i zadzwonił do naczelnik Marii Leszczyńskiej, by przygotowała do wypłaty na rano pieniądze dla Solidarności.
Po rozmowie z dyrektorem banku Pinior pojechał do siedziby związku na ulicę Mazowiecką, gdzie dzisiaj mieści się Dolnośląski Urząd Marszałkowski. Poprosił Piotra Bednarza i Tomasza Surowca, by w czwartek rano byli do dyspozycji przy odbiorze pieniędzy.
Bednarz, członek Prezydium Zarządu Regionu, był we władzach dolnośląskiej Solidarności drugim człowiekiem po jej przewodniczącym – Władysławie Frasyniuku. Jego obecność w banku była konieczna, bo tylko cztery osoby miały uprawnienia do podpisania czeku z wypłatą znacznej kwoty z konta.
Obecność Tomasza Surowca wynikała z dwóch powodów: po pierwsze władze miały do niego zaufanie, a po drugie miał on prywatne auto. Siedziba "S" na pewno była pod dyskretną obserwacją bezpieki, potrzebny więc był samochód, który nie należał do związku. Ostatnim poproszonym o pomoc był rzecznik prasowy Stanisław Huskowski. Z Piniorem ustalili, że w czwartek rano będzie czekał w umówionym miejscu na ulicy Osobowickiej. Oczywiście też w prywatnym aucie, w małym fiacie. Po tych wszystkich ustaleniach Pinior poszedł jeszcze do kasjerki w biurze związku po czek.
W chłodny poranek 3 grudnia 1981 roku Bednarz, Surowiec i Pinior wyruszyli z niedużą, pustą, czarną walizką z siedziby Solidarności do banku. To był czwartek. Za kilka dni miał spaść śnieg. Do banku weszli we trójkę.
Stan wojenny. Frasyniuk skacze z pociągu
Dziesięć dni później, w nocy z soboty na niedzielę, w Polsce został wprowadzony stan wojenny, a władzę w państwie przejęła Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego. Na ulice wyprowadzono czołgi i transportery opancerzone. Dekretem o stanie wojennym zdelegalizowano Niezależny Samorządny Związek Zawodowy "Solidarność", przejęto jego majątek, w tym pieniądze na kontach zarządów regionalnych.
Ostatnie posiedzenie Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność" odbywało się w dniach 11 i 12 grudnia w Gdańsku. Do obradujących docierały informacje o dziwnych ruchach wojska i milicji, ale nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, co się naprawdę dzieje. Po zakończeniu obrad w sobotę wieczorem przewodniczący dolnośląskiej "S" Władysław Frasyniuk dotarł na dworzec i wsiadł do pociągu do Wrocławia. Kiedy dojeżdżał do miasta, kolejarze przyszli do przedziału ostrzec go, że chyba nie powinien wracać do domu. Wyszedł na korytarz, a w pewnym momencie pociąg zwolnił tak, by mógł z niego wyskoczyć. Dzięki temu Frasyniuk uniknął internowania. Bezpieka nie zatrzymała też Piotra Bednarza, który - ostrzeżony - nie spędził tej nocy w hotelu robotniczym, gdzie mieszkał, ale u znajomych. Józef Pinior spał u swojej dziewczyny.
"O, k...! Wszystko wyjąłeś?!"
Rano 13 grudnia 1981 roku, kiedy stało się jasne, że władza naprawdę uderzyła, cała trójka spotkała się w zajezdni Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego przy ul. Grabiszyńskiej. Tam po gorączkowych dyskusjach zapadła decyzja, że Wrocław będzie się bronił na linii fabryk, więc od poniedziałku 14 grudnia 1981 roku w Pafawagu, Hutmenie, Elwro i FAT rozpocznie się strajk okupacyjny. Noc z niedzieli na poniedziałek każdy musiał jednak przeżyć na własną rękę, by rano dotrzeć do wspomnianych fabryk zlokalizowanych w rejonie ul. Grabiszyńskiej.
W tę mroźną niedzielę, kiedy nikt nie wiedział, co się jeszcze wydarzy, do Frasyniuka - o czym ten opowiadał po latach w jednym z filmów dokumentalnych o stanie wojennym - podszedł Pinior. Szepnął mu coś na ucho, a ten prawie podskoczył i wykrzyknął: "O, k...a! Wszystko wyjąłeś?!". Tak okazało się, że wrocławscy opozycjoniści mają do dyspozycji 80 milionów złotych.
Listy gończe
O tym, że na koncie związku we Wrocławiu nie ma pieniędzy, Służba Bezpieczeństwa dowiedziała się pod koniec grudnia 1981 roku. Świadczy o tym datowana na 30 grudnia notatka podpisana przez prokuratora Wiesława Śliwę.
31 grudnia, w wydaniu sylwestrowo-noworocznym "Gazety Robotniczej", regionalnego organu Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, ukazała się pierwsza wzmianka o tym, że z konta "S" zniknęło 80 milionów złotych. Tego samego dnia podporucznik Władysława Manowska z Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych napisała notatkę informującą o kontrolach NIK w I i IV Oddziale NBP we Wrocławiu.
2 stycznia rozpoczęły się przesłuchania internowanych pracowników związku, m.in. kasjerki, która dała Piniorowi czek. W czasie przesłuchań w więzieniu przy ul. Kleczkowskiej pytano przede wszystkim o Frasyniuka, Piniora i Bednarza - gdzie się ukrywają i gdzie są pieniądze.
7 stycznia informacja o pustym koncie została przekazana do Warszawy zastępcy prokuratora generalnego Józefa Żyty.
Banknoty w dwóch workach
O tym, co się wydarzyło 3 grudnia 1981 roku, wiadomo z przesłuchań Tomasza Surowca, który przyjechał pierwszego dnia stanu wojennego do zajezdni, ale zdecydował, że w strajku udziału nie weźmie. Jak tłumaczył Piniorowi, chciał wrócić do domu, bo miał małe dziecko.
Zeznania złożył 4 i 7 stycznia 1982 roku. Po raz pierwszy ujrzały one światło dzienne w 2011 roku.
Podporucznik Władysławie Manowskiej i kapitanowi Hajdukowi powiedział: "Minęliśmy pierwszy hol w banku, weszliśmy za kratę do drugiego holu i ja z Bednarzem usiedliśmy na krzesłach, a Pinior wszedł za barierkę i udał się do Leszczyńskiej (…) Wrócił jednak po chwili, bo okazało się, że miał źle ostemplowany czek złą pieczątką. Czek ten, gdy dał mi do ręki, to zauważyłem, że jest wypełniony na 80 milionów złotych. Kazał mi czek wymienić u kasjerki Moyseowicz. Pojechałem do regionu, oni zostali w banku. Moyseowicz zastałem w kasie, powiedziałem, o co chodzi. Wręczyłem przywieziony czek. Ona wypełniła drugi wypisując kwotę i wyszła z pokoju po pieczątkę. Gdy wróciła, dała mi ten czek a nadto wręczyła książeczkę czekową na wszelki wypadek, gdyby i ten drugi czek też był wadliwy. Wróciłem do banku – całość zajęła mi około 30 minut”.
Po około 15-20 minutach całą trójkę poproszono do pokoju. Okna wychodziły na ulicę Ofiar Oświęcimskich, pod ścianą stał stół. Kilkadziesiąt minut później jakiś mężczyzna z kobietą przynieśli worek banknotów. Mężczyzna wyszedł i po pewnym czasie przyniósł drugi worek. Zaczęło się liczenie pieniędzy. Wykładano je na stół. Liczyło siedem osób, Pinior i Bednarz notowali na kartce. Warto podkreślić, że najwyższy nominał obecny wtedy w obiegu wynosił 2000 złotych.
Tomasz Surowiec zeznał: "Na pieniądze Pinior z pomieszczenia kasy z regionu zabrał ze sobą czarną walizkę. Nie była to typowa walizka, lecz wyglądem zbliżona do aktówki, otwierała się z góry, zapinana na dwa metalowe zamki. Obramowana obejmą metalopodobną. Aktówka była twarda, prawdopodobnie z dykty. Aktówkę zapakowaliśmy pieniędzmi całą i jeszcze dużo pieniędzy zostało. Jedna z pracownic banku, zanim naszą aktówkę zapakowaliśmy pieniędzmi, przyniosła z innego pomieszczenia dwie walizki jednakowej wielkości. Były to walizki tekturowe, starego typu, jakie kiedyś były w handlu. Jedna z walizek w rogach miała dziury. Te dwie walizki po załadowaniu pieniędzmi zostały przepasane paskami. Pracownica zastrzegła Piniorowi, że przed zamknięciem banku walizki pożyczone ma zwrócić. Około 10-10.30 każdy z nas wziął jedną walizkę i wyszliśmy".
Już na ulicy cała trójka wsiadła do auta Tomasza Surowca. Pinior z przodu, obok kierowcy, Bednarz z tyłu, z jedną walizką obok na siedzeniu. Dopiero wtedy Pinior powiedział: - Jedziemy na Osobowice.
Po co wam tyle pieniędzy?
"Przypominam sobie, że gdy zjechaliśmy z mostu Osobowickiego w lewo, zobaczyłem po prawej stronie samochód 126p, w którym za kierownicą siedział Chuskowski (pisownia oryginalna – red.)) imienia nie pamiętam, ale chyba ma na imię Krzysztof. Wiem, że pełnił on w tym czasie funkcję rzecznika prasowego zarządu. (…) Bednarz wysiadł z walizką i włożył ją do bagażnika samochodu Chuskowskiego a następne dwie wyjął Józef Pinior i też włożył do tego samochodu. (…) Chuskowski, Józef Pinior i Bednarz pojechali dalej w kierunku Osobowic, ale dokąd tego nie wiem” – zeznawał Surowiec.
"Nadmieniam, że w drodze z banku na Osobowice pytałem się zarówno Józefa Piniora i Bednarza, na co zostanie wydatkowana tak olbrzymia suma. Józef Pinior odpowiedział mi, że na pogotowie strajkowe. Powiedział mniej więcej w ten sposób: wzięliśmy te pieniądze, bo mogą być strajki, mogą nam te pieniądze zdeponować, prostuję, że mogą nam te pieniądze zablokować w banku toteż trzeba je gdzieś w bezpiecznym miejscu ulokować. Bliżej nie mówiliśmy, gdzie te pieniądze zamierzają ukryć. Dodaję, że byłem zaskoczony tym, że tak ogromną sumę Józef Pinior i Piotr Bednarz pobierają z NBP" - kontynuował.
Nie tylko Surowiec był zaskoczony. Bednarz, który dopiero w banku zobaczył czek i wypisaną na nim kwotę, zbladł przy kasjerce. Wyrzucał potem Piniorowi, że za te pieniądze ludzie ich zjedzą…
W pałacu arcybiskupa
Około południa maluch z Józefem Piniorem i Stanisławem Huskowskim za kierownicą przejechał przez kutą bramę prowadzącą do rezydencji metropolity wrocławskiego. Stanął przed samymi drzwiami. Arcybiskup Henryk Gulbinowicz był na piętrze pałacu. Kiedy odezwał się dzwonek telefonu w pokoju, w słuchawce usłyszał przełożoną: – Dwóch panów prosi, żeby ksiądz arcybiskup zszedł na dół.
Metropolita w holu zobaczył młodych mężczyzn. Wyczuł, że to niecodzienna wizyta i poprosił gości do saloniku. Kiedy okazało się, że przywieźli 80 milionów złotych, nawet nie drgnęła mu powieka.
– I co ja mam z tym zrobić? – arcybiskup rozłożył ręce.
– Trzeba przechować.
Kiedy Huskowski i Pinior wstali do wyjścia, arcybiskup machnął nagle ręką: – Jeszcze pokwitowanie trzeba napisać.
Wtedy zaoponował Pinior. Pokwitowanie byłoby dowodem dla bezpieki, a wszelkich śladów należało unikać jak ognia. Jedno pokwitowanie leżało już zresztą w kasie pancernej w regionie. Była to niewielka karteczka podpisana m.in. przez Tomka Surowca, ówczesnego skarbnika "S" i arcybiskupa Gulbinowicza, kwitująca złożenie u metropolity w depozycie 10 milionów złotych pobranych z konta związku po prowokacji bydgoskiej i pobiciu Jana Rulewskiego w marcu 1981 roku.
Pinior miał intuicję – jedną z pierwszych rzeczy, jakie bezpieka znalazła w biurach Zarządu Regionu, było wspomniane pokwitowanie. I dzięki niemu zrodziła się jedna ze strategii śledztwa, w której założono, że pieniądze "S" są ukryte gdzieś w Kościele.
Kościelny ślad potwierdził w 2011 roku generał Czesław Kiszczak, w 1981 roku minister spraw wewnętrznych i prawa ręka ojca stanu wojennego generała Wojciecha Jaruzelskiego.
– Kiedy się okazało, że tych pieniędzy na koncie nie ma, od razu było dla mnie jasne, że zostaną one wykorzystane do działalności przeciwko państwu ludowemu – powiedział generał, przyznając, że jego służby od początku wiedziały, iż w sprawę zaangażowany jest wrocławski Kościół. Władza jednak nie odważyła się na przeszukania w parafiach.
Archiwum Kajetana
Pieniądze "S" ukryte w Pałacu Arcybiskupim trafiały do działaczy podziemia m.in. dzięki biskupowi Adamowi Dyczkowskiemu. Po pierwszą "wypłatę" pojechał do niego ksiądz Ryszard Jerie, którego brat Kazimierz był szeregowym działaczem "S". I to on, fizyk z Uniwersytetu Wrocławskiego, zrobił w swoim mieszkaniu specjalną skrytkę, gdzie schował pierwszych kilka milionów przywiezionych z kurii przez brata od biskupa. Zapakował je do worka na szkolne kapcie. Bez banderoli, które nosiły datę 1 grudnia 1981 roku i które starannie porwał na drobniutkie kawałki i spuścił w klozecie.
Wiosną 1982 roku w jednym z mieszkań kontaktowych Kazimierz Jerie, pseudonim "Kajetan", spotkał się z ukrywającym się Józefem Piniorem. I usłyszał: – Panie Kazimierzu, nie wypłacamy pieniędzy bez rozliczenia się z wydatków. Księgowość ma działać tak, jak przed stanem wojennym. Ja będę przekazywał panu preliminarz wydatków z zaszyfrowanymi nazwiskami odbiorców. Ale z pobranych pieniędzy każdy musi się rozliczyć. Inaczej nie dostanie drugi raz ani grosza.
Tak zrodziło się archiwum "Kajetana", jedyny zachowany zbiór dokumentów pokazujący wydatki podziemnej Solidarności na Dolnym Śląsku. Dzięki temu archiwum, które zostało przekazane w depozyt Instytutowi Pamięci Narodowej, wiadomo na przykład, że dolnośląska "S" pożyczyła dwa miliony złotych Regionowi Małopolskiemu. Kolejne 300 tysięcy otrzymała jako pożyczkę podziemna Solidarność w Łodzi.
Milion trafił do wyrzuconych z pracy za protesty przeciwko stanowi wojennemu w maju 1982 roku dwustu robotników i ich rodzin.
– Któregoś dnia moja mama przywiozła mydełko Fa. Pamiętam jak dziś, samo mydło było rarytasem, a tu w środku było 200 tysięcy złotych! Nowiuteńkie, w banderolach. Na zasiłki statutowe dla wyrzuconych z pracy w WSK Świdnik. Związek pokazał, że ma siłę, że umie zadbać o skrzywdzonych – mówiła po latach Danuta Kuroń, żona Jacka Kuronia.
Pieniądze szły na sprzęt poligraficzny (powielacz offsetowy Romayor, oczywiście zdobywany nielegalnie, kosztował 150 tysięcy, a 25 tysięcy aparat fotograficzny dla pracowni sitodruku), zapomogi dla ukrywających się działaczy i ich rodzin, na Radio Solidarność, ale też na grzywny zasądzane przez kolegia do spraw wykroczeń. Pensje wypłacane ukrywającym się działaczom podziemia to efekt decyzji Józefa Piniora, który przekonał do niej Władysława Frasyniuka.
Średnia wypłata "na wolności" wynosiła wtedy ok. 6 tysięcy złotych. Ta podziemna - 8 tysięcy. Decyzja o tym, by wypłacać te pieniądze, wynikała z prostej kalkulacji - ukrywający się nie mogli żyć na koszt tych, którzy ich ukrywali.
Na liście osób, które pobierały "pensje" byli m.in. Adam Lipiński, pseudonimu "Kapelan" i "Smutny", dzisiaj prawa ręka prezesa Prawa i Sprawiedliwości Jarosława Kaczyńskiego; Krzysztof Turkowski, ps. "Daniel", doradca Zygmunta Solorza, przyjaciel Lipińskiego czy Jan Waszkiewicz, późniejszy marszałek województwa dolnośląskiego. 75 tysięcy wydano na pomoc dla dwójki uciekinierów z obozu internowania w Załężu: Piotra Bielawskiego i Jana Senia.
W 2018 roku trudno to sobie wyobrazić, ale może warto. Działacze podziemia nie pracowali, a więc nie mieli kartek żywnościowych. Wszystko musieli kupować na czarnym rynku - nie tylko jedzenie, ale też benzynę, papier, farbę. Potrzebne były też pieniądze na łapówki, czasem na wynajęcie mieszkania dla ukrywających się. Własne auto było luksusem, więc kolejne złotówki szły na taksówki. Na tajne spotkanie w mieszkaniu kontaktowym trudno było przecież jechać komunikacją miejską.
Zaczynają się kłótnie
Pieniądze dawały możliwości realnego działania, ale zaczęły rodzić też konflikty. Tym najważniejszym był konflikt pomiędzy przewodniczącym Regionalnego Komitetu Strajkowego (RKS) Władysławem Frasyniukiem a przywódcą Solidarności Walczącej (SW) Kornelem Morawieckim, który ostatecznie doprowadził do formalnego rozejścia się obu struktur.
23 maja 1982 roku przywódca SW pisał do swojej prawej ręki, Tadeusza Świerczewskiego, pseudonim "Rustejko": "Ci z zakładów to są normalni ludzie i zrozumieją, że coś jest nie tak, skoro na całą 5-miesięczną działalność dostaliśmy 270 tysięcy złotych z 80 mln. Nie bój się, ostatecznie weźmiemy z nimi rozwód". A dzień później: "Jeszcze forsa. Mówiłeś, że obawiasz się, że tej forsy im nie wydrzemy. Ja podzielałem i podzielam Twoje obawy. (…) damy sobie radę bez nich – to raz, a dwa, że może to i lepiej".
Frasyniuk po latach tłumaczył: – Mam wrażenie, że opowiadamy różne historie. Te różnice pojawiły się, kiedy Kornel powiedział, że potrzebna jest krew. Ta poważna różnica zdań wyostrzyła się w sprawie demonstracji ulicznych (…). Rozmawiałem z nimi o tej pierwszej zadymie 1 maja 1982 roku. To już było po rozwodzie. Pytam: "no i co było na tej demonstracji?" I słyszę: "do drugiej w nocy budowaliśmy barykady". "A co było po drugiej?" - pytam dalej. "A transporter przyjechał i chuj był po barykadzie". To tylko pokazywało, że ten czerwony zręcznie nas rozgrywał. Dał im poczucie sukcesu, a potem zrobił porządek, przyjechał skot i rzeczywiście było po tej barykadzie.
Rozwód RKS-u i SW nastąpił w czerwcu 1982 roku. Jak widać, jednym z elementów rozstania były pieniądze. Przez lata zresztą wielu działaczy Solidarności Walczącej twierdziło, że nie dostało z owych 80 milionów ani złotówki. Ale w dokumentacji zgromadzonej przez Kazimierza Jeriego są rozliczenia wielu ludzi działających w Solidarności Walczącej, jak np. rozliczenie "Montera", który dostał 26 sierpnia 50 tysięcy na kolportaż prasy, czy "Grubego", czyli Anny Bireckiej, która 7 lipca 1982 roku pokwitowała odbiór 100 tysięcy złotych na zgrupowanie "Brata".
200 tysięcy (łącznie) dostał działacz SW Paweł Falicki, informatyk i członek redakcji "Z dnia na dzień", wielki fan Witkacego, stąd też jego pseudonim "Tumor". Falicki w podpisie miał charakterystyczne "T". Kolejną osobą związaną z Solidarnością Walczącą, która dostała pieniądze z owych słynnych 80 milionów, jest Michał Gabryel, obecnie przedsiębiorca, który pokwitował odbiór 200 tysięcy na zakup maszyn do pisania. Z pieniędzy ukrytych w Pałacu Arcybiskupim opłacono również kolonie dzieci przywódcy SW.
Miliony na dolary
W 1984 roku, po ogłoszeniu amnestii, Władysław Frasyniuk i Józef Pinior (aresztowani odpowiednio w październiku 1982 roku i w kwietniu 1983 roku) spotkali się metropolitą wrocławskim kardynałem Henrykiem Gulbinowiczem, u którego "zamrożono" pieniądze. Trzeba było ratować je przed galopującą inflacją, zapadła więc decyzja o wymianie pozostałej sumy na dolary.
Kardynał Gulbinowicz konsekwentnie nie chce o tym mówić, więc można się domyślać, że operacja została przeprowadzona z wykorzystaniem kont kościelnych i w porozumieniu z Watykanem. W efekcie na II zjeździe "S" w lutym 1990 roku, kiedy Pinior składał rozliczenie z wydatków, oddał do kasy związku 50 tysięcy dolarów. I uzyskał absolutorium.
Nie brak dzisiaj głosów, że wspomnianych dolarów powinno było być więcej, ale warto wiedzieć, że według czarnorynkowego kursu 1 dolar w roku 1980 kosztował ok. 128 złotych (przy przeciętnym miesięcznym wynagrodzeniu ok. 6 tysięcy). W styczniu 1982 roku, a więc już po wprowadzeniu stanu wojennego, dolar kosztował już 410 zł, w 1986 - 820 zł, ale w grudniu 1988 czarnorynkowy kurs dolara skoczył do prawie 4 tysięcy.
To, kiedy dokładnie przeprowadzono wymianę i jakiej dokładnie kwoty, jest już dzisiaj nie do ustalenia. Ale za te 50 tysięcy dolarów – w 1990 roku średnia pensja wynosiła 1 029 637 złotych, co stanowiło równowartość 108 dolarów – utworzono "Dziennik Dolnośląski", gazetę, której pierwszym redaktorem naczelnym został Włodzimierz Suleja, późniejszy dyrektor wrocławskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, obecnie dyrektor Biura Badań Historycznych IPN.
Losy członków Zarządu Regionu dolnośląskiej "S" związanych z historią 80 milionów potoczyły się różnie.
Piotr Bednarz, aresztowany, skazany na cztery lata więzienia i trzy lata pozbawienia praw publicznych, w połowie 1984 roku usiłował popełnić samobójstwo w więzieniu w Barczewie. Przeżył cudem i dzięki interwencji biskupa Bronisława Dąbrowskiego u generała Kiszczaka. Kiedy w lipcu ogłoszono amnestię, był w trakcie leczenia. Rok później władza uznała, że nie należy wytaczać mu procesu cywilnego o zwrot pieniędzy "S", bo jest robotnikiem. Zmarł 26 marca 2009 roku.
Stanisław Huskowski po wprowadzeniu stanu wojennego ukrywał się. Wpadł w marcu 1982 roku we Wrocławiu – trafił do ośrodka internowania w Grodkowie, skąd wyszedł ze względu na stan zdrowia po trzech miesiącach. Nie zszedł do podziemia, bo jak mówił w 2011 roku, nie chciał narażać kolegów. Po 1989 roku był wiceprezydentem Wrocławia, posłem, senatorem, a obecnie jest radnym sejmiku dolnośląskiego.
Tomasz Surowiec też nie zszedł do podziemia. W 1988 roku podpisał zobowiązanie do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Po raz pierwszy powiedział o tym w książce "80 milionów. Historia prawdziwa", choć nie pamiętał okoliczności ani daty werbunku. Zmarł w 2016 roku.
Józef Pinior odsiedział ponad rok w areszcie, w 1984 roku skazano go na cztery lata więzienia, wyszedł na mocy amnestii krótko po ogłoszeniu wyroku. W 1985 roku Komisja do spraw Zarządu Majątkiem Związków Zawodowych w Warszawie, która przejęła majątek zdelegalizowanej "S", wytoczyła mu proces i uzyskała nakaz komorniczy zwrotu 80 milionów wraz z odsetkami. Wyrok uchylono w 1992 roku, kiedy w obronie Piniora stanęli Jerzy Urban, były rzecznik rządu Wojciecha Jaruzelskiego i Jan Nowak Jeziorański, wieloletni szef Radia Wolna Europa. Pinior, który był przeciwnikiem okrągłego stołu, po kilkunastu latach wrócił do polityki – był europosłem Socjaldemokracji Polskiej, a później senatorem niezależnym z ramienia Platformy Obywatelskiej. 10 grudnia 2018 roku rozpocznie się we Wrocławiu jego proces, w którym prokuratura stawia mu zarzuty korupcyjne na 46 tysięcy złotych.
Władysław Frasyniuk po 1989 roku był posłem, stał na czele nieistniejącej już Unii Demokratycznej, a obecnie jest prywatnym przedsiębiorcą. 13 grudnia stanie przed sądem za naruszenie nietykalności policjanta podczas manifestacji w obronie niezawisłości sądów.
Autorka tego artykułu napisała książki "Archiwum Kajetana, czyli 80 milionów w rachunkach" i "80 milionów. Historia prawdziwa", która towarzyszyła filmowi Waldemara Krzystka "80 milionów".