Wobec usamodzielnienia się prezydenta słaby, uległy, pozbawiony zdolności przywódczych premier – a taka jest Beata Szydło - staje się problemem. Jedynym zabezpieczeniem przed usamodzielnioną głową państwa jest premier silny, który sam będzie negocjował z prezydentem i pod groźbą skrócenia o głowę zakaże ministrom układania się z nim. Kandydat jest tylko jeden – Jarosław Kaczyński. Ludwik Dorn pisze dla Magazynu TVN24.
W plotkarsko-satyrycznej rubryce "Z życia koalicji, z życia opozycji" propisowskich "Sieci Prawdy" ukazała się notka, że "premier Szydło leci ze stanowiska", bo ma problemy z podejmowaniem decyzji w rządzie. Rubryka ta, choć mało poważna, cieszy się w światku politycznym pewną renomą. To jej autorzy na przykład - wtedy jeszcze w tygodniku "Wprost" – pierwsi poinformowali w grudniu 2002 roku, że będzie "afera Rywina" i od tego czasu "w sławie jako w słońcu chadzają".
No i zaczęło się. Temat podjęły media głównych, pobocznych i mętnych nurtów. Na równie propisowskim portalu "wPolityce" zaangażowani w obsługę obozu władzy publicyści podnieśli larum, że wprawdzie prezes Kaczyński wie najlepiej i w końcu zdecyduje, co zechce, ale rzecz wygląda na skoordynowaną akcję "pisowskich radykałów" i "elit głównego nurtu", żeby naszej premier i "dobrej zmianie" zrobić niedobrze.
Rozczuliłem się, gdy wzrok mój zahaczył o nadobną frazę lidera dzisiejszego dziennikarstwa zaangażowanego: "ktoś ma naprawdę duży apetyt na nową potrawę partyjną, ugotowaną na politycznym trupie Beaty Szydło. Jako człowiek obarczony przekleństwem dobrej pamięci przypomniałem sobie bowiem artykuły prasowe z czasów naprawdę wczesnej młodości (okolice 1968 roku) alarmujące np., że "chcą cudzymi rękoma upiec przy naszym ognisku swoją brudną pieczeń")".
W końcu głos zabrała sama pani premier, która oznajmiła, że duma nad rekonstrukcją rządu, konsultuje się z prezesem Kaczyńskim, a o swoich decyzjach poinformuje w ciągu kilkunastu dni. Niby powinno to uciąć spekulacje, bo skoro mówi, że rekonstruuje, to nie może zostać zrekonstruowana, ale politycznie i logicznie wcale to nie wynika, bo formą rekonstrukcji rządu jest także podanie rządu do dymisji przez prezesa Rady Ministrów.
Nie ma co tu się wyzłośliwiać czy wdawać w jałowe spekulacje, co będzie i dlaczego. Lepiej przeprowadzić solidną analizę politologiczną, przed jakimi realnymi wyborami stoi obóz władzy, czyli jego naczelnik w osobie prezesa.
Szydło???
Po wyborach 2015 roku nastąpiło rozejście się premierostwa i szefostwa zwycięskiej partii, jakie miało miejsce za poprzednich rządów. Premierem została non-person – Beata Szydło. I trzeba jasno powiedzieć, że w tym przypadku nie ma mowy o żadnych głębszych powodach politycznych. Jarosław Kaczyński nie miał problemu z aspiracjami prezydenckimi, dla których rozsądnie byłoby rezygnować z premierostwa – prezydentem został człowiek politycznie i mentalnie mu podporządkowany. Dlaczego zatem prezesem Rady Ministrów została uczyniona pani Szydło – niewiasta znikąd, bez najmniejszych aspiracji i kwalifikacji politycznych?
Rekonstrukcja rządu Beaty Szydło »
Brak odpowiedniego ciężaru gatunkowego pani premier tłumaczy się sam przez się. Gdyby Beata Szydło go miała, to nie zostałaby premierem, gdyż rodziłoby to podejrzenia, że ma poczucie wartości własnej i potrzebę wewnętrznej autonomii, co ogranicza stopień i zakres uległości wobec partyjnego szefa.
Wydaje się, że prezes PiS, decydując się na nieobjęcie stanowiska premiera i ustanowienie bezwolnej marionetki premierem, przedłożył komfort osobisty nad racjonalność konstrukcji politycznej. Z jego publicznych wypowiedzi wynika, że tym, co go cieszy najbardziej, jest szefowanie partii, a okres swego premierowania wspomina jako przykrą mordęgę. Premierowanie bowiem bywa żmudne i bolesne, osoba zajmująca to stanowisko traci znaczny zakres politycznej swobody. Nawet jeśli ministrowie są posłuszni, to rzeczywistość, w tym instytucje rządowe, stawiają opór i wyznaczają ramy. Premier wciśnięty jest w sztywny gorset, który wprawdzie utrzymuje swoją zawartość w pionie, ale przy każdym ruchu uciska na wrażliwe narządy wewnętrzne i powoduje poczucie stałego dyskomfortu. W porównaniu z tym szef partii obleczony jest w elastyczny kostium z pianki – sama przyjemność.
Z punktu widzenia prezesa PiS sytuacja po wyborach 2015 roku pozwalała na wybór polityczny zapewniający większą osobistą wygodę. Skoro prezydentem został człowiek całkowicie niesamodzielny i uległy, z którego strony nie należy się spodziewać większych kłopotów, to nie istniała polityczna potrzeba obejmowania stanowiska premiera samemu – wystarczyło skierować do tego zadania osobę równie niesamodzielną i uległą, jak prezydent, a samemu ograniczyć się do nadzoru i sterowania z kapitańskiego mostka szefa partii.
Przez ponad rok ten mechanizm działał całkiem sprawnie; później jednak zaczął szwankować: zazgrzytało w przekładni prezydenckiej i przekładni premierowskiej. Proces usamodzielniania się prezydenta Andrzeja Dudy był już wielokrotnie opisywany; prezydent pozostaje mentalnie pisowcem, ale chce być pisowcem sprawczym, a to wywołuje konflikt z prezesem partii i podległym mu rządem.
Wobec usamodzielnienia się prezydenta słaby, uległy, pozbawiony zdolności przywódczych premier staje się problemem. W obecnej konstrukcji polityczno-ustrojowej określonej przez konstytucję i ustawy premier ma za zadanie nie tylko kierować, ale przewodzić politycznie Radzie Ministrów, rozstrzygać konflikty między ministrami i zapewniać polityczną spójność polityki rządu. Premier Szydło z naturalnych powodów żadnego z tych zadań nie była w stanie zrealizować, ministrowie orientowali się na poczekalnię prezesa na ul. Nowogrodzkiej. Rada Ministrów prowadzona była poprzez przywództwo zewnętrzne, co miało jednak swoje negatywne konsekwencje, bowiem w ten sposób nie da się zapewnić elementarnej spójności w działaniu rządu. Na kongresie PiS w Przysusze prezes Kaczyński stwierdził, że wszystko jest zasadniczo dobrze, ale w rządzie brak koordynacji. Nie dodał, że przyczyną tego problemu jest uchylenie się przez niego od objęcia stanowiska premiera.
Brak spójnej polityki rządu, koordynacji między resortami da się jeszcze wytrzymać, bo spójność nigdy nie była mocną stroną polskiej polityki rządowej. Problem zasadniczy pojawił się wraz z usamodzielnieniem się prezydenta. Po kuluarach obozu władzy zaczęło bowiem krążyć i straszyć prezesa widmo dualizmu poczekalni. Słaba i niedecyzyjna premier nie ma własnej poczekalni, nikt do niej nie czeka, bo i po co. Jedyną poczekalnię miał dotąd prezes na ul. Nowogrodzkiej. Prezydent się jednak usamodzielnił, ma w ręku długopis, ustawę może podpisać albo i nie, więc ministrowie mogą zacząć kalkulować, by dla pewności u niego trochę antyszambrować. A w realiach państwa pisowskiego kto ma poczekalnię, ten ma władzę.
Kandydat jest jeden…
Taki jest powód, dla którego prezes Kaczyński wszedł w dość dziwaczną rolę głównego negocjatora ustaw "sądowniczych". Bardziej naturalne byłoby, gdyby zajął się tym minister sprawiedliwości albo pani premier. Jednakże prezes partii nie chciał dopuścić do tego, by spoczęli oni na krzesełkach w prezydenckiej poczekalni, bo to zagrażałoby jego władzy. Stąd też wybór na miejsce negocjacji nie Pałacu Prezydenckiego, tylko Belwederu, który pełni rolę ośrodka recepcyjnego i gdzie prezydent i prezes partii rozmawiają bardziej "na równi". Ale to rozwiązanie doraźne. W dłuższej perspektywie jednym zabezpieczeniem przed usamodzielnionym prezydentem jest silny premier na czele rządu, który sam będzie negocjował z prezydentem i pod groźbą skrócenia o głowę zakaże ministrom antyszambrowania u prezydenta. Kandydat jest tylko jeden – Jarosław Kaczyński.
Jednakże ewentualna decyzja o zmianie na stanowisku premiera lub jej zaniechaniu dotyczy nie tylko relacji wewnątrz obozu władzy. Decyzja w tej sprawie zawierać będzie w sobie odpowiedź na pytanie, jaka będzie polityka obozu władzy w drugiej połowie kadencji. Ujmując rzecz w skrócie, PiS (czyli prezes partii) ma wybór między kontynuacją, czyli polityką toczenia się, i zmianą, czyli polityką przyspieszenia.
Zauważmy bowiem, że obecnie pisowski wózek toczy się w całkiem szybkim tempie dzięki odpaleniu dwóch rakiet: programu 500 plus i wzrostu ściągalności podatków. Ale poza nimi rząd żadnych specjalnych osiągnięć nie ma, kolejne "odpałowe" przedsięwzięcie, czyli Mieszkanie plus beznadziejnie się ślimaczy z racji braku koordynacji międzyresortowej. Utrzymanie pani Szydło na stanowisku premiera oznaczać będzie kontynuację polityki toczenia się do końca kadencji.
Przemawiają za tym całkiem solidne racje: przyłożona siła wspomnianych dwóch przedsięwzięć zapewniła solidne przyspieszenie, wózek toczy się po równi albo z górki, opozycja nie ma pomysłu, jak wsadzić kij w szprychy.
Są jednak istotne różne rodzaje ryzyka: na drodze mogą pojawić się wyrwy, a przed wózkiem za zakrętem może się wypiętrzyć całkiem spory pagórek. Zabezpieczeniem przed tym mogłaby być polityka przyspieszenia – sięgnięcie po wielką rezerwę, jaką jest nadanie spójności polityce rządu i działaniu poszczególnych resortów, na co sposobem byłoby pozbycie się pani Szydło i objęcie stanowiska premiera przez prezesa Kaczyńskiego. Wtedy pojawiłaby się nadzieja, że pierwsze mieszkania z programu Mieszkanie plus pojawią się w większej liczbie w ostatnim roku kadencji, a szumne zapowiedzi polityki prorozwojowej wicepremiera Morawieckiego doczekają się w tym samym czasie choćby skromnej realizacji, a nie pozostaną wyłącznie na papierze. Ale i ten wybór obarczony jest ryzykiem: co będzie, jeśli "dopalacz" w postaci premierostwa Jarosława Kaczyńskiego nie zadziała? A co, jeśli zadziała, ale za bardzo, i silnik się zatrze?
Czy szef partii musi być premierem?
A jak to z premierami i ich funkcją w ramach obozu władzy bywało? Czy zawsze to szef partii obejmował ten urząd i czy to się jemu zawsze kalkuluje?
Zasadę, że szef partii, która wygrała wybory i ma przewagę w większości rządowej, zostaje premierem, sformułował jako pierwszy w 2001 roku Leszek Miller. Stosował się do niej Donald Tusk. Ale jeśli początek ustroju parlamentarno-gabinetowego w Polsce liczyć od 1991 roku, gdy pojawił się Sejm wybrany w wolnych wyborach, to przez 26 lat jego trwania szefowie partii byli premierami tylko przez 12 lat. Leszek Miller w latach 2001-2004, Jarosław Kaczyński w okresie od połowy 2006 do jesieni 2007, Donald Tusk od 2007 do jesieni 2014, po nim Ewa Kopacz (której szefostwo partii było konsekwencja objęcia teki premiera) do jesieni 2015. W pozostałych okresach premierzy nie byli szefami partii. I zawsze były po temu polityczne powody.
Olszewski, Suchocka
Po wyborach w 1991 roku system partyjno-polityczny dopiero się kształtował. Sejm był skrajnie rozdrobniony. Premierostwo objął Jan Olszewski wykreowany przez Jarosława Kaczyńskiego. Sam Kaczyński nie mógł wówczas marzyć o premierostwie, bo zbyt słaba była jego pozycja w specyficznym świecie polityków o rodowodzie solidarnościowym. Przez żadnego z potencjalnych politycznych partnerów nie mógł zostać wtedy zaakceptowany w roli premiera. Takie uznanie mógł zdobyć natomiast Jan Olszewski, choć nie był szefem partii, ze względu na pozycję, jaką zajmował w środowiskach opozycji demokratycznej w latach 1956-1989.
Po upadku rządu Olszewskiego i 33-dniowym interludium w postaci niespełnionego premierostwa Waldemara Pawlaka premierem została szeregowa posłanka Unii Demokratycznej – Hanna Suchocka. Właśnie jako szeregowa posłanka nie stanowiła zagrożenia dla żadnego z liderów wspierającej ją solidarnościowo-centroprawicowej koalicji, a jej jasno zdeklarowany katolicyzm o umiarkowanie konserwatywnym profilu sprawiał, że była do zaakceptowania ze względów ideowych zarówno dla Solidarności, jak i Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego.
Pawlak, Oleksy, Cimoszewicz
Po wyborach w 1993 roku premierem został wprawdzie szef PSL Waldemar Pawlak, ale nie był przewodniczącym partii najsilniejszej. PSL uzyskał 132 mandaty, ale zwycięzcą wyborów była koalicja Sojusz Lewicy Demokratycznej z 171 mandatami. Zadziałał prezydent Wałęsa, który wolał mieć premiera z partii słabszej. Taka sytuacja rodziła napięcia w koalicji SLD-PSL i w końcu na wiosnę 1995 roku doszło wewnątrz niej do wymiany na stanowisku premiera. Został nim Józef Oleksy, który nie był szefem partii. Trzeba przypomnieć, że Sojusz Lewicy Demokratycznej nie był w tym czasie partią, ale koalicją z własnym klubem w Sejmie. Tworzyło ją 29 podmiotów, z których najsilniejsza była Socjaldemokracja Rzeczpospolitej Polskiej, której przewodził Aleksander Kwaśniewski - polityczna i prawna następczyni komunistycznej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Koalicja SLD została przekształcona w partię dopiero w 1999 roku.
Józef Oleksy został po Waldemarze Pawlaku premierem, dlatego że Aleksander Kwaśniewski, przewodniczący SdRP, "Mojżesz lewicy" unikał jak ognia eksponowanych stanowisk państwowych. Kontentował się szefostwem SdRP, przewodnictwem klubu SLD i stanowiskiem przewodniczącego sejmowej Komisji Konstytucyjnej. Powodem było to, że przygotowywał się do kandydowania w wyborach prezydenckich w 1995 roku, a wysokie stanowiska państwowe (premier, marszałek Sejmu) stawiałyby go w ogniu bieżących ostrych konfliktów, w których polityk się zużywa. Kwaśniewski chciał w wyborach prezydenckich wystąpić przeciw Lechowi Wałęsie jako pacyfikator konfliktów i jednoczyciel narodu. Stanowisko premiera było z tym nie do pogodzenia.
Na przełomie 1995 i 1996 roku doszło do dwóch wydarzeń. Po pierwsze, Aleksander Kwaśniewski w związku z wyborem na stanowisko prezydenta RP zrezygnował z członkostwa w SdRP; po drugie, na dzień przed objęciem stanowiska przez Kwaśniewskiego związany z prezydentem Wałęsą minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski oskarżył premiera Oleksego o działalność szpiegowską na rzecz Rosji (tzw. afera Olina). W miesiąc po sformułowaniu tego oskarżenia Oleksy złożył rezygnację ze stanowiska premiera. Pojawiły się zatem dwa wakaty: na funkcji przewodniczącego partii i stanowisku premiera. Po rezygnacji Kwaśniewskiego, SdRP błyskawicznie wybrało Oleksego na przewodniczącego, co było jasnym sygnałem, że partia odrzuca oskarżenie Milczanowskiego. Premierem został wtedy członek koalicyjnego klubu SLD, bezpartyjny Włodzimierz Cimoszewicz. Stanowiska przewodniczącego partii i premiera znów politycznie się rozeszły.
Buzek, Miller, Belka
Kolejne rozejście nastąpiło po zmianie władzy i wygranej prawicowej koalicji Akcja Wyborcza Solidarności stworzonej na bazie NSZZ "Solidarność" i kilkunastu drobnych partii prawicowych i centroprawicowych. Przewodniczący AWS Marian Krzaklewski poszedł śladem Aleksandra Kwaśniewskiego: zachował dla siebie funkcje przewodniczącego klubu AWS oraz przewodniczącego związku zawodowego Solidarność, natomiast na stanowisko premiera wyznaczył Jerzego Buzka. Motywacje były identyczne jak w przypadku Kwaśniewskiego – Krzaklewski przygotowywał się do wyborów prezydenckich i miał świadomość, że premierostwo mu w tym nie pomoże. Klarowność obrazu zakłóca to, że w ramach AWS na bazie związku zawodowego „Solidarność” powołano partię polityczną Ruch Społeczny AWS. Jej pierwszym szefem został Marian Krzaklewski, ale w 1999 roku zastąpił go na tej funkcji Jerzy Buzek. Z racji słabej instytucjonalizacji nowej partii ta krótkotrwała fuzja premierostwa i szefostwa partii nie miała jednak poważniejszego znaczenia politycznego, a jej przyczyna było to, że pewny wygranej w wyborach prezydenckich Krzaklewski postanowił zawczasu ustanowić swego sukcesora, aby nie destabilizować obozu władzy (po wygranych wyborach musiałby i tak zrezygnować z członkostwa w partii).
Wraz z wygraną SLD w 2001 roku (nie była to już koalicja, ale mocno scentralizowana partia) premierem został szef zwycięskiej partii. Jednakże Leszek Miller nie przetrwał pełnej kadencji na tym stanowisku. W efekcie "afery Rywina", konfliktu z Aleksandrem Kwaśniewskim i rozłamu w SLD zrezygnował w 2004 roku z premierostwa i szefowania partii. Na stanowisku przewodniczącego SLD zastąpił go Krzysztof Janik (były minister spraw wewnętrznych), ale premierem został były minister finansów Marek Belka. Przyczyna była znów polityczna; przewodniczącego SLD nie poparłaby partia rozłamowców – stworzona przez Marka Borowskiego Socjaldemokracja Polska.
Marcinkiewicz, Kaczyński
W 2005 roku znowu nie doszło do unii personalnej szefa zwycięskiej partii z prezesem Rady Ministrów. Wybory, które odbyły się 25 września, wygrało Prawo i Sprawiedliwość (26,99 proc.) z niewielką przewagą nad Platformą Obywatelską (24,14 proc.). Zasadniczy polityczny problem, jaki miało PiS ze wskazaniem kandydata na premiera, polegał na tym, że w 2005 roku wybory parlamentarne i prezydenckie toczyły się niemal równolegle. Pierwsza tura wyborów prezydenckich miała się odbyć 9 października, druga – 23 października. A kandydatem PiS wyborach prezydenckich był Lech Kaczyński, jednojajowy brat bliźniak szefa partii Jarosława Kaczyńskiego. Jarosław Kaczyński wychodził ze słusznego założenia, że wskazanie go jako kandydata na premiera obniży szanse jego brata w wyborach prezydenckich, gdzie głównym kontrkandydatem był szef PO Donald Tusk. Podniesiony zostałby z pewnością argument, że to horrendum, by prezydentem i premierem byli bracia bliźniacy, w dodatku jednojajowi. Zaistniała potrzeba wskazania innego kandydata na premiera i okazał się nim Kazimierz Marcinkiewicz. Nie był to wybór przypadkowy.
Po wygranych wyborach PiS był nastawiony na zawarcie koalicji rządowej z Platformą Obywatelską. Osoba kandydata na premiera ma w negocjacjach koalicyjnych istotne znaczenie. W ramach ZChN Marcinkiewicz był znany jako polityk o orientacji tradycjonalnej obyczajowo i gospodarczo mocno wolnorynkowej. W latach 1999-2000 jako sekretarz stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów był szefem gabinetu politycznego premiera Buzka. Z tego okresu wyniósł kapitał dobrych kontaktów z istotnymi politykami Platformy Obywatelskiej, w tym z posłem PO Janem Rokitą. Politycy PiS wywodzący się z Porozumienia Centrum (jak na przykład niżej podpisany) byliby traktowani przez kierownictwo PO jako "dzicy", a Marcinkiewicz miał szansę na to, że zostanie uznany za "oswojonego".
Po wygranej Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich PO uznała, że wejście w koalicję rządową z PiS byłoby wbrew jej fundamentalnym interesom. Rząd pod przewodnictwem Marcinkiewicza został powołany jako mniejszościowy (z warunkowym poparciem Ligi Polskich Rodzin i Samoobrony). Premierostwo Marcinkiewicza zachowało jednak polityczny sens. Nadzieją PiS było doprowadzenie do poważnego rozłamu w PO – przejściu na stronę PiS około trzydziestu posłów, co uruchomiłoby w Platformie przyspieszony proces autodestrukcyjny. Do tego zadania Marcinkiewicz się nadawał. Zdołał ściągnąć do rządu osobę tak znaczącą dla PO, jak Zyta Gilowska (minister finansów i wicepremier); do klubu PiS przystąpił poseł PO Andrzej Sośnierz, ministrem zdrowia został bliższy Platformie niż PiS Zbigniew Religa, a stanowisko ministra spraw zagranicznych objął kojarzony z dawną Unią Demokratyczną Stefan Meller.
Jednakże do istotnego pęknięcia w PO nie doszło, Donald Tusk zdołał skonsolidować partię i klub parlamentarny, narzucając ostrą opozycyjną linię. Marcinkiewicz jako premier zaczął tracić swoje polityczne walory, gdyż jego rząd musiał polegać na poparciu LPR i Samoobrony. W końcu doszło do zawiązania z tymi partiami formalnej koalicji rządowej i objęcia przez ich czołowych działaczy stanowisk wicepremierów i ministrów. W tym momencie premierostwo Kazimierza Marcinkiewicza straciło głębszy polityczny sens, gdyż nie pasował on do politycznej linii ostrego konfliktu z PO, a ponadto liderzy LPR i Samoobrony nie uznawali go za osobę decyzyjną politycznie – orientowali się na Jarosława Kaczyńskiego.
Do tego doszła głęboka nieufność Lecha i Jarosława Kaczyńskich do Marcinkiewicza. Obaj bracia bardzo mocno przeżywali jego tryumfy w sondażach popularności i zaufania, obawiając się, że w oparciu o stanowisko premiera może on powołać "partię premierowską" w ramach PiS. Ponadto Marcinkiewicz nie był tępym i zardzewiałym bagnetem w rękach prezesa Kaczyńskiego, zachował pewna dozę wewnętrznej i politycznej autonomii: zwłaszcza w dziedzinie decyzji gospodarczych wspierał się na ludziach z środowisk mocno zintegrowanych, od których dawna partia prezesa PiS, Porozumienie Centrum, była bardzo daleka: Zakonie Kawalerów Maltańskich i Opus Dei.
Los Kazimierza Marcinkiewicza przypieczętowały dwie decyzje: powołanie w miejsce Zyty Gilowskiej nowego ministra finansów (Pawła Wojciechowskiego) bez konsultacji z prezesem oraz samowolne spotkanie z Donaldem Tuskiem, po którym szef PO na zimno wystawił premiera na strzał, podając do publicznej wiadomości, że Marcinkiewicz użalał się nad swoja trudną sytuacją wewnątrz PiS. W rezultacie Marcinkiewicz przestał być premierem, a został nim Jarosław Kaczyński.
Tusk, Kopacz
Po przyspieszonych wyborach w 2007 roku szef zwycięskiej Platformy Obywatelskiej szedł konsekwentnie drogą wytyczoną przez Leszka Millera; Donald Tusk odrzucił ambicje prezydenckie uznając, że prawdziwa władza bierze się z fuzji premierostwa z przewodnictwem partii. Ta zasada przeżyła wewnątrz PO Donalda Tuska: Ewa Kopacz najpierw została premierem i p.o. przewodniczącej Platformy, a następnie szefową partii.
Kaczyński?
Co czeka nas na półmetku władzy PiS? Czy Jarosław Kaczyński chwyci, jak kiedyś za stery, czy pozwoli PiS-owsko rządowemu wózkowi toczyć się jeszcze siłą rozpędu? Wybór wcale nie jest jednoznaczny. Jakakolwiek decyzja zostanie podjęła około 15 listopada, będziemy wiedzieli, jak będzie w sensie politycznym wyglądać druga połowa kadencji rządów PiS.