- Źle jest, gdy o godzinie 22 dziecko nadal jest w połowie zadania domowego, a w domu pojawiają się frustracja i złość. Praca domowa nie może być przymusem i represją. Przeładowanie zadaniami kończy się potem tym, że uczeń ściąga zadanie z internetu, oszukując nie tylko system, ale i siebie. Moim celem jest, żeby dzieci, które opuszczają tę szkołę, miały przede wszystkim poczucie, że spędziły tu piękne lata swojego dzieciństwa - mówi Wioletta Krzyżanowska, dyrektor warszawskiej podstawówki nr 323.
Szkoła bez zadań domowych? Gdy jedna z ursynowskich podstawówek ogłosiła, że uczyć to uczniowie się mają w szkole, a w domu już tylko bawić, wielu nie kryło entuzjazmu. Argument, że dzieci pracują ciężej niż dorośli i że dorośli też po pracy nie chcieliby już pracować, do wielu przemówił. W obronie dziecięcego czasu na zabawę stanął nawet rzecznik praw dziecka, postulując ograniczenie zadań. O tym, czy za medialnym hasłem "szkoły bez zadań domowych" poszła praktyka, mówi mi Wioletta Krzyżanowska, która wdrożyła autorski program, prowokując do dyskusji o innej, lepszej szkole.
Katarzyna Karpa-Świderek: 98 procent rodziców, pytanych przez Instytut Badań Edukacyjnych o konieczność zadawania prac domowych, widziało ich sens. Ci wszyscy ludzie się mylą?
To się już nieco zmieniło. Kiedy my robiliśmy ankiety wśród rodziców, większość była za rezygnacją z zadań. Dziś wiemy jednak o psychologii i rozwoju człowieka dużo więcej niż 20 lat temu, na przykład to, że na etapie 6-7-latka najważniejsze jest, żeby w szkole czuł się bezpiecznie. Nie musi od razu wszystkiego umieć. Potrzeb poznawczych małego dziecka nie można też porównywać z potrzebami 15-latka, który ma przed sobą konkretne zadanie, jakim jest zdanie egzaminu do liceum. Choć z drugiej strony przekonania i przyzwyczajenia to druga natura człowieka, dlatego jest tak trudno mit prac domowych zniwelować. Dzisiaj zadzwoniła do mnie z innego miasta mama jednego dziecka, że jej córeczka w wieku pięciu lat dostała już z przedszkola do wykonania zadanie do zrobienia w domu.
Możecie o sobie powiedzieć, że jesteście szkołą bez zadań domowych?
Tak wprost to nie. Zresztą byłoby to błędne założenie. Dzieci chcą pracować w domu, lubią wykonywać projekty, lubią czytać książki, w domu uczą się słówek z obcego języka. Z zasady jednak w pierwszych klasach nie zadajemy prac domowych, chyba że na wyraźne życzenie rodzica albo w tych klasach, w których w pilotażu rodzice stwierdzili, że chcą, by zadania były. W drugich są to karty pracy, stosujemy też pracę na "za tydzień" (u nas też jest taka metoda), "zrobicie to wtedy, kiedy wy macie na to czas, a ja to sprawdzę" - nie do wykonania z dnia na dzień pod pręgierzem i represją, że dostaniemy jedynkę. Czy my, jak przychodzimy do pracy nieprzygotowani, od razu dostajemy naganę? Dla nas, dorosłych, byłoby to nie do pomyślenia. Uznano by to za mobbing! Na ten moment nie prowadzimy statystyk, w ilu klasach zadania są zadawanie, a w ilu nie, ale generalnie w naszej szkole chodzi o to, żeby zadania ograniczać, dostosować do potrzeb dziecka, zrezygnować z przymusu i rozliczania za nie.
Jeżeli zatem rodzic pierwszoklasisty chce, żeby dziecko pisało kształtnie i wymaga prac domowych, to dziecko dostanie do rysowania szlaczki albo literki. Ale nikt nie będzie go ze zrobienia tego zadania rozliczał. W starszych klasach zadanie będzie wynikało konkretnie z materiału, jaki nauczyciel przerabiał i tematu, który realizował. Na przykład jeżeli na matematyce dzieci liczyły do stu, to będą to zadania z tym związane. Powodem ich zadania do domu nie może być tylko to, że są w zeszytach ćwiczeń do lekcji proponowanych przez ich autora.
Owszem, może tak być, że nauczyciel wybierze jakieś zadanie z ćwiczeń, bo mu się zwyczajnie podoba, ma jednak swobodę wyboru. Zadawanie ćwiczeń na zasadzie: zrobisz od numeru 17 do 27, których nawet potem nawet nikt nie sprawdzi, to błędna droga.
No i oczywiście te prace do wykonania w dłuższym terminie, do jednego czy dwóch tygodni. Na przykład historyk może wymyślić zrobienie drzewa genealogicznego albo opisu bitwy, ale nie może być to przymus i represja. Robią ci uczniowie, którzy chcą, a my w ten sposób budujemy w nich poczucie odpowiedzialności za dokonywane wybory.
Rodzice, broniąc prac domowych, mówią, że odrabianie ich to dla nich możliwość spędzenia czasu z dzieckiem.
No i świetnie. Dla tych rodziców i rodzin mamy takie zadania, które mogą wykonywać wspólnie. Jedna z mam podała mi przykład zadania swojego syna z trzeciej klasy. Był to projekt polegający na zrobieniu w Power Poincie prezentacji o kocie. Chodziło o to, by się dowiedzieć jak najwięcej o jego zwyczajach, rasach... Robili to całą rodziną i była dla nich wielka frajda. To zadanie nałożone na nich przez szkołę miało sens!
Inny przykład w rodzinie, w której akurat tata jest pochodzenia węgierskiego. Tu wszyscy tworzyli prezentację na temat Węgier. Dodajmy, że oprócz zrobienia prezentacji trzeba ją jeszcze zaprezentować, a to uczy sztuki wystąpień publicznych. Dla tej konkretnej dziewczynki to była zresztą ogromna przyjemność, choć była dopiero w drugiej klasie. Tak widzę rolę nauczyciela - poznać mocne strony ucznia i je wzmacniać, a słabe obserwować. W ten sposób dzieci będą szczęśliwe i zadowolone i będą wiedziały, że mogą w życiu coś osiągnąć.
Człowiek ma zresztą naturalną potrzebę uczenia się, dowiadywania, tylko u dzisiejszych dorosłych szkoła to skutecznie zabiła, kojarząc się z represją.
My nie mówimy, że prace domowe to samo zło. Źle jest, jak o godzinie 22 dziecko nadal jest w połowie zadania domowego, a w domu pojawiają się frustracja i złość.
Ale w kwestii dobrowolności dostrzegłam wątpliwość, czy dzieci, które zaczęły swoją edukację z zadaniami domowymi i postrzegały je jako represję, teraz skorzystają z możliwości robienia ich dobrowolnie. Sama mówiła pani o przyzwyczajeniach starszych klas. Syn czy córka mogą powiedzieć rodzicom: To jest dla chętnych, a ja nie jestem chętny. I tak każdego dnia.
I tu jest kolejna rola nauczyciela, żeby budować wewnętrzną motywację u dziecka. Może uczniowi powiedzieć: Owszem, może nie masz ochoty, ale masz tak ogromny potencjał i warto go wykorzystać. To jest budowanie relacji.
Te relacje buduje się, mając 30 osób w klasie?
Owszem, buduje się. Tak na dobrą sprawę etat nauczyciela pod tablicą to jest 18 godzin, reszta godzin to jest budowanie relacji, indywidualne spotkania, przygotowanie interesujących zajęć, opracowanie sprawdzianu, udział w szkoleniu psychologicznym itp.
I nauczyciele faktycznie się spotykają?
U mnie w szkole się spotykają. Poza tym jeśli w pracy dziecka na zielono zaznaczą to, co jest dobre i pokażą uczniowi: "Popatrz, jak świetnie wykonałeś swoją pracę, ile ci mogłam na zielono zaznaczyć rzeczy, zrób jeszcze to" - to jest to szansa, że ucznia zmotywują do dodatkowej pracy.
A co z argumentem o nauce systematyczności?
Gdyby to tak działało, że uczą jej prace domowe, bylibyśmy najbardziej systematycznym krajem świata. Ja tłumaczę rodzicom, że systematyczności dziecko się nauczy lepiej, jeśli będzie miało zadanie codziennego posprzątania swojego pokoju czy pościelenia łóżka, wyrzucenia śmieci co drugi dzień niż ślęczenia nad zadaniami domowymi. To będzie nauka zasad i samodyscypliny. Przeładowanie zadaniami kończy się potem tym, że uczeń ściąga zadanie z internetu, oszukując nie tylko system, ale i siebie. Kiedy ja wprowadzałam zmianę, to najbardziej jej potrzebę czuli rodzice, którzy zajmowali się, mówiąc holistycznie, człowiekiem - wszyscy z działów HR, kadr, wykładowcy, bo widzieli, z jakim kandydatem do pracy mają do czynienia na co dzień i że wcale tej systematyczność nie uczą zadania domowe.
A co pani odpowie na argument rodziców: "Skoro pracując w domu, dziecko miało piątki, a teraz bawi się, a nie uczy, i też ma piątki, to szkoła musiała obniżyć poziom"?
To nie tak. My przemodelowaliśmy lekcję, tak by lepiej wykorzystać te 45 minut. Już sama rezygnacja z zadań domowych uwolniła 10 minut lekcji. Nauczycielka Krysia, z 30-letnim stażem nauczania w klasach 1-3, powiedziała mi, że to było dla niej objawienie, a jest to genialnie proste. Wcześniej te 10 minut zużywała na bieganie między ławkami i sprawdzanie zadań domowych, a teraz poświęca je na przekazanie dzieciom tego, co było treścią zadań. To pokazuje, że sam temat prac domowych sięga bardzo głęboko do fundamentów pracy nauczyciela, widać po nim, czy nauczyciel jest gotowy na refleksję co do swojej pracy, czy potrafi z innej strony spojrzeć na klasę i jeśli trzeba, zmienić stare przyzwyczajenia. W lepszej organizacji czasu pomagają też czasomierze i klepsydry, odmierzające na przykład 3 czy 5 minut na zrobienie zadania. To bardzo dyscyplinuje, przydaje nam się nawet w zerówkach, a dodatkowo dzieci uwielbiają patrzeć, jak przesypuje się piasek.
Fundamentalną zmianą było z kolei wdrożenie oceniania kształtującego. Polega to na tym, że podajemy dzieciom cel zajęć i formułujemy pytania kluczowe. Przedstawiamy dzieciom kryteria sukcesu tzw. NaCo Bezu, czyli „na co będę zwracał uwagę” . To właśnie na nich oparta jest też samoocena i ocena koleżeńska. Tak na przykład szóstoklasistka oceniała list swojej koleżanki:
Masz wszystkie trzy akapity, list ma wszystkie niezbędne elementy, w treści jest mowa o uczuciach, zaimki napisałaś wielką literą. Pismo jest czytelne. Ocena: 5 z ! Brawo. Napisała tę ocenę na podstawie pięciu kryteriów wyznaczonych przez nauczyciela i tylko te aspekty pracy zostały ocenione. To uczy nie tylko oceniania na podstawie podanych kryteriów, a nie kryteriów z księżyca, ale też przyjmowania konstruktywnej krytyki.
No i jeszcze chciałam powiedzieć o patyczkach. Każdy nauczyciel ma patyczki, takie jak do badania gardła, a na nich imiona dzieci. Przy pracy zbiorowej losowo wybiera patyczek i odkłada go na bok, a dziecko, którego imię wylosował, prezentuje pracę, udziela odpowiedzi na pytania. Dzięki temu muszą uważać wszystkie dzieci, bo nie wiedzą, kto będzie odpowiadał. Uaktywnia to dzieci nieśmiałe, ale i uspokaja te, które zawsze wyrywają się do odpowiedzi. Patyczki stosujemy nawet do szóstej klasy, potem nie są już potrzebne.
Mówiąc zresztą o procesie dydaktycznym połączonym z budowaniem relacji dochodzi tu metoda tzw. zielonego długopisu, czyli zaznaczania w pracach uczniów tego, co zrobili dobrze, na zielono, zamiast czerwonego zaznaczającego błędy. Odchodzimy w ten sposób od wytykania błędów, a wzmacniamy pozytywnie. Jednocześnie na samym dole pracy nauczyciel daje wskazówki uczniowi, jak zrobić ją lepiej. Jeżeli chociażby na sprawdzianie uczeń nie udzielił odpowiedzi na pytanie o znaczenie dla człowieka i przyrody dżungli amazońskiej, to nauczyciel je pomija, ale dopisuje komentarz: sprawdź, dlaczego dżungla amazońska jest tak ważna. Jest jeszcze jeden element organizacji pracy - daliśmy uczniom światełka, a dokładnie kolorowe kółeczka, którymi dają sygnał, czy rozumieją treść zadania. Gdy uczeń podnosi czerwone, nauczyciel podchodzi i tłumaczy, gdy żółte - wsparcia może udzielić kolega, zielone oznacza, że wszystko jest jasne.
Zauważyliśmy też, że stosowanie tych samych metod w kolejnych klasach pozwoliło nam zniwelować stres przy przejściu z klasy do klasy. Podkreślali to szczególnie czwartoklasiści, kończący nauczanie początkowe, którzy dzięki tym metodom doświadczyli ciągłości i stałości działań nauczycieli zarówno z młodszych, jak i starszych klas. Proces zmiany my, nauczyciele, rozpoczęliśmy więc od siebie, zastanawiając się, co możemy zrobić w ciągu tych 45 minut i to jest całe clou problemu.
No właśnie, skoro o nauczycielach… Krajem, który zawsze pojawia się, gdy mowa o rezygnacji z prac domowych, o krótkich godzinach nauki i świetnych wynikach w międzynarodowych testach PISA, jest Finlandia. Tam jednak nauczyciele nie zarabiają 2300 złotych brutto (jak u nas młodzi), tylko blisko tego, ile dostaje w ich kraju lekarz. Do zawodu dostać się jest niesamowicie trudno i cieszy się on ogromnym prestiżem, podobnie zresztą jak w całej Skandynawii. U nas często selekcja jest negatywna, idą do zawodu ci, którzy nie mają innego pomysłu, no i z racji niskich zarobków jest to zawód mocno sfeminizowany, co wyklucza z niego uzdolnioną połowę populacji. Jak w takiej sytuacji znaleźć dobrych pedagogów?
Na Uniwersytecie Łódzkim były robione badania, z których wynikało, że 30 procent nauczycieli to byli ludzie z pasją, biglem; 30 procent to byli rzemieślnicy; i niestety aż około 30 procent to byli ludzie, którzy w ogóle do tego zawodu nie powinni byli trafić. W mojej szkole też pojawiają się ci z trzeciej grupy, zostają zwykle na rok i się z nimi rozstaję. Buduję swój zespół od 10 lat i ciągle szukam tych perełek, nie zawsze je znajdując. Zrobiliśmy badania wśród naszych nauczycieli na temat motywacji. Wyszło nam, że można ich opisać trzema słowami: nauczyciel (ktoś, kto dba o to, żeby uczeń odniósł sukces na swoją miarę), przyjaciel (bo wsłuchuje się w to, co mówią dzieci) i marzyciel (bo od dzieciństwa marzył o tym zawodzie).
Wracając jeszcze do zadań domowych… Tim Oates, ekspert do spraw systemów edukacji z Cambridge, mówił niedawno w wywiadzie dla "Dziennika Gazety Prawnej", że bez myślenia w domu o tym, czego nauczyliśmy się w szkole, bez utrwalania wiedzy po lekcjach, nie da się osiągnąć wysokich efektów w nauce. A pewien zasób wiedzy jest, według niego, potrzebny nawet do tego, żeby być kreatywnym.
Pewnie pan profesor ma rację, natomiast czy my musimy być dobrzy ze wszystkiego i ze wszystkiego mieć piątki? Przecież nie wszyscy fascynują się historią czy pierwotniakami. Według mnie nie powinniśmy od wszystkich wymagać tego samego, bo po zakończeniu edukacji taki, we wszystkim dobry, licealista nie wie, w czym naprawdę jest dobry i jaki wybrać kierunek studiów.
Oates nie mówi, że wszystkim po równo, ale zauważa, że utrwalanie, a nawet wkuwanie jest koniecznym elementem nauki.
Ale z tych przedmiotów, którymi się interesuję i które lubię. To tak.
Ontwierdzi, że jeżeli pozwolimy dzieciom się zajmować tylko tym, co lubią, to wielu fascynujących tematów nie zgłębią, bo nie będą miały o nich pojęcia.
Tu zawsze będą się ścierały dwa podejścia: czy ważniejsza jest wiedza, czy umiejętności. Ja twierdzę, że umiejętności. Jestem za liberalizmem w edukacji i oddaniem wolnego wyboru nauczycielowi co do metod. Jeśli widzimy, na przykład z matematyki, że czworo, pięcioro uczniów ją lubi, to dajmy im więcej zadań, ale dla Kazia, który rozumie ledwo co, tylko jedno. Rodzice uważają, że jak ten Kazio będzie miał jedno zadanie, to nic dobrego z niego nie wyrośnie, ale przecież ten Kazio może pięknie rysować i to będzie jego pasja.
To ja znowu wrócę do Finów. Oni myślą inaczej. Chcą, żeby wszystkie dzieci w tych pierwszych latach równały w górę i miały ten sam zasób wiedzy, żeby szkoła dawała im równe szanse na starcie. Oni właśnie nie dzielą dzieci na bardziej i mniej uzdolnione, tylko te, które potrzebują mniej i więcej czasu.
Ale w Finlandii ten początkowy etap edukacji to jest sześć lat, a u nas w Polsce trzy lata, tam też jeden nauczyciel przez sześć lat uczy wszystkich przedmiotów i globalnie do tego podchodzi. My zaczęliśmy w szkole od ograniczenia zadań domowych, widząc, że ich liczba to było szaleństwo. Dzieci spędzały 5 godzin w szkole, a później 3-4 godziny jeszcze nad nauką w domu, w rezultacie pracując ciężej niż ich rodzice. Inna sprawa, że Finowie zreformowali swój system prawie 50 lat temu i on się dotarł, a my jesteśmy w permanentnej reformie. Dopiero co wyzwaniem dla szkoły podstawowej było przyjęcie 6-latków, teraz, po likwidacji gimnazjów, musimy się nastawić na pracę z nastolatkami. Nauczycielom brakuje czasu na refleksję, co wybrać, a z czego zrezygnować. Ciągle mamy nowe podstawy programowe i podręczniki. Niech mi pani powie, w którym zawodzie tak często zmieniają się wymagania państwa wobec pracowników?
Skoro weszłyśmy na nasze podwórko… Polska jest krajem, gdzie rodzice uważają, że edukacja to najważniejsza inwestycja. Jeżeli ich stać, płacą za prywatną szkołę albo decydują się na czasochłonne dojazdy. W Finlandii prywatne szkoły to zaledwie 3 procent wszystkich, za to każda publiczna szkoła musi być równie dobra, tak by każdy mógł pójść do tej w swoim rejonie. Czy w Polsce kiedyś uznamy, że wszystkie dzieci mogą mieć dostęp do równie dobrej edukacji bez względu na majątek czy pochodzenie?
Ja bym tego nie utożsamiała ze statusem rodziców, a społecznością lokalną. Jeśli samorząd ma świadomość, że edukacja jest ważna, to będzie inwestował chociażby w zajęcia pozalekcyjne, pracę świetlicy czy motywował nauczycieli. Jak porównuję poziom zorganizowania świetlicy w swojej szkole a tej w miejscowości, gdzie mieszka mój brat, to jest to przepaść. I nie wynika to z niższego statusu rodziców, ale z podejścia dyrektora szkoły i organu prowadzącego do świetlicy. Dzisiaj rodzice uważają, że w szkole publicznej mogą mieć takie same warunki, jak w niepublicznej. Ja też jestem zdania, że jak płacić, to za Oksford, a nie szkolę podstawową.
Spotkałam się też z opiniami, że chcemy na wzór Finlandii wprowadzić bezstresowe wychowanie, a potem dziecko idzie na rynek pracy, gdzie stresu jest dużo i sobie nie radzi.
Nie stawiam na tak zwane bezstresowe wychowanie. Jestem przeciwniczką tej metody, dzieci trzeba uczyć zasad i odpowiedzialności.
Co jest dla pani miarą sukcesu w kontekście wprowadzanych zmian?
To, żeby dzieci, które opuszczają szkołę, miały poczucie, że spędziły tu piękne lata swojego dzieciństwa. Niekoniecznie te cyferki po ósmej klasie, które zabijają w nas entuzjazm. I proszę sobie wyobrazić, że już mam pierwsze takie sygnały. Napisała do mnie uczennica na komunikatorze: "Pani Dyrektor, jak ja się cieszę, że mogę zaśpiewać dla Pani. To jest dla mnie taki sukces. Zaproszę Panią na koncert do mojej szkoły musicalowej".
Chciałabym też, żeby dzieci wychodziły z tej szkoły z poczuciem, że są w czymś dobre i wiedziały w czym. Proszę zapytać dzisiaj licealistów, kto wie, jaki wybrać kierunek kształcenia. Okazuje się, że niewielu. Bo ciągle od nich wymagano tyle samo wiedzy, nauki i tych prac domowych. Podam bliski mi przykład: moja córka należała do tych uczniów "zdolnych inaczej". Na lekcjach rysowała w zeszycie, bo to pomagało jej się skupić. Wielu nauczycieli tego nie rozumiało. To rysowanie zaprowadziło ją na Akademię Sztuk Pięknych i jest tam szczęśliwa. Do tej pory myli się jej pierwsza i druga wojna światowa, ale mówię sobie: Trudno, ten typ tak ma. Jednocześnie słyszę od koleżanki, która ma dzieci w podobnym wieku - dobre ze wszystkiego - że nie wiedzą, jaki kierunek studiów wybrać.
Dla mnie najważniejsze jest, żebyśmy mieli szczęśliwe dzieci, które kochają świat. Swoją zmianę zaś czerpałam z tego, że bardzo kocham swoich nauczycieli, kocham ten swój zawód, potencjał, jaki w nim drzemie. Z tego czerpię siłę i mogą ją czerpać moi nauczyciele, a za nimi rodzice moich uczniów. Owszem, zawsze będą tacy, którzy powiedzą, że to czy tamto im się nie podoba. Taka jest nasza ludzka natura.
Bardzo dziękuję.
Tak, to już koniec? Dziękuję pięknie.