- Ta pandemia to dobry czas, żeby przejść na filozofię akceptacji. Nie masz co się buntować i wściekać. Nic nie wskórasz, masz do czynienia z czymś, co od ciebie nie zależy. Nauczenie się akceptacji (co nie znaczy obojętności) dla rzeczy, na które nie mamy wpływu jest miarą dojrzałości – mówi w rozmowie z Ludwiką Włodek psycholog Ewa Woydyłło-Osiatyńska.
Pandemia sprawi, że więcej czasu spędzimy w domu. Wielu z nas już nie chodzi do biur, na uniwersytety, do urzędów. Dzieci nie mają szkoły. Odwołane są imprezy masowe, zamknięte kina i teatry. W piątek premier ogłosił, że zamknięte zostaną także kawiarnie i restauracje, a w galeriach handlowych czynne będą tylko sklepy spożywcze, drogerie i apteki. Zamknięte zostają granice, na przejściach granicznych wracają kontrole. Przestają latać do nas samoloty zagraniczne i nie przyjeżdżają pociągi. To wszystko zmusza nas do zmiany trybu życia, rezygnacji z większości kontaktów ze światem i bycia prawie wyłącznie razem z naszymi bliskimi.
Uderzył mnie list, jaki do Francuzów objętych miesięczną przymusową kwarantanną Włoch napisała włoska pisarka i scenarzystka Cristina Comencini. Jest tam następujący fragment:
Nadeszła chwila prawdy. Dla par, które nie są w stanie się znieść i dla tych, które twierdzą, że się kochają. Tych, które spędziły ze sobą całe życie, i dla tych, które są razem od niedawna. Dla ludzi, którzy ze względu na umiłowanie wolności, nie zdecydowali się na życie z kimś, i dla tych, którzy po prostu nie mieli wyboru. Dla dzieci, które nie mają szkoły, dla młodych, którzy się pragną, ale nie mają jak się spotkać…
Wszyscy musimy sobie wymyślić nowe życie, czuć się blisko, nawet jeśli bardzo się oddaliliśmy. Stajemy twarzą w twarz z czymś, czego na ogół unikamy za wszelką cenę. Z nudą. A także z odległością, bezczynnością, ciszą albo wręcz odwrotnie - z wrzaskami dzieci, które szaleją nie mogąc wyjść z domu. Stajemy skonfrontowani z życiem, jakie sami sobie wybraliśmy, albo jakie zesłał nam los, z tym, co nazywamy naszym domem, który przez lata budowaliśmy, a dziś, ze względu na epidemię, jesteśmy na niego skazani. To prawdziwy test”. (cytat za "Liberation" 12 marca 2020)
Właśnie o relacjach, o byciu razem, ale i osobno w czasach pandemii Ludwika Włodek rozmawia z terapeutką i psycholożką Ewą Woydyłło-Osiatyńską.
Ludwika Włodek: Jak pani się czuje? Miała pani taki moment, że zaczęła się bać, niepokoić, że z tą epidemią to jednak na poważnie i czas zacząć się przejmować?
Ewa Woydyłło-Osiatyńska: Nie. Natomiast po rozmowie z kilkoma przyjaciółmi uświadomiłam sobie, że mój brak wyobraźni – bo ja nie mam wyobraźni, latem nie umiem sobie kupić kurtki zimowej nawet za pół darmo ani w zimie kostiumu kąpielowego na przecenie – trochę chroni mnie przed paniką. Nie umiem sobie wyobrażać poważnych konsekwencji. Ale też nigdy nie wyrabiałam w sobie takich umiejętności. Całkiem świadomie zresztą. Bo ten dar widzenia najczarniejszych scenariuszy może być bardzo szkodliwy. Jako psycholog zajmuję się różnymi ludzkimi problemami. I jednym z trudniejszych jest silne nastawienie na negatywne konsekwencje, na negatywny rozwój wydarzeń.
Ludzie są różni i różnie odnoszą się do obecnej sytuacji. Szczęściarze potrafią realistycznie reagować na sytuację, a jednocześnie korzystać z niej. Dobrym kluczem do tego tematu może być podejście, zgodnie z którym każdy kryzys to także szansa. Chińczycy słowo kryzys (wymawiane łei-dżi) zapisują za pomocą dwóch znaków. Pierwszy znak oznacza zagrożenie, coś, czego się boimy, a drugi oznacza początek nowej drogi, szansę. W tym pojęciu kryzysu jest zawarta piękna metafora. Każde niebezpieczeństwo, zagrożenie, to jednocześnie nowa możliwość.
Co teraz, w naszej sytuacji, może być tą szansą?
Ja bym patrzyła nie w kategoriach, co my wydobędziemy z tego wydarzenia, epokowego dla naszego życia, ale zastanowiła się bardziej nad tym, co teraz doraźnie przeżywamy. Mogą być dwie postawy. Jedna to rozmaite formy buntu, pretensji, oburzenia, krnąbrności, niechęci, wrogości, obwiniania, które Polacy tak kochają. Takie postawy są zapewne dość częste. A druga postawa, oczywiście zdrowsza, to jest akceptacja, z której wynika owa szansa.
Akceptacja to prawie jak rezygnacja, źle się to w Polsce kojarzy.
To prawda. Polacy są strasznie waleczni. Może zresztą nie tyle sami są waleczni, co gloryfikują waleczność. Nawet w języku to widać. Używamy zwrotu "walczyć z chorobą". Na przykład "walczmy z depresją". Tymczasem z chorobą nie ma co walczyć. Chorobę trzeba leczyć. Każdą, także depresję. Trzeba dowiedzieć się, co się dzieje, i próbować leczyć. Terapio, nie combatto.
Ta pandemia to dobry czas, żeby z filozofii waleczności przejść na filozofię akceptacji. Nie masz co się buntować i wściekać. Nic nie wskórasz, a najwyżej obniżysz sobie własną odporność, bo zużyjesz energię na marne. To może być lekcja na długo. Mamy do czynienia ze stanem wyższej konieczności, z czymś, co od nas nie zależy. Nauczenie się akceptacji dla rzeczy, na które nie mamy wpływu w ogóle, jest miarą dojrzałości. Teraz wszyscy przechodzimy taki wymuszony okolicznościami kurs akceptacji. I to stosunkowo łagodny, bo przecież stan pandemii nie oznacza, że każdy przejdzie tę chorobę. Musimy tylko zachować środki ostrożności.
Na przykład myć ręce.
Właśnie! Jest to też lekcja higieny. Niby już Ludwik Pasteur zauważył, że nasze ręce są roznosicielami niebezpiecznych zarazków. Ale często o tym zapominaliśmy. A dziś mamy memento. Nie dotykać klamek, poręczy, myć ręce po każdym zetknięciu z przedmiotem, który może być przechowalnią wirusa.
Ale jeszcze ważniejsza jest lekcja pokory. Może nie tyle pokory, co realizmu. Dostaliśmy jasny sygnał: nie ty rządzisz światem. Świat ma swoją własną dynamikę, do której inteligentna osoba po prostu znajduje klucz.
I co to za klucz?
Po pierwsze muszę zobaczyć, co dobrego mogę w tej nowej sytuacji dostać. Na przykład zwolnienie tempa. Przecież na brak czasu, wieczne zagonienie tak często narzekamy. Zwłaszcza młodsze pokolenie, dla którego brak czasu stał się obsesyjnym tematem, główną przyczyną niezadowolenia z życia. A tu nagle musisz zwolnić, nie masz wyjścia.
Sytuacja trochę taka, jakby bank nagle zauważył, że od dawna nie zawiadamiał nas, że na koncie narosły nam procenty i teraz postanowił nam je wszystkie naraz wypłacić. Teraz w prezencie dostaliśmy czas. Nie musimy już lecieć codziennie do pracy, gonić na spotkania, do kina, teatru, na zajęcia dodatkowe.
Jednym z zaleceń w okresie pandemii jest nie wystawiać się na oddziaływanie tłumów. Wobec tego możemy skupić się na tym, co nas bezpośrednio otacza. Moje dzieci, moja rodzina, mój mąż, moje córki, moi przyjaciele; ludzie, z którymi mogę rozmawiać. Dzięki technologii mogę mieć w zasadzie nieograniczony kontakt z tymi wszystkimi osobami. Można, odwracając się od tej rozpędzonej rzeczywistości, troszeczkę wyciszyć to swoje tempo.
Ludzie odkurzają gry planszowe, brydż rodzinny się zaczyna. Ja na przykład mam psa, z którym dziś już byłam dwa razy na spacerze, a zaraz pójdę trzeci. Nareszcie czuję, że mojemu psu poświęcam uwagę. Korzyści są natychmiastowe. Dotleniam się, wychodzę z zaduchu, ruszam się. Ten kryzys to może być takie nowe otwarcie. Nagle nowy początek, dokładnie jak z tym chińskim łej-dżi.
Mamy szansę popatrzeć na swoje dzieci przez cały dzień, a nie tylko od siódmej do ósmej rano i przez dwie godziny wieczorem, zanim pójdą spać. Teraz jest okazja, żeby dziecko stymulować, uczyć je. Rodzice często się skarżą, że dzieci im nie pomagają, ale najczęściej dlatego, że to oni wolą za nie zrobić różne rzeczy, bo tak jest szybciej. Teraz można z dziećmi ugotować obiad, dać im odkurzyć mieszkanie.
A jak nie chcą?
Można na wiele sposobów dziecko zachęcać, mobilizować. Małemu powiedzieć: wyciągnij wszystkie swoje zabawki i zrób selekcję. Wyrzuć wszystko na podłogę, będziemy razem oglądać, co ci się jeszcze przyda, a co chcesz oddać.
Starsze dzieci muszą się teraz uczyć w domu. Z tego też wynika wielka korzyść. Mogą nareszcie pracować każde w swoim tempie. Lekcja nie musi trwać od dzwonka do dzwonka, 45 minut. Taki rygor dla bardzo wielu dzieci jest trudny. Tak samo jak szybkie przestawianie się z tematu na temat. Taka fabryka, jak szkoła, je do tego zmusza, a w domu jest luksus. Dzieci mogą cały dzień rysować, innego dnia cały dzień robić matematykę, kolejnego dnia pisać.
Czy powinniśmy w ogóle rozmawiać z dziećmi o tej epidemii? Jak wyjaśnić dzieciom, co się dzieje i jednocześnie ich nie straumatyzować?
Dziecko też ma prawo się bać. Niektórzy ludzie za wszelką cenę starają się dzieci uchronić przed negatywnymi emocjami, odczuciami. Nawet do chorego psa nie pozwalają mu podchodzić, uważając, że lepiej, żeby pamiętało, jak stworzenie było wesołe i żwawe. Ale to nie jest mądre myślenie. Nie powinniśmy sztucznie chronić dzieci przed życiem. Tak się po postu zdarza, że ktoś choruje czy że nawet umiera, że wybuchają wojny, epidemie. Nie można dzieci utrzymywać w iluzji, że tak nie jest. Można dzieci uświadamiać ich słowami, nie wchodzić w ten gazetowy styl. Mówić im tylko tyle, ile one są w stanie przyjąć.
Dziecko, które nie dojrzało do jakiegoś tematu, o niego nie pyta. Jak się zaczyna mówić o czymś, co do dziecka nie przemawia, ono natychmiast zmienia temat. Łatwo daje nam sygnał, mówi na przykład: mama, chcę pić. Czy coś w tym stylu. Jeśli dziecko nas o coś pyta, znaczy, że się tym interesuje, że chce wiedzieć i jesteśmy mu winni wyjaśnienie. Może się zdarzyć, że dziecku coś się w rozmowie nie spodoba, będzie chciało oddalić temat. I to też jest w porządku, trzeba mu na to pozwolić. Normalne dzieci, bez żadnych patologicznych doświadczeń, reagują adekwatnie do własnych uczuć.
Nie bałabym się rozmawiać z dziećmi o tej pandemii. Zwłaszcza że można przy okazji wprowadzić inne trudne tematy, na przykład rozmowę o śmierci. A poza tym dzieci muszą być świadome, dlaczego im czegoś zabraniamy. Jeśli nie wyjaśnimy, czemu nie ma szkoły, czemu nie mogą iść do kolegi na urodziny, trudno im będzie to zaakceptować.
No więc siedzimy w domu z dziećmi, mamy wreszcie czas pobyć ze sobą, zwolnić i zastanowić się nad własnym życiem. Tylko że dla niektórych to może być też przykrym doświadczeniem. Nagle może się okazać, że trudno nam wytrzymać we własnym domu dłużej.
Tak. Jedną z gorszych rzeczy jest duchowa nieobecność. Mamy okazję, żeby się trochę i z tym zmierzyć. Zróbmy coś, co lubimy, co nam sprawia przyjemność. Dorośli ludzie mają cudowną możliwość: to jest seks. Ale w ogóle każda miła rzecz wchodzi w grę. Rozśmiesz dzieci, zrób im teatrzyk, poopowiadaj coś. Zróbcie razem gazetkę ścienną, cokolwiek.
To jest oczywiście trening kreatywności. Są przedszkola, w których raz na parę tygodni chowane są wszystkie zabawki i dzieci zostają tylko z paroma krzesełkami, kilkoma kocami i ręcznikami. Muszą same wymyślić, w co i jak się bawić. W pierwszej chwili są w szoku, ale jak mają dobrą panią przedszkolankę czy pana przedszkolaka, to zaczynają wymyślać. Dom może być dokładnie takim poligonem wyobraźni, poligonem fantazji.
Nagrodą jest samo bycie razem. Robimy coś, na co normalnie nie ma czasu. Ludzie tak bardzo nie potrafią o siebie zadbać, zrobić czegoś dla siebie. Pretekstem jest właśnie ten brak czasu. A teraz ta główna przeszkoda jest zniesiona.
A jak ktoś nie potrafi?
Kluczowe jest skierowanie własnej aktywności w stronę, gdzie zagrożenie zamieniamy w szansę. Można powiedzieć najprościej: zastanów się, co teraz możesz zrobić, na co w wirze codziennych obowiązków nie znajdujesz czasu. Jesteśmy przyzwyczajeni do gonitwy, do pędu. Trzeba czasu, żeby się zorientować, że kręcimy się czasem za własnym ogonem.
Chyba najgorzej mają starsze osoby. W Polsce teraz dopiero rozwija się pogląd, że wiek nie musi oznaczać rezygnacji z aktywności. Przekonanie, że życie może być ciekawe i bogate na każdym etapie, trzeba w sobie zacząć wyrabiać bardzo wcześnie. Większości ludzi, którzy dziś są starzy, nikt tego nie nauczył. Wręcz przeciwnie, wpojono im, że w pewnym wieku muszą z wielu rzeczy rezygnować, że przestają się liczyć.
Przy tym u starszych osób realizm zostaje zastąpiony przez fatalizm, tak jakby mieli permanentnie założone ciemne okulary. Poza tym takie osoby często fizycznie już gorzej się czują, są obolałe, mają swoje dolegliwości. Jak ich zapytasz, co u nich słychać, to słyszysz, że właściwie nie mają żadnych radości. Nie umieją o sobie myśleć. I z tym jest im bardzo trudno.
Jak takim osobom można pomóc?
Nawiązywać kontakt i podtrzymywać go. Nawet jak teraz, ze względu na pandemię, nie możemy się spotykać, to można dzwonić. Nawet w głupich, pozornie błahych sprawach. To może być pretekst. Rozwiązuję krzyżówkę. Dzwonię do mamy, a jeśli mieszkamy razem, to wołam: Mamo, jak się nazywa nowozelandzka palma? Nie wiesz, to poszukaj mi, dobra? Albo: Słuchaj, wymyśl jakiś czterowiersz, bo twój wnuk chce napisać laurkę dla swojej pani wychowawczyni, ty pamiętasz tyle wierszyków. To jest taka naturalna stymulacja. Jak się z kimś ma dobrą relację, to takie rzeczy są naturalne.
Jednak często te relacje nie są dobre.
Starsi ludzie są u nas często bardzo źle traktowani. Na przykład babcia na urodziny wnuczki robi tort i szykuje całe przyjęcie, a na koniec, jak już przychodzą goście, babcia jest chowana w innym pokoju.
Ale czy to nie wynika z tego, że te relacje zawsze były złe? Że ta babcia też miała złe relacje ze swoimi dziećmi?
Tak, oczywiście, że tak bywa. Ale nie można w nieskończoność się w tym grzebać. Mam teorię, że nasi polscy terapeuci zbyt rozmiłowali się w rozrachunkach z przeszłością, z rodziną. Popularne jest analizowanie zadawnionych traum. Wspominanie dzieciństwa to często obwinianie rodziców, zrywanie z rodzicami. Pacjenci słyszą rady: jak rodzice są tacy, to ty się odetnij, nie jedź na święta. Niekiedy brak w naszych terapiach tendencji do rekoncyliacji. Takie podejście umocniła jeszcze terapia DDA (z dorosłymi dziećmi alkoholików). Wychodzono z założenia, że dzieci wychowane w rodzinach z problemem alkoholowym nie dostały tego, co powinny dostać w domu rodzinnym. To prawda, tylko że rozpatrywanie tego, rozgrzebywanie tych ran w nieskończoność niczego już nie zmieni. Ta szkoła terapii stawia rodziców pod pręgierzem. A to nie pomaga. Młodym od tego nie robi się lepiej ani tym bardziej starym. To jest zupełnie chybiony kierunek, niestety bardzo się rozwinął. Przychodzą do mnie pacjenci, którzy mówią, że mają niskie poczucie własnej wartości. Ja na to ich proszę, żeby podali jakiś konkret. A oni, że mają problem, bo tata ich bił albo mamusia wyprowadziła się z domu. Okazuje się, że ci ludzie dwa lata z jakimś poprzednim terapeutą cały czas o tym rozmawiali. Tylko że to nic nie dało, bo tym ludziom potrzebne są rozwiązania ich bieżących problemów, tu i teraz.
Czyli że to rozpamiętywanie krzywd z przeszłości odwraca uwagę od szukania rozwiązań, od myślenia o tym, co można zrobić dziś, jak sobie pomóc?
Miałam przyjaciółkę, która mieszkała w Ameryce, ale przyjechała do Polski i przez wiele miesięcy tu szkoliła, prowadziła warsztaty. Kiedy wyjeżdżała, poprosiłam, żeby porównała swoje doświadczenia z Polski z tymi ze Stanów. "My, Amerykanie, zajmujemy się rozwiązaniem, a wy zajmujecie się problemem" – usłyszałam.
Warto zastosować to podejście do naszej dzisiejszej sytuacji z koronawirusem. Nie rozpatrujmy, dlaczego doszło do epidemii, kto jest winien. Myślmy, jak z niej wybrnąć. A na tu i teraz - jak możemy na tym skorzystać.
Czy kryzys może sprzyjać przełomowym momentom, ważnym rozmowom z partnerem, z dziećmi czy rodzicami?
Jeśli chcemy, to tak. Teraz mniej się spieszymy, a czasem tylko ze względu na pośpiech, zagonienie codziennymi sprawami, nie załatwiamy jakichś ważnych spraw. Każdy gdzieś jest zaangażowany, wyrywamy tylko strzępy wspólnego czasu. A teraz możemy coś zaplanować.
Możemy na przykład zadzwonić do mamy i zaproponować jej, że chcemy pogadać na jakiś ważny temat. Zaproponujmy, żeby zastanowiła się, kiedy jej będzie najwygodniej i niech do nas sama zadzwoni, gdy poczuje, że dojrzała, żeby porozmawiać o ostatniej wizycie cioci Marysi czy o czymś, co nam powiedziała, a co nie daje nam spokoju. A jeśli się jeszcze mieszka razem, to tym lepiej. Robimy herbatę, siadamy i gadamy.
Jednak musimy pamiętać, że takie rozrachunkowe tematy są dość niebezpieczne. Bo jeśli nie mamy obok siebie, albo w sobie, dobrego mediatora, to będzie trudno. Potrzebny jest nam mediator, który idzie w stronę spotkania, nie rozbicia. Bardzo wielu ludzi, którzy mówią, że chcą coś wyjaśnić, tak naprawdę chcą udowodnić, że mają rację. W kontrze do drugiej osoby. Często pytam moich pacjentów, czy chcesz mieć rację, czy relację. Jeśli relację, to warto, żeby była trzecia osoba, która będzie z boku mitygować, nie zaogniać.
Można oczywiście takie wymuszone wspólne przebywanie wykorzystać, ale trzeba mieć świadomość, że możemy także zrobić sobie piekło, na przykład stawiając kogoś pod pręgierzem, wypominając mu trudne rzeczy z przeszłości. Przystępując do takiej rozmowy, zacznijmy od tego, ile możemy sami ustąpić. Ten czas aż się prosi o takie rekoncyliacyjne tematy. Ukojenie, wyciszenie, uregulowanie są łatwiejsze, kiedy mamy czas. I potrzebne, gdy jesteśmy na siebie skazani. W rozsądnych granicach rzecz jasna.
Ale przede wszystkim obecne ograniczenia swobód to trudny czas. Dlatego tak ważne jest, aby zadbać o dobry nastrój, ciekawe zajęcia i możliwie dużo wzajemnego ciepła i życzliwości.