Łukasz kupił worki na śmieci i spłynął rzeką. Anka kuca w krzakach i znajduje skarb. Też możesz zostać specjalistą od jednodniowych wypadów i kieszonkowych ekspedycji. Ekspertem od mikropodróży.
Łukasz przeżył jedną z najfajniejszych przygód pod Skierniewicami. Kosztowała dokładnie 10,80 złotego. Tyle, co worki na śmieci, w które z kumplem zapakowali rzeczy i spłynęli wpław rzeką Rawką.
Anna bierze psy i idzie na spacer. A przy okazji szuka skarbów. Wszystko godzinę jazdy od Wrocławia. - Jestem trochę cebulą i szkoda mi kasy na benzynę – śmieje się.
Aleksandra i Zbigniew to mistrzowie rowerowych mikropodróży z trójką dzieci. Ale raz pojechali z Krakowa w odwiedziny do dziadka w Opolu. Wyszło 300 kilometrów.
Małgorzata po ośmiu godzinach pracy ładuje SUP do bagażnika i jedzie nad jezioro lub rzekę. Nawet zimą, jeśli nie ma lodu. - Jakbym była na wiecznych wakacjach! – podkreśla.
Ja zamiast jechać w odwiedziny do mamy autobusem, poszłam 27 kilometrów piechotą. Tak jak Gosia, Anka, Łukasz, Ola i Zbych uważam, że nie trzeba wiele, żeby przeżyć przygodę i zobaczyć ciekawe rzeczy. Wystarczy wyjść z domu na mikroprzygodę.
Łukasz zawodowiec
Łukasz Długowski z Warszawy to twórca i organizator mikrowypraw. Jest autorem książki "Mikrowyprawy w wielkim mieście", w której przekonuje, że przygoda wcale nie czeka gdzieś na końcu świata. Można powiedzieć, że mikrowyprawami zajmuje się zawodowo. Rozmawiając z Łukaszem, bawię się trochę w adwokata diabła i przytaczam najczęstsze wymówki, jakie sama słyszę od innych.
- A co, jeśli nie mam czasu?
- Oj, ja też! Ale przecież nawet jak kończę pracę o 17, to sporo zostaje do następnego dnia. Oczywiście nie chodzi o to, aby rezygnować ze snu. Ale na przykład czasem jedziemy z żoną za miasto, śpimy w plenerze, jemy śniadanie przy ognisku i na 9 stawiamy się w pracy!
Łukasz wylicza, że nawet jeśli ktoś ma pełen etat, zostaje mu 16 godzin poza pracą. I tylko wyobraźnia ogranicza, co z tym czasem można zrobić. Można usiąść i oglądać seriale. Można też powłóczyć się po lesie. Albo dla odmiany iść, chociaż część trasy, do pracy piechotą. - Spojrzeć na mapę i tak wyznaczyć szlak, aby iść jak najwięcej terenami zielonymi – proponuje.
Wytaczam kolejne działa.
- Nie mam pieniędzy i sprzętu!
- Ale to jest niepotrzebne! Nigdy nie byłem zwolennikiem kupowania drogiego sprzętu, gadżetów. Pieniądze rozleniwiają, a niedostatek kasy jest inspirujący! Ja pojechałem kiedyś do Francji autostopem, mając w kieszeni 360 złotych. To sprawia, że musisz być kreatywny. I spotykają cię rzeczy niezwykłe. Jechałem na stopa z prezydentem Estonii! Innym razem zabrał mnie objazdowy gabinet stomatologiczny – odpowiada.
Łukasz lubi opowiadać o swoim spływie Rawką. Rzeką, którą warszawiacy mają na wyciągnięcie ręki. Wyliczył, że przygoda na Rawce kosztowała go dokładnie 10,80 złotego. Tyle zapłacił za worki na śmieci. Razem z kumplem spakował rzeczy w worki, szczelnie zawiązał i... ruszyli rzeką wpław.
Próbuję jeszcze inaczej.
- A co, jeśli mieszkam w naprawdę nieciekawym miejscu? I nic wartego uwagi w pobliżu nie ma?
- Moja żona pochodzi z Koluszek. To właśnie takie niby nudne miasteczko. Ale tuż pod nim są piękne mokradła, rezerwat Rawki, taka bardzo dzika, nieujarzmiona część. Moja żona mieszkając w Koluszkach przez ponad 30 lat nie wiedziała o tym miejscu. Ja pierwszy jej to pokazałem.
Łukasz uważa, że ludzie nie znają takich miejsc, nawet jeśli mają je tuż pod nosem, bo zawsze wydaje się, że te najciekawsze muszą być gdzieś daleko. - Może nie mamy spektakularnych krajobrazów, ale wszędzie znajdzie się coś wartego uwagi. Jak szukam takich miejsc? Biorę mapę i wypatruję bagien, mokradeł, wody. Czasem to niewielkie połacie, takie przecinki w długim zdaniu. Ale to wystarczy! – przekonuje.
Mam jeszcze jeden argument.
- Nie nadaję się, bo mam słabą kondycję. Żadną właściwie...
- To tak jak ja! Nie jestem maratończykiem, nie mam kaloryfera na brzuchu. Mikrowyprawy to nie jest żaden wyścig. Tu nie chodzi o robienie życiówek. Chodzi o to, aby wrócić trochę do tego stanu, kiedy byliśmy dziećmi i graliśmy w piłkę dla samego grania...Łukasz podaje przykłady. Aby zjeść kolację przy ognisku, nie trzeba kondycji. Spacer nie musi mieć 10 kilometrów, to może być odległość między dwoma przystankami. Wraca też do spływu Rawką z workami na śmieci. - Planowaliśmy 15 kilometrów, ale wyszliśmy z wody po 10 kilometrach, bo zrobiło nam się zimno...
- Porażka? - dopytuję.
- Nie! Było wspaniale! Nie chodziło o dystans, tylko radość z tego, co robimy.
Proszę Łukasza, żeby polecił warszawiakom najlepsze miejsca na mikrowyprawę. Wylicza bez zastanowienia: - Dolina Dolnego Bugu, bagno Pulwy i wyspy na Wiśle na południe od Warszawy pomiędzy Wilanowem a Konstancinem.
Małgosia od SUPer wakacji
Patrząc na Instagram Małgorzaty Szłapczyńskiej, masz wrażenie, że relacjonuje wyjątkowo udany urlop. Zachody słońca na wodzie, skoki z deski, spływy rzeką... - Ja naprawdę czuję się, jakbym była na wiecznych wakacjach! – mówi SUPerka, bo tak nazwała swojego bloga i profile w mediach społecznościowych. Większość miejsc, które pokazuje na blogu, leży nie dalej niż godzinę jazdy od domu.
Małgosia mieszka w Kliniskach. To wieś położona na trasie kolejowej między Szczecinem a Goleniowem (słynie chociażby z grzybnych lasów). Pracuje w biurze zajmującym się projektowaniem wnętrz. - Typowy etat, praca przez osiem godzin – mówi. Po pracy pakuje do bagażnika deskę i jedzie nad wodę. - Lubię pływać na jeziorze Dąbie, moja ulubiona miejscowość to Lubczyna z fajną plażą, na której mogą wyszaleć się dzieciaki. Ale jeżdżę też nad Miedwie, czasem robimy spływ rzeką Iną – opowiada. Ostatnio razem z koleżanką zwiedzała z wody Szczecin.
Podkreśla, że wydatek na sprzęt jest jednorazowy. A początkującym radzi najpierw wypożyczyć lub pożyczyć od kogoś znajomego. - U nas było to tak, że szukaliśmy jakiejś aktywności, która spodoba się całej rodzinie. Pierwsza myśl – rowery! Ale to jakoś nam nie przypadło do gustu – mówi. Kiedy pierwszy raz wypożyczyli SUP-y, przepadli. Po kilku razach uznali, że bardziej opłaca się kupić własny sprzęt.
Syn Gosi, 9-letni Filip, ma już swoją deskę i pływa sam. Niespełna 6-letnia Mela woli być z mamą lub tatą na desce. Miała trzy latka, kiedy zabrali ją pierwszy raz. - Dla dzieciaków to ogromna frajda, a Mela też często na desce po prostu zasypia...
Typowy urlop? - U nas ciężko o taki. W zeszłym roku najdłuższy to tydzień. Oczywiście na SUP-ach. Jestem jednak fanką tych miniurlopów. Że w każdej chwili, po pracy, przed pracą, w weekend, pakujesz rodzinkę do auta i jedziesz gdzieś na parę godzin – odpowiada.
Jadą w sprawdzone już miejsca, ale też lubią odkrywać nowe. - Biorę mapę i szukam wody. Po prostu – mówi Małgosia.
Ale stać ich też na prawdziwe szaleństwa. Jak w zeszłe wakacje, kiedy na kilka godzin pojechali... w niemieckie Alpy, nad jezioro Eibsee. - Wyjechaliśmy o 2 w nocy, na miejscu byliśmy o 13. Chcieliśmy z mężem bardzo pokazać to miejsce dzieciakom. Taki spontan! Mój mąż dobrze czuje się za kierownicą, lubi dużo jeździć, więc to nie był problem. A jaka frajda! Cała wyprawa zajęła nam 24 godziny – opowiada.
Gosia na chwilę przerywa rozmowę i pyta dzieci: - A ubrania poskładane? To poukładajcie też! ...no właśnie, ogarniamy mieszkanie, bo cały weekend będziemy na wodzie. - Chaos w domu, za to ład w głowie, bo obcowanie z przyrodą daje niebywały spokój! – śmieje się. - Patrzę na pogodę i chyba zaraz też pojadę popływać. Ładny zachód słońca się zapowiada.
Gdzie najlepiej pływać w okolicach Szczecina? - Niezmiennie polecam moje ukochane Dąbie i marinę w Lubczynie albo Odrę i spojrzenie na miasto od strony wody. Najlepiej o świcie, kiedy miasto dopiero się budzi, a na wodzie jest spokój.
Anka kuca w krzakach i znajduje skarb
Anna Kawalec mieszka z mężem i dwiema sukami: Pufą i Bu we Wrocławiu. To od imienia psa nazwała bloga i w sieci jest znana po prostu jako Pufoświat. - Psy są doskonałą motywacją, żeby wyjść z domu. A skoro trzeba wyjść, to bez sensu chodzić ciągle w tych samych miejscach. To nudne. Dla człowieka i dla psa – tłumaczy.
Ona sama pracuje w domu. W rodzinnej firmie zajmuje się wykonywaniem wizualizacji 3D. - Reszta firmy pracuje w biurze, więc jestem zależna od ich godzin pracy, ale też, jeśli pracuję nad zleceniem, to właściwie jestem w pracy cały czas – mówi.
Jest specjalistką od szybkich wypadów i wynajdywania turystycznych perełek we Wrocławiu i okolicach. - Masz w pracy dwie godziny przerwy, bo czekasz, aż dostaniesz swoją część roboty? Można siedzieć i pić kawki, ja pakuję suki do auta i jadę za miasto. Albo wybieram któryś z lasów wrocławskich. Wiesz, że we Wrocławiu, w mieście, mamy kilkanaście lasów? – rzuca.
Najchętniej wybiera tereny w promieniu godziny jazdy samochodem od stolicy Dolnego Śląska. - Jestem trochę cebulą i szkoda mi kasy na benzynę – przyznaje. Ale też nie lubi zrywać się o świcie, aby móc gdzieś dojechać.
Anka szuka też skarbów – "keszy". Chodzi o zabawę w geocaching. Na bezpłatnych aplikacjach zaznaczone są miejsca, gdzie schowane są skrytki. Trzeba je znaleźć i na dowód znalezienia wpisać się do książeczki w środku – tak zwanego logbooka. - Zawsze jak gdzieś jestem, sprawdzam, czy w pobliżu są jakieś "kesze". Lubię mieć cel wyprawy. Poza tym skrytki są zwykle umieszone w ciekawych z jakiegoś powodu miejscach. Czasem nie ma ich na innych mapach, a nagle okazuje się, że to fantastyczna miejscówka i wiąże się z nią ciekawa historia. Ostatnio fascynują mnie kurhany i grodziska. Szukam ich na mapach i potem jadę w teren. Lubię mieć cel takiej wyprawy, nawet jeśli to jakieś miniruiny w środku lasu – opowiada.
Żartuje, że znajomi czasem zakazują jej szukania "keszy" na wspólnych spacerach. - Schodzę ze ścieżki i kucam gdzieś w krzakach, bo skrytki są często gdzieś nisko, w korzeniach drzew. Nie muszę chyba mówić, jak to wygląda, kiedy ktoś nas mija – śmieje się.
Co poleca wrocławianom na szybki wypad? - Do tej pory zawsze stawiałam na góry, ale w tym roku dałam szansę płaskim terenom. Ostatnio odkryłam przepiękne tereny w rejonie Milicza i Żmigrodu. Ale jeśli ktoś ma bardzo mało czasu, na przykład tylko dwie godziny, to wystarczy, że pojedzie na obrzeża Wrocławia, na szybki spacer nadodrzańskim wałem. A jeśli jednak góry, to może Góry Kaczawskie i Kraina Wygasłych Wulkanów? – sugeruje.
"Kajtostany" ruszają na wyprawę i lądują kilkaset metrów dalej
Tata Zbych, mama Fasola, dzieci – Kajtek, Ruta i Wanda. A razem? Mówią o sobie "Kajtostany". I że "rodzinnie turlają się to tu, to tam dla samego faktu turlania się razem". Mieszkają w Krakowie, w Nowej Hucie. Najbardziej lubią mikropodróże rowerowe, bo rowery dają im niezależność.
Mama Fasola to Aleksandra Pająk-Gałęza. Jest nauczycielką w przedszkolu leśnym w Wieliczce. Swoim dzieciom pozwala chodzić po drzewach i zjeżdżać z górki po błocie. Najmłodsza, 4-letnia Wandzia ostatnio dostała w prezencie własny nóż i uczy się strugać patyki.
- Kończę pracę o 14 i mamy mnóstwo czasu, który można wykorzystać. Wystarczy, aby zrobić piknik na łące albo przejechać parę kilometrów rowerami – przekonuje.
Uczą się, żeby nie mieć wielkich oczekiwań. - Jak ktoś lubi mieć wszystko idealnie zaplanowane, to takie podróżowanie nie jest dla niego – podkreśla Ola. Oni wolą być niezależni i elastyczni. Na przykład ostatnio wymyślili, żeby po pracy pojechać nad Jezioro Czorsztyńskie. Zbigniew ruszył rowerami na trasę z córkami, a Aleksandra siedziała z Kajtkiem w aucie, bo miał akurat zdalną lekcję hiszpańskiego. - Po lekcji po prostu dojechaliśmy do Zbycha i dziewczynek – opowiada. - W sumie cała wycieczka to pięć godzin. Pozwoliliśmy sobie na niezdrową kolację, bo zjedliśmy hot dogi na stacji benzynowej. No i odpuściliśmy wieczorne mycie, bo dzieci posnęły.
Rytm ich życia wyznacza rehabilitacja 6-letniej Ruty, która ma dziecięce porażenie mózgowe. - Jest wysokofunkcjonującym dzieckiem. Chodzi, radzi sobie świetnie, ale nie jest tak sprawna, jak jej rówieśnicy. Trzy razy w tygodniu ma rehabilitację, dwa razy logopedę. Nie możemy tego odpuszczać – zaznacza Ola.
Czas epidemii i narodowej kwarantanny spędzili na wsi w ukochanych górach. - Mieliśmy brać nosidła, ale zrezygnowaliśmy. Wychodziliśmy każdego dnia z domu i zdawaliśmy się na dzieci. Bywało, że nasza wyprawa kończyła się na łące kilkaset metrów za domem. Innym razem wędrowaliśmy 10 kilometrów – wspomina.
W zeszłe wakacje postanowili odwiedzić dziadka w Opolu. Wzięli rowery, namiot i ruszyli. Wyszło 300 kilometrów, jechali prawie dwa tygodnie. - Dobrze jest nic nie musieć. Nie martwić się, że trzeba zdążyć na samolot, dotrzeć gdzieś, bo jest zarezerwowany nocleg. Bierzemy nasze wyjazdy takimi, jakie są. Nie martwimy się, jak będzie – podkreśla Ola.
Gdzie przeżyć kilkugodzinną przygodę w Krakowie? - Polecam Łąki Nowohuckie albo dzikie tereny nad Wisłą za elektrociepłownią Łęg – rzuca.
A ja po prostu lubię pochodzić
A ja? Dziesięć lat temu, pochłonięta pracą, potrafiłam kilka dni nie wychodzić z domu. Uratował mnie pies. Flicka. Bo z psem trzeba wyjść. A skoro i tak trzeba, to niech to nie będzie tylko spacer wokół bloku.
Dziś mogę powiedzieć, że po prostu lubię sobie pochodzić. Czasem to dwie godziny, czasem cały dzień. Tak od bladego świtu po zachód słońca. Biorę mapę i wyszukuję strumyki, jeziora i moje ulubione punkty widokowe. Jak coś przykuje moją uwagę, sprawdzam, czy i jak dotrę tam komunikacją publiczną, bo nie mam samochodu. Ma to ogromną zaletę. Nie muszę zaczynać i kończyć w tym samym miejscu. Mogę jechać 20 kilometrów od domu i wrócić piechotą. Mogę wsiąść w pierwszy pociąg ze Szczecina nad morze, wysiąść na niewielkiej stacji Świnoujście Przytór, potem iść lasem i dzikimi, zupełnie pustymi nawet w sezonie plażami do samych Międzyzdrojów. To nie więcej niż kilkanaście kilometrów. I wrócić pociągiem po 13, zanim tłumy ruszą z plaż.
Mogę też pójść piechotą do mamy na naleśniki z truskawkami. Ze Szczecina do Gryfina piękną trasą, trochę dookoła, jakieś 27 kilometrów, ale za to lasami i wzdłuż jezior ze wschodem słońca na wzgórzu widokowym i śniadaniem na pomoście nad jeziorem.
A mogę też wziąć hamak i po prostu poleżeć gdzieś w lesie. W mikropodróżach najpiękniejsze jest to, że uczysz się cieszyć drobnymi rzeczami. Na przykład leśnymi malinami zerwanymi prosto z krzaka.
Marzenia o dalekich podróżach? Na razie to zastanawiam się, czy życia mi wystarczy, żeby zobaczyć wszystkie miejsca z mojej listy "chcę tu być", które mam w zasięgu dwóch godzin jazdy pociągiem czy pekaesem.
Co polecę szczecinianom na szybki wypad? Spacer wałem przeciwpowodziowym nad jeziorem Dąbie albo zachód słońca widziany ze Wzgórza Bombardierów w Kluczu. Widać całe miasto, rozlewiska Odry, a z drugiej strony Puszczę Bukową. I rosną tu dzikie mirabelki.