Mają dość zzdziczałych hord, dla których główną wakacyjną rozrywką są bijatyki, nieumiarkowane pijaństwo i seks – często uprawiany na oczach innych. Stwierdzili, że pieniądze to nie wszystko, że ważniejszy jest święty spokój – w całej Europie powstają obywatelskie ruchy, które walczą o ograniczenie rozwoju masowej turystyki albo chociaż o ucywilizowanie obyczajów przyjezdnych. "Turyści to terroryści!" – przekonują.
Mają dość zdziczałych hord, dla których główną wakacyjną rozrywką są bijatyki, nieumiarkowane pijaństwo i seks – często uprawiany na oczach innych. Stwierdzili, że pieniądze to nie wszystko, że ważniejszy jest święty spokój – w całej Europie powstają obywatelskie ruchy, które walczą o ograniczenie rozwoju masowej turystyki albo chociaż o ucywilizowanie obyczajów przyjezdnych. "Turyści to terroryści!" – przekonują.
Tubylcy nie lubią turystów, choć w miejscowościach, które żyją z przyjezdnych, mało kto to przyzna. Chyba że ktoś jakimś cudem nie musi żyć za pieniądze "z sezonu". Wtedy krzyczy.
"Mieszkam na Mazurach. Mam to szczęście w nieszczęściu, że mój dom znajduje się w najciekawszym i najbardziej popularnym miejscu, gdzie zimą psy du***mi szczekają, a latem nie mają gdzie jej wysadzić w tłumie ludzi. W każde wakacje (…) szlak koło mojego domu przemierza tysiące pieszych turystów, rowerzystów i samochodów" – to fragment tekstu zamieszczonego na poczytnym blogu Matkatylkojedna.pl. Jego autorka żali się, że przyjezdni zamieniają sielankową atmosferę w koszmar.
"Każdego wieczora wychodzę z dziećmi na spacer i widzę kolejne prezenty zostawione przez turystów z Warszawy, Poznania, Krakowa, Gdańska, Katowic i Wrocławia. Widzę wasze tyłki wysikujące się na moim polu, widzę wasze g***na ścieżkach w naszym przydomowym lasku. Na drzemce mojego dziecka słyszę, jak opowiadacie o koszmarnym wyrębie lasów, o tym, jacy myśliwi są straszni, o tym, jak walczycie o swoje prawa. Zagryzacie to potem batonikiem ze sklepiku nad rzeczką i papierek wyrzucacie w krzaki. To tylko jeden papierek (…) Wkoło mojego płotu zebrałam już tysiące papierków ludzi walczących o te nasze biedne lasy" – to jeden z najdelikatniejszych fragmentów miniprotestu przeciwko turystom.
W Polsce takie opinie raczej nie mają szans na szerszą akceptację, bo turysta to kura znosząca złote jajo, na którą trzeba dmuchać i chuchać. Z rzadka zdarzają się naprawdę bulwersujące przypadki, takie jak "wakacje grozy" w Kołobrzegu, opisane kilka lat temu przez prasę kolorową. Po festiwalu muzycznym plaża usiana była stosami butelek i zalegającymi półprzytomnymi, "odpoczywającymi" imprezowiczami. Ci, którzy jeszcze potrafili stać na nogach, szokowali statecznych wczasowiczów golizną i, delikatnie mówiąc, otwartością seksualną. Polała się też krew. Polskie problemy z turystami bledną jednak przy tych, które mają na przykład Hiszpanie.
Balconing i przypadkowy seks
Kołobrzeskie "wakacje grozy" to niemal codzienność w Magaluf. Niespełna czterotysięczne miasteczko na hiszpańskiej Majorce co roku odwiedza około miliona turystów. To głównie młodzi ludzie z Wielkiej Brytanii i Skandynawii. Biura turystyczne bez ogródek reklamują pobyt w Magaluf jako "wypoczynek alkoholowy i seksualny". Główną rozrywką oferowaną przez animatorów wycieczek jest konkurs polegający na piciu mocnych alkoholi przez lejek i szał nagich ciał kąpiących się w pianie na ulicy.
Wielu turystów i turystek za punkt honoru stawia sobie "zaliczenie" w trakcie pobytu jak największej liczby partnerów seksualnych. Hiszpanie nazywają przez to Magaluf Sodomą i Gomorą. Brytyjczycy ochrzcili z kolei miasteczko mianem Shagaluf, bo "shag" to slangowe określenie na seks.
Kilka lat temu hiszpański kurort stał się też znany z "balconingu" - to określenie na wyjątkowo niebezpieczne skoki do basenu z hotelowych okien, zazwyczaj po pijaku. Balconing rok w rok zbiera śmiertelne żniwo.
Przez lata w mieszkańcach Magaluf narosły potężne pokłady gniewu, ale coś w nich pękło po tym, jak do sieci trafiło nagranie 18-latki uprawiającej na ulicy ich miasta, seks oralny z 24 mężczyznami - w zamian za drinka.
Miejscowi postanowili wymóc na władzach zmiany. Do pilnowania porządku na Majorkę zaczęli przyjeżdżać brytyjscy mundurowi, powstał kodeks niepożądanych zachowań, który oprócz takich oczywistości jak "wyrzucaj śmieci do kosza" zawiera na przykład zakaz uprawiania seksu w miejscach publicznych.
Samorząd gminy Calvia, w której leży Magaluf, przeznaczył 240 milionów euro na przyciągnięcie "lepszych" turystów – statecznych ludzi w średnim i starszym wieku oraz par z dziećmi. Pomysł popierają nawet hotelarze, którzy też mają serdecznie dość zdziczenia obyczajów.
- Chcemy, by na Majorkę przyjeżdżali wartościowi turyści, a nie wandale, których jedyną rozrywką jest niszczenie hoteli i wyrzucanie łóżek przez okno. Ale ta plaga to częściowo wina samych hotelarzy i restauratorów, którzy serwują alkohol od wczesnych godzin porannych. Trzeba z tym walczyć. Myślę, że wprowadzanie zakazów hotelowych dla wandali to dobry pomysł. Oni nie powinni przyjeżdżać na Majorkę, dopóki nie nauczą się odpowiedniego zachowania - mówi właściciel jednego z hoteli w Magaluf.
"Turystyka alkoholowa" będzie musiała znaleźć sobie inną mekkę, choć to może być trudne. Coraz więcej europejskich kurortów, które upodobali sobie imprezowicze, zaczyna się od nich odwracać plecami. Greccy hotelarze z miasteczka Malia na Krecie postanowili odwołać rezerwacje 10 tysięcy młodych Brytyjczyków. Dla świętego spokoju.
Turyści - terroryści
Bunt przeciwko uciążliwym przyjezdnym to w Hiszpanii nie tylko problem Majorki. Kilka lat temu w baskijskim mieście San Sebastian na murach zaczęły pojawiać się napisy "turyści do domu". Potem karierę w całym kraju zrobił slogan "turyści to terroryści", który odnosił się do coraz bardziej panoszących się gości z zagranicy. Sporym echem odbiła się prawdziwa (!) skarga zamieszczona w poradniku Thomas Cook Vacations From Dissatisfied Customers (Wakacyjny poradnik niezadowolonych klientów - tłum. red.)
- W Hiszpanii jest za dużo Hiszpanów. Na recepcji mówili po hiszpańsku, jedzenie było hiszpańskie. Nikt nie powiedział nam, że będzie tu tylu obcokrajowców – narzekał amerykański turysta.
Przyjezdnych za cel wzięły najpierw skrajnie lewicowe ugrupowania, dla których masowa turystyka to przejaw zgniłego kapitalizmu, ale z roku na rok hasła skierowane przeciwko tłumom urlopowiczów mają coraz większe poparcie społeczne. Denerwują nie tylko śmieci, hałas, nocne balangi i wszechobecne stragany z kiczowatymi pamiątkami. 75 milionów turystów odwiedzających w ciągu roku Hiszpanię sprawiły, że w najbardziej obleganych miejscowościach ceny nieruchomości urosły do absurdalnych wręcz rozmiarów.
Największy problem jest w Barcelonie, w której coraz więcej mieszkańców nie stać na wynajem mieszkania, nie wspominając o jego kupnie. W mieście od lat rośnie liczba mieszkań przeznaczonych pod wynajem dla turystów. Wiele budynków przejmują inwestorzy zainteresowani przekształceniem ich w luksusowe apartamenty wakacyjne – popyt na nie jest potężny, bo tylko w ubiegłym roku stolicę Katalonii odwiedziło, według ostrożnych szacunków, 8 milionów osób.
- Na turystach zarabiam cztery razy więcej niż na długoterminowym wynajmie. Nie mam wolnych miejsc do końca roku. Pojawiają się już rezerwacje na przyszły rok – mówi telewizji Euronews Jordi Mallafré, właściciel kilku mieszkań w Barcelonie.
Ze statystyk prowadzonych przez władze stolicy Katalonii wynika, że średnia cena wynajmu mieszkania w ich mieście wzrosła z 688 euro w 2014 roku do 845 euro w 2017 roku. W sytuacji, w której wielu barcelończyków nie ma pracy, a płaca często nie przekracza 1000 euro, to potężny problem społeczny.
- Mamy do czynienia z dramatami całych rodzin, które całe życie mieszkały w jednej dzielnicy, a teraz trafiają na bruk, bo nie są w stanie zapłacić za czynsz albo właściciele mieszkań nie przedłużają im umowy wynajmu - tłumaczy Joan Balañach z Federacji Stowarzyszeń Sąsiedzkich w Barcelonie.
Protestes per la massificació turística al casc antic de Sant Sebastià https://t.co/yj7IricmO7pic.twitter.com/iQiu6TBxEB
— 324.cat (@324cat) August 4, 2017
W tej sytuacji na podatny grunt padają działania anarchistycznej organizacji Arran. Jej znakiem rozpoznawczym stały się akty wandalizmu skierowane przeciwko firmom i instytucjom zarabiających na turystach. Członkowie Arran opublikowali w sieci nagrania, na których atakują wypełniony turystami autobus czy przebijają opony w miejskich rowerach.
Protest mieszkańców Barcelony ma też bardziej cywilizowaną twarz. Cyklicznie na ulicach miasta demonstrują zwykli mieszkańcy. Między młotem a kowadłem znalazły się władze stolicy Katalonii, które widzą narastający kryzys mieszkaniowy, lecz z drugiej strony muszą dbać o zatrudnienie dla stutysięcznej armii ludzi, którzy żyją z pieniędzy przyjezdnych. Barcelona przeznaczyła w tym roku 160 milionów euro na wykup budynków od dużych inwestorów i budowanie niedrogich mieszkań na wynajem.
Na początku roku Barcelona wprowadziła też zakaz powstawania w centrum miasta nowych hoteli i apartamentów pod komercyjny wynajem. Tym samym samorząd chce zachęcić branżę turystyczną do rozwijania biznesu na obrzeżach miasta.
”Tourist go home” #ParcGüell#Barcelona#MursD15@D15infohttps://t.co/KWR309Ny8spic.twitter.com/cyd6oFjZOU
— Marta Ballesta (@martaballesta) May 21, 2015
Wenecja dla wenecjan
To postępowanie znane choćby z Amsterdamu. Władze miasta, owszem, zachęcają tam turystów do przyjazdu, ale sugerują: nocujcie w innych miastach, na przykład w Utrechcie. W Europie nikt nie chce podzielić losów Wenecji, która stała się praktycznie skansenem, z którego turyści wygonili zwykłych mieszkańców. Obecnie w mieście żyje na stałe około 55 tysięcy ludzi. To o połowę mniej niż 40 lat temu, a z roku na rok jest coraz gorzej – z Wenecji uciekają młodzi ludzie w poszukiwaniu tańszych miejsc do życia.
- Ludzie martwią się, że Wenecja zniknie, bo zaleje ją woda. Ale miasto może zniknąć dużo szybciej. Bez wenecjan nie będzie Wenecji. Czas ucieka – mówi włoskiemu magazynowi "The Local" 32-letni Sebastian Fagarazzi, który za wszelką cenę postanowił pozostać w mieście swoich przodków.
Mieszkańcy Wenecji od lat urządzają demonstracje, których uczestnicy każą turystom "wynosić się". To z Włoch rozlała się swoista moda na ruchy antyturystyczne. Dotarła nawet do Berlina, który nie jest przecież jednym tchem wymieniany wśród największych atrakcji Starego Kontynentu. W całej stolicy Niemiec można napotkać napisy: "Berlin cię nie kocha", "Turyści won!" czy „Jeśli masz zamiar mówić po angielsku, to sp***j".
Reputacji przyjezdnych nie poprawiają incydenty z trudną niemiecką przeszłością w tle. Na początku sierpnia do aresztu trafiło dwóch Chińczyków, którzy przed Reichstagiem robili sobie zdjęcia z uniesioną w hitlerowskim pozdrowieniu ręką.
Zupełnie inny problem z turystami ma Paryż. Okazało się, że kiedy przyjeżdżają, jest źle, ale bez nich jest jeszcze gorzej. Przez lata władze stolicy Francji narzekały na to, że przyjezdni zadeptują miasto. W miesiącach letnich wręcz zniechęcały do odwiedzania głównych atrakcji, na przykład Luwru i Wersalu. Po tragicznych zamachach terrorystycznych z listopada 2015 roku Paryż robi wszystko, żeby masowa turystyka znowu do niego wróciła.
Autor jest dziennikarzem "Faktów z Zagranicy" w TVN24BIS