- Gdyby PiS jakimś cudem zdobył większość konstytucyjną, pewnie by wprowadzono system kanclerski – władzę skupiłby w swym ręku premier, prezydent pełniłby wyłącznie funkcje reprezentacyjne, nie miałby prawa weta. Logiczną konsekwencją byłoby wtedy zniesienie powszechnych wyborów prezydenckich. To bardzo odpowiadałoby prezesowi – ocenia w rozmowie z Magazynem TVN24 profesor Antoni Dudek.
Jakub Majmurek: W ciągu ostatnich czterech lat dokonała się w Polsce rewolucja?
Prof. Antoni Dudek: Rewolucja to przesada. Zarówno krytycy, jak i apologeci "dobrej zmiany" mają skłonność do przeceniania tego, co się wydarzyło w tym okresie.
Zmiany, jakie wprowadził PiS, są łatwe do odwrócenia?
Nie wszystkie. Dobrym przykładem jest reforma edukacji. System 8 plus 4 pewnie zostanie z nami na dziesięciolecia. Nawet najbardziej radykalni krytycy działań Anny Zalewskiej nie są dziś gotowi do tego, by ogłosić powrót gimnazjów. Jest też kwestia zmian w sądownictwie.
No właśnie, czy tu nie dokonała się przypadkiem rewolucja?
Na pewno dokonały się bardzo daleko idące zmiany kadrowe, na stanowiskach prezesów sądów oraz w Sądzie Najwyższym, gdzie utworzono dwie nowe izby, w tym dyscyplinarną. Ale jeśli spojrzymy na sądownictwo nie od strony personalnej czy tak zwanej niezależności sądownictwa, tylko od strony efektywności działania, to te zmiany nie są znaczące. PiS nie zmienił nic, jeśli chodzi o sprawność działania sądów, a jeśli to na gorsze: w 2018 roku sądy rozpatrzyły około miliona mniej spraw niż w 2017 roku.
Rewolucja nie dokonała się w Trybunale Konstytucyjnym? Dziś ta instytucja nie działa jako bezpiecznik kontrolujący dwie pozostałe gałęzie władzy.
Mam tu odrębne zdanie: nie uważam, by w Polsce nie było Trybunału Konstytucyjnego. Natomiast dziś przewagę mają w nim sędziowie związani z PiS, podobnie jak wcześniej przeważali w nim ci pochodzący z nadania PO-PSL, a jeszcze wcześniej SLD. Trybunał nie działa od tego lepiej, orzecznictwo jest jeszcze wolniejsze. Natomiast awantura dotycząca tak zwanych sędziów dublerów z pewnością sprawiła, że autorytet Trybunału jest obecnie mniejszy, niż był. Nie kupuję jednak narracji opozycji, że do 2015 roku mieliśmy świetnie działający, niezależny organ, aż przyszedł PiS i go zniszczył. Nie, PiS po prostu rozregulował instytucję, która już wcześniej nie działała najlepiej – po prostu, jak się chce mieć sędziów zdolnych naprawdę kontrolować władzę, to nie powinien ich wybierać Sejm.
W czasach PO Trybunał potrafił orzekać nie po myśli władzy. Wyobraża pan sobie dziś orzeczenie TK sędzi Przyłębskiej nie po myśli prezesa Kaczyńskiego?
Oczywiście, trudno sobie wyobrazić taki scenariusz. W tym sensie system się jeszcze bardziej zdegenerował. Sam fakt, że prezes Kaczyński przyznaje się do bliskich relacji z sędzią Przyłębską, jest kompromitujący. Natomiast z faktu, że w przeszłości zdarzały się wyroki TK nie po myśli władzy, nie wynika, że na przykład profesor Rzepliński nie miał określonych sympatii politycznych. On je nie tylko miał, ale, niestety, nie wahał się też ich ujawniać. Ale zgadzam się, że nie czynił tego tak ostentacyjnie jak pani Przyłębska.
Program PiS na te wybory obiecuje prawdziwie rewolucyjne zmiany?
Program PiS jest bardzo rozwlekły. Zbierając różne pojawiające się w nim koncepcje, można jednak zauważyć kilka trendów. Przede wszystkim mamy koncepcję bardzo silnej centralizacji państwa. Nigdzie nie jest co prawda wprost napisane, że zakres władzy samorządów ma być ograniczony, ale czytelnik w wielu miejscach dowiaduje się, że to właśnie samorządy przeszkadzają w budowie obiecywanego polskiego państwa dobrobytu. Mamy na przykład zapowiedź zwiększenia władzy wojewodów – nie wiadomo, czyim kosztem, ale najpewniej właśnie samorządów wojewódzkich. Samorządy w wizji PiS mają pełnić co najwyżej rolę usługową, realizując centralnie ustalaną politykę. Ten centralistyczny trend potwierdzają jeszcze zapowiedzi wzmocnienia funkcji premiera wobec ministrów czy krytyka roli samorządów rzekomo utrudniających realizację programu Mieszkanie plus.
To faktycznie złe zmiany?
Nie tylko PiS mówił o problemach z "Rzeczpospolitą resortową" i braku jednego centrum strategicznie koordynującego prace różnych ministerstw.
Nie mówię, że wszystko, co robi PiS, jest złe. Ja zawsze stałem na stanowisku, że bilans ostatnich czterech lat nie jest jednoznacznie negatywny. Na przykład w uszczelnianiu systemu podatkowego PiS odniósł niewątpliwy sukces. Jeśli jednak chodzi o skłonności do centralizmu, to jestem zdecydowanie krytyczny. Nie da się modernizować Polski, centralizując ją. Takie myślenie to zasadniczy błąd PiS.
Wracając do głównego wątku, bardzo istotne są też zapowiedzi zmian odnośnie do immunitetów: prokuratorskich, sędziowskich, poselskich i senatorskich. Według nich w praktyce posła immunitetu będzie mogło pozbawić prezydium Sejmu, więc faktycznie rządząca partia. Jego sprawa nie będzie rozpatrywana przez izbę w pełnym składzie. Sędziom i prokuratorom immunitet w ogóle ma zostać odebrany. W programie pada zresztą też zapowiedź przeglądu administracji rządowej "pod kątem struktury administracyjnej i kompetencyjnej". I tu bym użył słowa rewolucja. To oznacza bowiem jeszcze bardziej intensywną wymianę kadr państwowych.
Czyli?
Że w ciągu ostatnich czterech lat zwolniono w urzędach zbyt mało ludzi ze starego naboru i trzeba zwolnić więcej. Ostatnio zresztą, przy okazji sprawy kamienicy Mariana Banasia, Marek Suski otwarcie pisał, że nie ma zaufania do służb specjalnych, bo tam ciągle jest zbyt wiele osób ze starego rozdania. Na czystkach PiS skupi się najintensywniej, to mu wychodzi najlepiej, wszelkie reformy wymagające nowych rozwiązań organizacyjnych, wydają się ich przerastać. O to mam zresztą do PiS największe pretensje.
Prezes Kaczyński kilkakrotnie mówił w trakcie kampanii o zmianie konstytucji, co jednak zakłada poważne zmiany instytucjonalne, nie tylko kadrowe.
Tylko na razie jedyne wyszczególnione w programie zmiany ustawy zasadniczej dotyczą immunitetów. PiS hipotetycznie może mieć nawet większość konstytucyjną w przyszłym Sejmie, ale jednak nie przedstawił żadnego własnego projektu konstytucji – choć kiedyś, gdy był jeszcze w opozycji, miał taki. Myślę, że robią to celowo, by nie przestraszyć ludzi. Nie mam złudzeń, że obok programu, jaki został ujawniony, jest jeszcze drugi, z przyczyn wyborczych trzymany w tajemnicy, który zmianę konstytucji zakłada. Gdyby jakimś cudem PiS zdobył 13 października większość konstytucyjną, Polska w ciągu roku miałaby nową konstytucję – albo nawet szybciej, by oszczędzić sobie kłopotu z wyborami prezydenckimi.
"Nie mam złudzeń, że obok programu, jaki został ujawniony, jest jeszcze drugi, z przyczyn wyborczych trzymany w tajemnicy"
Prof. Antoni Dudek
Jak wyglądałaby konstytucja PiS?
To dość jasno wynika z wypowiedzi prezesa Kaczyńskiego. Na pewno wprowadzono by tak zwany system kanclerski – zasadnicza część władzy wykonawczej zostałaby skupiona w ręku premiera. Prezydent pełniłby głównie reprezentacyjne funkcje, zapewne nie miałby prawa weta lub obniżona zostałaby do zwykłej większości liczba posłów niezbędna do tego, aby je odrzucić. Logiczną konsekwencją byłoby wtedy zniesienie powszechnych wyborów prezydenckich. To bardzo odpowiadałoby prezesowi Kaczyńskiemu. Nawet gdyby sam nie został premierem, to każdego premiera kontrolowałby przez posłuszną sobie sejmową większość. Nie byłoby już przykrych historii z wetami Dudy. I nie chodzi tu tylko o weta w sprawie sądów. Sądzę, że prezesa równie mocno zabolały dwa inne: w sprawie regionalnych izb obrachunkowych i ordynacji do Parlamentu Europejskiego. Pierwsze uniemożliwiło stworzenie bata na samorządy, drugie ochroniło nas przed powstaniem w Polsce systemu dwupartyjnego – czego Kaczyński bardzo by sobie życzył. Nie martwiłby się wtedy, czy przekroczenie progu przez PSL czy Konfederację nie odbierze mu samodzielnej większości, co teraz przypuszczalnie spędza mu sen z powiek. Nie mam też wątpliwości, że do absolutnego minimum ograniczone byłyby zapisy dotyczące sądownictwa, prokuratury i TK, tak aby zwykłą sejmową większością można było regulować organizację tych instytucji.
Wracając do samego programu PiS, jaką koncepcję państwa można z niego wyczytać?
Państwo ma w koncepcji PiS realizować interesy narodowe. To, co jest interesem narodowym, określa przy tym samo PiS, jako partia najlepiej wyrażająca interesy narodu. Temu podporządkowana ma być całość polityki. Jej celem z jednej strony ma być dobrobyt, z drugiej zaś obrona Polski przed duchowymi zagrożeniami. Polska jawi się w programie PiS jako ostatnia reduta cywilizacji zachodniej w Europie, która paradoksalnie broni Zachodu przed jego własnym upadkiem. Darwinizm społeczny, "permisywizm przechodzący w nihilizm", gender, islamski fundamentalizm – wszystko to zlewa się w pisowskiej wizji w jeden, złowrogi miks, jaki opanował już Europę (choć jeszcze nie Stany Zjednoczone) i tylko Polska wraz z Węgrami się mu przeciwstawia.
"Polska jawi się w programie PiS jako ostatnia reduta cywilizacji zachodniej w Europie, która paradoksalnie broni Zachodu przed jego własnym upadkiem"
Prof. Antoni Dudek
Taka polityka nie będzie oznaczała prawicowej inżynierii społecznej?
Oczywiście, że tak. Prezes Kaczyński zresztą mówi o tym wprost. Weźmy jego wypowiedź z ostatniej niedzieli, że Polsce potrzebna jest nowa elita ekonomiczna. To idzie znacznie dalej niż wszystkie zapowiedzi zmian w sądownictwie. Co to bowiem znaczy "zmienić elitę ekonomiczną"? Najpewniej to, że państwo za pomocą podatków, spraw karnoskarbowych będzie wyniszczać tę starą i dzięki strumieniom publicznych środków hodować nową, bliską partii. To czysta inżyniera społeczna, która nie ma nic wspólnego z zasadami gospodarki rynkowej.
Jakie miejsce w swoich koncepcjach PiS przewiduje dla społeczeństwa obywatelskiego?
Po owocach ich poznacie. W 2018 roku PiS stworzył Narodowy Instytut Wolności, którego głównym zadaniem jest rozdzielanie środków publicznych dla organizacji pozarządowych. Myślę, że można się spodziewać, że Instytut nie będzie wspierał tych organizacji, których działania nie są zgodne z wizją PiS-u. Środki posłużą najpewniej do tego, by stworzyć sieć organizacji wspierających politykę rządzącej partii – tych wbrew pozorom obecnie wcale nie ma tak wiele, poza tymi związanymi z szeroko rozumianą edukacją historyczną. Już teraz środki na podobnej zasadzie rozdziela przecież minister Gliński. Jest to i będzie uzasadniane tym, że w Polsce rzekomo panować ma fundamentalna nierównowaga ośrodków kształtujących opinię publiczną – te związane z opozycją są bardzo silne, te z prawicą - ciągle bardzo słabe. W programie PiS nie ma akurat nic o Fundacji Batorego, ale jeśli prezes PiS chce zilustrować tę tezę, to na ogół sięga po ten przykład.
W programie czytamy: "Polskiego modelu dobrze funkcjonującej wspólnoty politycznej i państwa dobrobytu nie da się po prostu zrealizować bez swoistej osłony przed kryzysem współczesnej kultury globalnej i agresją rozmaitych zewnętrznych i wewnętrznych, groźnych dla podstaw życia społecznego ideologii, aksjologii i systemów interesów". Co to właściwie znaczy? Rząd będzie powstrzymywał zmiany społeczne i kulturowe?
Już mamy taką politykę. Pytanie, na jakim poziomie będzie się to odbywać w ewentualnej drugiej kadencji. Bo na razie odbywa się niemal wyłącznie na poziomie propagandy, przede wszystkim w mediach publicznych. Trochę próbują na tym polu działać kuratorzy oświaty – a ich rola ma zgodnie z zapowiedziami jeszcze wzrosnąć. Spodziewam się, że tego typu działania będą ograniczały się do edukacji czy wspierania publicznymi pieniędzmi, głównie, jeśli nie wyłącznie, bliskich rządowi inicjatyw. Pieniądze będą szły na koła gospodyń wiejskich czy historycznych rekonstruktorów, a nie na teatry czy organizacje związane z tematyką praw mniejszości seksualnych. Choć nie sądzę, by te ostatnie były aktywnie prześladowane przez władze.
"Pieniądze będą szły na koła gospodyń wiejskich czy historycznych rekonstruktorów, a nie na teatry czy organizacje związane z tematyką praw mniejszości seksualnych"
Prof. Antoni Dudek
"Można być Polakiem, nie będąc katolikiem, ani osobą wierzącą, nie sposób jednak uznać, że polskość może istnieć bez tego dziedzictwa, jakie wniósł Kościół katolicki" – to tylko jedno z wielu odniesień do Kościoła w programie PiS. To projekt demokracji katolickiej? Wyznaniowej?
Jarosław Kaczyński przeszedł tę samą ewolucję, co wiek temu Roman Dmowski. Twórca Narodowej Demokracji zaczynał od antyklerykalnych poglądów, by stać się – przynajmniej w sferze publicznej – ortodoksyjnym katolikiem.
Prezes Kaczyński był kiedyś antyklerykałem?
To może zbyt mocne sformułowanie, ale na pewno utrzymywał spory dystans do Kościoła. Mówił wtedy, że "najkrótsza droga do dechrystianizacji wiedzie przez ZChN" – w latach 90. czołową partię narodowo-katolicką. Dopiero gdy powstał PiS, wszedł w bliskie związki z kościelną hierarchią. Co wynikało z pragmatyzmu, z uznania potęgi Kościoła i z tego, że w Polsce jest on fundamentem, bez którego trudno się jest utrzymać przy władzy. Owszem, udawało się to lewicy postkomunistycznej, ale za cenę rezygnacji z wielu własnych postulatów, poczynając od takich kwestii, jak dopuszczalność aborcji, a kończąc na podatkowo-majątkowym statusie Kościoła. Kaczyński uznał, że najlepiej się z Kościołem dogadać. Jednocześnie potrafi postawić Kościołowi granicę. Najlepiej widać to w kwestii aborcji. Fundamentaliści katoliccy próbowali wymusić na PiS zaostrzenie prawa aborcyjnego – Kaczyński powiedział "nie".
Bo na ulicę wyszły tłumy kobiet z czarnymi parasolkami.
Większość komentatorów po stronie liberalno-lewicowej tak to interpretuje. Ale moim zdaniem Kaczyński czarne marsze wykorzystał jako wygodny dla siebie pretekst, by nic w kwestii aborcji nie zmieniać. On po prostu nie chce ruszać ustawy z 1993 roku.
Przecież w tej kampanii ciągle obiecuje zakaz tak zwanej aborcji eugenicznej.
Oczywiście, że obiecuje, ale niech mi pan wyjaśni, dlaczego przez cztery lata tego nie zrobił? Przecież ma większość w Sejmie i prezydenta Dudę. Z punktu widzenia obrońców życia to idealna sytuacja: przecież nie ma gwarancji, że Kaczyński zachowa samodzielną większość w przyszłym Sejmie. On tymczasem obiecuje, ale niewiele robi. Niech pan tu zrozumie grę Kaczyńskiego.
Uważa pan więc, że z tych wszystkich kościelnych deklaracji PiS z okolic kampanii nic realnie nie wyniknie po wyborach?
Gdyby na miejscu Kaczyńskiego był Marek Jurek, to spodziewałbym się całkowitego zakazu aborcji i jeszcze dalszej klerykalizacji procesu edukacyjnego. Kaczyński z kolei da Kościołowi tylko tyle, ile będzie musiał. Jasne, może pan tu powiedzieć o wszystkich milionach, jakie dostał Rydzyk, lewica ma poczucie, że Polska jest państwem całkowicie zdominowanym przez Kościół, ale tak do końca nie jest – poza finansowymi Kościół ma oczekiwania, które nie są spełniane. Oczywiście pozycja Kościoła w Polsce jest bardzo silna. Ale ja mówię tu z perspektywy pewnych ignorowanych nawet przez PiS kościelnych roszczeń. Chcę, żeby pan zrozumiał, że u Kaczyńskiego jest tylko pragmatyka, nie ma żadnego realnego, religijnego zapału. Współpracownicy prezesa, wykazujący taki zapał, są w nim raczej hamowani. W PiS awansuje się za coś zupełnie innego niż religijna żarliwość, choć oczywiście ta ostatnia nie jest obciążeniem.
Projekt państwa z programu PiS z 2019 roku mieści się jeszcze w ramach demokracji liberalnej?
Moim zdaniem to jest zdecydowane odejście od wartości demokracji liberalnej. Prezes Kaczyński tego nie ukrywa, tylko to, co my nazywamy demokracją liberalną, on nazywa "późnym postkomunizmem".
Co ma w takim razie zastąpić demokrację liberalną?
Ja nazywam to demokracją narodową. Jest to system, w którym zachowane są podstawowe reguły demokracji – są wybory – ale zarazem system polityczny zdominowany jest przez jedną partię, która uważa, iż reprezentuje najcenniejszą część narodu i w jej imieniu prowadzi politykę centralistyczno-etatystyczną. Bardzo wymowne są słowa z programu PiS, deklarujące, że partia odrzuca zarówno kolektywizm, jak i indywidualizm. Demokracja liberalna zawsze pozostawała skoncentrowana na jednostce i jej prawach. W projekcie Kaczyńskiego dobro jednostki ma być ograniczone na rzecz dobra narodu.
"Demokracja liberalna zawsze pozostawała skoncentrowana na jednostce i jej prawach. W projekcie Kaczyńskiego dobro jednostki ma być ograniczone na rzecz dobra narodu"
Prof. Antoni Dudek
Brzmi to trochę jak z Hiszpanii Franco.
Na pytanie, czy ten program to już faszyzm, odpowiedziałbym, że nie. Faszyzm szedł znacznie dalej w odrzuceniu swobód demokratycznych i pluralizmu demokratycznego. Projekt Kaczyńskiego bliski jest raczej różnym nowym ruchom prawicowo-populistycznym, jakie powstają w całej Europie, w odpowiedzi na kryzys demokracji liberalnej. Przecież Polska nie jest wyizolowanym przypadkiem.
PiS lepiej rozumie te trendy? Można prowokacyjnie spytać, czy nie jest pod tym względem "bardziej nowoczesne" od PO?
Tak to widzę. W Polsce mieliśmy ponad ćwierć wieku bezprecedensowego wzrostu gospodarczego. Dla każdego, kto patrzył na to z pewnego dystansu, było oczywiste, że jeśli owoce tego wzrostu nie zaczną być dzielone w sposób satysfakcjonujący dla uboższej części społeczeństwa, to ludzie prędzej czy później dadzą temu wyraz przy urnie wyborczej. PiS to rozpoznał, a politycy Koalicji Obywatelskiej najpierw mieli problem z tym, by to zrozumieć, a gdy to wreszcie nastąpiło, to z kolei uznali, że wystarczy przelicytować PiS w obietnicach i znów będzie dobrze. Prezes PiS dziś powtarza: "kluczem do naszego sukcesu jest polityka społeczna". PO zbyt długo wierzyła, że dzięki PR-owym sztuczkom będzie rządzić wiecznie, a ubożsi zaakceptują po prostu to, że z suto zastawionego stołu ciągle bardzo niewiele im skapuje. Teraz się zorientowała, że tak się nie da i ściga się z PiS na populistyczne obietnice, kto da Polakom więcej. Problem w tym, że w wydaniu PiS jest to dla większości Polaków bardziej wiarygodne.
Wracając do "demokracji narodowej". Czy naród jest w niej w stanie zmienić władzę bez jakiegoś gwałtownego przesilenia politycznego? Często słyszymy głosy, że następne wybory, jeśli PiS wdroży swoje postulaty, nie będą już wolne.
Wie pan, problem w tym, że politycy PO i ich zwolennicy mówili to samo zaraz po wygranych przez PiS wyborach w 2015 roku. Uczestniczyłem w wielu dyskusjach z poważnymi ludźmi, którzy przekonywali mnie, że w Polsce nie będzie już wolnych, demokratycznych wyborów, bo przecież PiS "zniszczył Trybunał Konstytucyjny". Można by się w takim razie zastanawiać, czemu dziś Koalicja Obywatelska nie tworzy podziemnego ruchu oporu, tylko startuje w wyborach. Mieliśmy wybory samorządowe i europejskie – nikt nie kwestionuje, że miały one uczciwy przebieg. Nie ma też żadnych przesłanek, by twierdzić, że PiS będzie fałszował te.
Ale czy same plany PiS wobec mediów to nie jest mieszanie w demokratycznym mechanizmie? Tak, by ludzie nie mieli szans dowiedzieć się o politycznych alternatywach?
Zapewne tak, ale niech pan zwróci uwagę, że na razie PiS tylko o tym mówił, nic w ciągu czterech lat nie zrobił. Sondował temat i się wycofywał. To naprawdę nie było tak, że Sejm nie miał czasu, żeby się zająć tak zwaną repolonizacją mediów. To, jak daleko prezes Kaczyński posunie się w drugiej kadencji, będzie zależało od liczby mandatów PiS. Bo zupełnie inaczej będzie wyglądać realizacja programu partii, gdy ta będzie miała 236, a inaczej gdy na przykład trzy piąte, czy tym bardziej większość konstytucyjną.
Unia Europejska będzie działała na Kaczyńskiego hamująco?
Unia w ogóle nie jest dla PiS znaczącym czynnikiem w polityce wewnętrznej. Stanie się takim tylko wtedy, jeśli zostanie wprowadzony mechanizm wiązania dotacji unijnych z praworządnością. Gdyby Unia w odpowiedzi na ustawę repolonizującą media mogła zamrozić nam fundusze, powstałby realny mechanizm nacisku. Bez tego zostają tylko ciągnące się latami, bez żadnych konkluzji unijne postępowania, jak to na podstawie artykułu 7 traktatu UE, wszczęte jeszcze w 2017 roku, o którym od wielu miesięcy nic nie słychać i właściwie nawet nie wiadomo, czy nowa KE będzie je kontynuować.
O wiele ważniejszym czynnikiem są Stany Zjednoczone. To na Stanach PiS buduje całą swoją politykę zagraniczną. Jeśli pokłóci się z Waszyngtonem, nie zostanie mu już zupełnie nic. Jak to się przekłada na politykę wewnętrzną, najlepiej pokazuje sprawa ustawy o IPN. W ciągu pół roku Amerykanie wywarli na tyle silną presję na Kaczyńskiego, że musiał przełknąć jedną z najbardziej gorzkich pigułek w ciągu czterolecia i zrobić krok wstecz. Podstawowym problemem dla PiS jest teraz to, czy Trump wywalczy reelekcję. Zmiana administracji na demokratów byłaby bardzo kłopotliwa dla Kaczyńskiego – nie wiadomo, jaki byłby jej stosunek do tak ważnych inicjatyw dla PiS jak Trójmorze.
Czy projekt zarysowany w programie PiS może napotkać opór w kraju?
Głównym ośrodkiem oporu może być samorząd – instytucja, którą podczas kolejnej kadencji PiS podda silnej presji. Nawet część pisowskich samorządowców może poczuć się zagrożona. Można to poczuć, jak się porozmawia z samorządowcami z Podkarpacia – jedynego regionu, gdzie PiS rządził przez długi czas. Samorządowcy stamtąd są inni niż reszta samorządowców z PiS, którzy pojawili się w roli rządzących dopiero w końcu ubiegłego roku. Ideowo identyfikują się z partią na 100 procent. Ale mają poczucie, że mogą u siebie sami podejmować decyzje, nie muszą czekać na telefon z Warszawy. Teraz będzie o to coraz trudniej. Kluczem dla powodzenia planów PiS będzie to, jaką reakcję wywoła nacisk na samorządy. I jeszcze jedno: w maju przyszłego roku czekają nas wybory prezydenckie. Faworytem jest w nich oczywiście Andrzej Duda, ale podobnie było na osiem miesięcy przed głosowaniem w poprzednich wyborach z Bronisławem Komorowskim. Gdyby Duda przegrał, to niepisowski prezydent w naturalny sposób stałby się takim głównym ośrodkiem oporu. Jeśli zaś PiS nie miałby trzech piątych w Sejmie, to jego weta mogłyby skutecznie sparaliżować "dobrą zmianę". Dlatego nazajutrz po 13 października rozpocznie się kampania prezydencka.