Jeśli na Halloween przebierzemy się za wampira albo czarownicę, mało kogo uda nam się przestraszyć. Jeśli za nieodebrane połączenie z Urzędu Skarbowego – z pewnością zjeżymy komuś włos na głowie. Ale prawdziwe przerażanie wzbudzimy w stylizacji na Tę Straszną Chemię lub To Szkodliwe GMO. Bo przecież wszyscy wiedzą, że dobre jest tylko to, co naturalne.
Szerszenie.
Miażdżyca.
Tajemnicza maź na dnie wiadra na bioodpady.
Tsunami.
Poranny oddech.
Jaki jest wspólny mianownik wszystkich powyższych okropności? Są nawet dwa. Po pierwsze, każda z tych abominacji jest całkowicie naturalna. Po drugie, nikt (poza zaangażowanymi turpistami i początkującymi masochistami) nie chce mieć z nimi nic wspólnego.
Popkultura zrobiła nam krzywdę. Przodowały w tym filmy Disneya i Pixara, przekonujące, że przyroda jest dobra, rozsądna oraz – co najważniejsze – że wszelkie siły kosmiczne zmierzają do tego, by "ci dobrzy" dostali szczęśliwe zakończenie. Tak jak pan Paulo Coelho powiedział
To myślenie jest zwodnicze na dwóch poziomach. Po pierwsze, z dużym prawdopodobieństwem wszechświat traktuje mądrości literatury iberoamerykańskiej z umiarkowanym respektem i w metaforycznym nosie ma sprzyjanie (lub niesprzyjanie) komukolwiek. Po drugie, dekoracje familijnych superprodukcji pozwalają wygodnie zapomnieć, że natura to nie tylko pracowite myszki ratujące Kopciuszka przed towarzyską kompromitacją i kolorowe ptaszki akompaniujące Śnieżce. To także delfiny gwałcące foki (i w gruncie rzeczy wszystko, co się nawinie pod płetwy), lwy zabijające młode spłodzone przez innego samca i ośmiornice, umierające z głodu podczas pilnowania jaj. A to dopiero królestwo zwierząt – są przecież jeszcze choroby (salmonelloza i jej objawy są zazwyczaj naturalne), katastrofy mające naturalność już w nazwie, rośliny, których jeden kęs może wywrócić człowieka na lewą stronę… Nie, ani wszechświat, ani natura nie są zaangażowane emocjonalne w utrzymanie kogokolwiek przy życiu.
- Mamy wyobrażenie natury jako czegoś dobrego, czegoś nam sprzyjającego. Tymczasem natura jest niewątpliwie piękna, ale jest też okrutna. Procesy, które w niej zachodzą są obojętne na to, czy ludzie je przetrwają. Natura się o nas nie troszczy – podkreśla Marcin Rotkiewicz, dziennikarz naukowy i autor książki "W królestwie Monszatana. GMO, gluten i szczepionki".
Jak dodaje Rotkiewicz, "w przyrodzie cały czas odbywa się współpraca, ale trwa też walka między organizmami". - Człowiek potrafił stworzyć sobie taką w miarę szczelną barierę, aczkolwiek SARS COV-2 pokazuje, że ona jest tylko w miarę szczelna. Odgrodziliśmy się warstwą ochronną od natury i dzięki temu większość z nas dożywa naprawdę sędziwego wieku. A przecież kiedyś śmiertelność wśród dzieci była ogromna, a średnia życia wynosiła 30-40 lat. I to właśnie natura zabijała ludzi – zaznacza rozmówca Magazynu TVN24.
EPIDEMIE DZIESIĄTKUJĄ LUDZKOŚĆ OD WIEKÓW. JAK SOBIE Z NIMI RADZILIŚMY?
Oczywiście nie należy popadać w przeciwną skrajność i wyobrażać sobie Natury złowrogo zacierającej ręce, ilekroć grzybiarz-hobbysta powie "jestem na 95 procent pewien, że to kania". Chociaż dla dumnych obywateli schyłkowego antropocenu może to być trudne, to trzeba zmierzyć się z faktami – ludzie są Naturze obojętni. Co zostało wypunktowane już wcześniej, ale jest na tyle wstrząsającym odkryciem, że zasługuje na powtórzenie.
A jednak "naturalność" ma niebłahe zastępy fanów, z zaangażowaniem udowadniających każdemu, kto chce słuchać, że "naturalne" jest oczywistym synonimem "lepszego". Litania sprzed kilku akapitów wskazuje jednak na pewne ubytki w tym rozumowaniu.
Osy zbudują Szkieletora
Problem pojawia się już na etapie ustalania, co mamy na myśli, mówiąc o substancjach i materiałach naturalnych. Jeden z najsłynniejszych budynków Krakowa, Unity Tower nazywany pieszczotliwie Szkieletorem, ma małe szanse, by przez przeciętnego fana naturalności zostać uznanym za organiczne wypiętrzenie terenu. Majestatyczne – w odpowiednim oświetleniu być może. Naturalne – a skądże.
Jaki jest skład Szkieletora? Bez zaglądania do specyfikacji można przyjąć, że znajdziemy tam beton (nie występuje w przyrodzie!), stalowe belki i zbrojenia (nienaturalnie wytopione i uformowane!), szkło (pochodzące z nieorganicznej huty szkła!). Ale przecież rudy żelaza występują naturalnie w glebie, i to z niej zostały wydobyte; szkło, zanim trafiło do huty było najprawdopodobniej piaskiem kwarcowym; beton ma znakomicie ugruntowaną pozycję w budownictwie, zważywszy, że wynaleziono go około 200 lat p.n.e., a spoiwo, będące jego głównym składnikiem, powstaje z surowców mineralnych. Minerały są naturalne.
Ale ta obróbka! W hutach, w cementowniach, w laboratoriach. To z całą pewnością nienaturalne? Mniej więcej w takim samym stopniu, jak… masa "papierowa", z której osy budują swoje gniazda. Owady nie zbierają przecież jej kawałków na łące ani w lesie, tylko pracowicie przeżuwają celulozę (naturalnie pochodzącą z drewna) i z niej lepią swoje małe Szkieletory. Ewolucja zapewniła osom umiejętność produkowania budulca ze śliny i kory, a ludziom – tworzenia urządzeń przetwarzających piasek kwarcowy, minerały i żelazo. Po prostu mamy większy rozmach niż błonkówki.
Pewnym tropem jest interpretowanie rzeczy naturalnych jako "nieszkodliwych dla środowiska". Wówczas sens ma na przykład rezygnacja z samochodu na rzecz roweru, żeby o promil promila zmniejszyć emisję gazów cieplarnianych do atmosfery, wybieranie lokalnie szytych tekstyliów z niesyntetycznych materiałów w tym samym celu i kosmetyków bez zawartości mikroplastiku.
"Mimo że każdy z nas przypisuje rzeczom mniej lub bardziej naturalnym charakter, to nie da się tego w żaden sposób zmierzyć lub obiektywnie ocenić. Dajmy przykład – czy brokuły są naturalne? W pierwszej chwili wydaje się, że tak. Jednak coś takiego jak brokuł nie występuje w przyrodzie i nie byłby w stanie w dzikiej przyrodzie przetrwać. Co więcej brokuł to ten sam gatunek rośliny (kapusta warzywna), jakim jest kalarepa, jarmuż i kalafior. Sztucznie wyselekcjonowano różne odmiany tej rośliny i uzyskano te wspaniałe, odżywcze warzywa" – pisze w tekście zatytułowanym "Chędożyć naturalność!" dr Damian Parol, lekarz dietetyk.
Ta "odezwa" do chemiofobów, zamieszczona na jego blogu, wylicza największe pułapki naturalności. Podążając za wskazanym przez Parola przykładem, musimy wykluczyć też brak przetworzenia przez człowieka surowca, który chcemy uznać za naturalny. Warzywa kapustne (podobnie jak na przykład kukurydze, arbuzy i psy mieszczące się w torebce Paris Hilton) wytworzyliśmy za pomocą genetycznej ingerencji. By były smaczniejsze, dawały większe plony lub wyglądały rozkoszniej.
Zyskujące na popularności oznaczenia żywności "bez GMO" mają na terenie Polski mniej więcej tle sensu, co pisanie na butelce wody "nie zawiera alkoholu" albo na palecie pustaków, że są wolne od laktozy. Żywności modyfikowanej genetycznie (we współczesnym rozumieniu) w Polsce nie ma. A jednocześnie nie sposób uniknąć kontaktu z roślinami, w które zaingerował człowiek – od początku rolnictwa krzyżujemy gatunki i w ten sposób uzyskaliśmy między innymi pomidory większe od groszówki, arbuza, który faktycznie ma miąższ, kukurydzę, która nie jest smętnym kłoskiem grubości palca... Jedna z zagadek świata, o której starają się nie myśleć przeciwnicy GMO, to: "jak rozmnażają się bezpestkowe winogrona?"
Ortodoksyjni fani naturalności mogą szybko zorientować się, że na obiad została im już tylko woda (o ile zdołają znaleźć malowniczy górski strumyk, który ich napoi – rury, kran i w ogóle cały system wodociągów w dzikiej przyrodzie nie występuje) i niezbyt obszerny repertuar pożywienia oferowanego przez leśne poszycie. Bon apetit.
Cieciorkowanie antyrakowe
Według popularnego żartu, "gdyby medycyna alternatywna działała, nazywalibyśmy ją po prostu medycyną". Oczywiście ta opinia jest powszechna raczej wśród osób, które bez oporu korzystają z dobrodziejstw cywilizacji i przebadanych preparatów o udowodnionym działaniu. Przy bólu zęba można obłożyć się korą wierzby, bo zawiera kwas salicylowy, ale można też skonsumować aspirynę, której substancją czynną jest jego pochodna (kwas acetylosalicylowy). W pierwszym przypadku mamy satysfakcję życia zgodnie z naturą, w drugim – wiedzę, jaką konkretnie dawkę leku przyjęliśmy i co jeszcze się w nim znajdowało.
Upodobanie dla naturalnych wariantów wszystkiego (nazywane czasami naturopatozą) przybiera ekstremalne formy, gdy w grę wchodzi leczenie. Jak w przypadku osoby, która kilka lat temu z niejasnych przyczyn umieściła w ranie w nodze ziarenko ciecierzycy. Według niektórych wersji miało ono oczyścić organizm z toksyn (z czym, jak zapewniają zgodnie lekarze, wyśmienicie radzą sobie nasze nerki i wątroba, a jeśli sobie nie radzą, to lądujemy raczej na intensywnej terapii, a nie w warzywniaku), cofnąć rozwój nowotworu albo po prostu poprawić jakość życia właścicielki.
Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że chodziło o nowotwór. Jakiś czas temu głośno było o tak zwanej metodzie Ashkara, zwanej także " cieciorkowaniem antyrakowym". Tak przepis na tę "cudowną metodę" opisuje Anna Wyrwas, farmaceutka prowadząca w mediach społecznościowych stronę Będąc Młodym Farmaceutą.
"Bierzesz swoją własną łydkę. Kładziesz na niej obrączkę i wkładasz rozgnieciony czosnek. Bandażujesz i czekasz. Następnie, gdy stworzy się pęcherz, tworzysz w jego miejscu ranę, która to otwiera drogę do twojego skażonego kancerogenami (toksynami) układu limfatycznego, źródła wewnętrznej infekcji odpowiedzialnej za raka. Do tejże rany wciskasz cieciorkę, okładasz liściem kapusty robiąc odpowiednie środowisko i bandażujesz. Codziennie musisz zastępować starą ciecierzycę nową. Z rany będzie się sączyć ropa, krew, itd. Będzie bolało, ale to nic. Przecież zależy ci na wyleczeniu, prawda? Będziesz więc wkładać te cieciorki przez kilka miesięcy orientując się za późno, że ta metoda to kłamstwo i żerowanie na ludzkiej tragedii…" – pisze Wyrwas.
Nie są niestety znane dalsze losy chorej, której zdjęcie obiegło internet. W sieci nie brakuje jednak historii, a nawet nagrań, z udziałem osób, które również zdecydowały się poddać tej osobliwej "terapii".
Umieszczanie "naturalnych" obiektów wewnątrz ciała to, zdaje się, dość stały trend wśród cierpiących na naturopatozę (nazywanie ich naturopatami mogłoby być mylące, ta nazwa jest zarezerwowana dla osób "leczących" naturalnie innych; nie każdy naturopata musi wierzyć w słuszność swoich praktyk, niektórzy wierzą raczej w monetyzowanie obowiązujących trendów). Na początku października na fanpage Będąc Młodym Farmaceutą pojawił się opis przypadku młodej kobiety, która infekcję intymną leczyła poprzez umieszczenie w pochwie ząbka czosnku. W gabinecie lekarskim pojawiła się dopiero, gdy okazało się, że nie jest w stanie usunąć go samodzielnie. I to też nie od razu, a dopiero po około dwóch tygodniach, gdy ból nie pozwalał jej normalnie funkcjonować.
"Nigdy nie widziałem tak poparzonych dróg rodnych. Pacjentka cierpiała, ale udało nam się usunąć ten ząbek w całości. Wiele tygodni dochodziła do siebie. Pochwa nie jest najlepszym miejscem do gojenia" – relacjonował autor relacji, cytowany przez fanpage.
Innym panaceum w repertuarze chemiofobów jest ludzki mocz. Dotknięci ostrą formą naturopatozy zakrapiają nim wszystko – od skaleczeń, poprzez żywność, aż po oczy. Warto zaznaczyć, że skuteczność urynoterapii nie została w żaden sposób potwierdzona. Mocz nie jest też, jak głosi popularny mit, aseptyczny. Ustalili to w 2012 roku naukowcy z Loyola University w Chicago.
Dawka czyni truciznę
Większość osób deklarujących, że preferuje "naturalną żywność", "naturalne kosmetyki" i "naturalne leki" nie poświęca wiele czasu na rozważania o istocie "naturalności". Jej wyższość nad tym, co "sztuczne" przyjmują jako aksjomat.
- Bezkrytyczna wiara w to, że wszystko to, co jest naturalne, jest dobre, to absurd – zauważa Marcin Rotkiewicz. - To jest kompletnie nieracjonalne podejście. Hasło "bez chemii" to czysty chwyt marketingowy. To wykorzystywanie przez producentów tego typu specyfików ludzkiej naiwności i wiary, że to, co naturalne, jest mniej szkodliwe. Z naukowego, racjonalnego punktu widzenia nie ma to żadnego uzasadnienia, bo o tym, czy coś jest dla nas szkodliwe czy nie decydują właściwości i dawka substancji chemicznej, a nie jej pochodzenie – wskazuje dziennikarz.
"Wszystko jest trucizną i nic nią nie jest. To dawka czyni truciznę" – powiedział nowożytny lekarz Paracelsus, złotymi zgłoskami zapisując się nie tylko w historii medycyny, ale także w sercach i umysłach amatorów używek. Picie kawy staje się o wiele bardziej ekscytujące, kiedy uświadomimy sobie, że zawarta w niej kofeina jest prawdziwą, śmiertelną trucizną. I znacznie bardziej nużące, kiedy obliczymy, że z powodu jej niskiego stężenia w kawie musielibyśmy wypić około 200 filiżanek, by znaleźć się w niebezpieczeństwie innym niż długa kolejka do toalety.
Groźna może być nawet zwykła, niewinna woda... jeśli tylko zdołamy wypić na raz ponad sześć litrów. Albo zjeść ponad dwa kilogramy cukru (tu otruje nas sacharoza). Warto też ostrożnie suplementować witaminę C, już zaledwie 8330 tabletek popularnej marki może nas wysłać do grobu.
Jak podkreśla autor "Królestwa Monszatana", pochodzenie groźnej substancji nie ma najmniejszego znaczenia. - Dobry przykład to aflatoksyny, czyli jedne z najsilniejszych toksyn znanych człowiekowi, wytwarzane przez mikroskopijne grzyby, kropidlaki, które występują między innymi na zbożu. W tym sezonie kilka osób zmarło po zjedzeniu muchomora sromotnikowego, a przecież muchomor sromotnikowy jest jak najbardziej naturalny, i naturalne są toksyny, które wytwarza – tłumaczy Rotkiewicz. Nawet najbardziej zażarci apologeci naturalności byliby zmuszeni przyznać, że każda z tragedii wynikających ze zjedzenia trującego grzyba ma podłoże naturalne.
Kremy bez chemii
O doświadczenia z "naturalnymi" kosmetykami zapytaliśmy na grupie "Twarzing" na Facebooku, jednej z największych społeczności poświęconej pielęgnacji na tym portalu. Większość użytkowniczek deklaruje, że w doborze kosmetyków kieruje się ulubionymi składnikami i efektami, które wywołuje krem lub tonik, jednak część z nich przyznaje, że przeszła kiedyś "fazę na naturalną pielęgnację".
- Moja miłość zaczęła się od książek jak zrobić naturalne kosmetyki, chciałam wiedzieć, co nakładam na buzię, a kręcenie kremów sprawiało mi frajdę. Moja skóra nigdy nie była wymagająca, więc nie zareagowała w żaden sposób na zmianę kosmetyków. Najlepszym produktem domowej roboty był krem marchewkowy. Najgorszym - szampon do włosów z żelatyny – wspomina Asia.
- Ja blisko rok próbowałam wdrożyć naturalną pielęgnację twarzy, niestety przy cerze tłustej i wrażliwej się to kompletnie nie sprawdzało. W pewnym momencie próbowałam nawet na siłę zmusić moją twarz do polubienia olejów i innych naturalnych środków, niestety skończyło się to wizytą u dermatologa i całkowitym przestawieniem na dermokosmetyki – pisze kolejna użytkowniczka o tym samym imieniu.
- Negowanie kosmetyków bo mają nienaturalny skład nie jest okej, bo sprawia że producenci pod naciskiem konsumentów usuwają sprawdzone, dobrze przebadane substancje na rzecz innych, np. parabeny, alkohol etylowy (owszem jest wysuszający ale jest to głównie rozpuszczalnik nieorganiczny, który ma swoje zalety, np. jest tani, i zdarza się jako składnik dobrych filtrów przeciwsłonecznych). Myślę, że narracja że chemia jest zła jest przestarzała i jak ktoś jest świadomy to mam nadzieje że wie, że wszystko jest chemią. Te naturalne kosmetyki też – zauważa Martyna.
- A ja uważam że naturalna pielęgnacja to podstawa zdrowej i pięknej skóry. Owszem naturalne oleje, kremy, masełka czy inne specyfiki mogą podrażniać tak samo jak kremy "nienaturalne". Swoich kosmetyków szukałam przez trzy lata testując wiele, słuchając rad na blogach czy YouTube. Kupowałam kosmetyki znanych osób aż udało mi się dobrać to co moja skóra lubi – przekonuje Edyta.
Z mitami o bezdyskusyjnej wyższości naturalnej pielęgnacji nad "chemią" regularnie spotyka się administracja "Twarzingu". Jak zauważają twórczynie grupy, "naturalna pielęgnacja" jest popularyzowana przez blogerki z branży beauty. A nie zawsze są to osoby z wykształceniem chemicznym, kosmetologicznym lub będące na bieżąco z aktualnym stanem wiedzy.
Tymczasem na osoby chcące eksperymentować z naturalnymi, niskoprzetworzonymi substancjami czeka wiele zagrożeń. - Przede wszystkim trzeba wyjść od tego, że substancje pochodzenia naturalnego, czyli oleje, ekstrakty lub olejki eteryczne same w sobie zawierają liczne składniki chemiczne: witaminy, antyoksydanty, pierwiastki, garbniki, flawonoidy, i tym podobne... no nie sposób wymienić je wszystkie. Mamy też przecież kwasy tłuszczowe, substancje zapachowe, cała masa różnego rodzaju związków buduje te substancje, które potem nakładamy na swoje ciała, włosy, twarze. W związku z tym zdecydowanie wzrasta potencjał alergenny tych wszystkich pochodzących z natury składników i ciężko potem jest ewentualnie wykluczyć, co wpłynęło na negatywny stan naszej skóry. Dlatego droga do uzyskania satysfakcjonującej kondycji bariery hydrolipidowej może okazać się ścieżką przez mękę – wyjaśnia Aleksandra Maliszewska, jedna z administratorek "Twarzingu".
Jak dodaje nasza rozmówczyni, dla cer wymagających i problematycznych syntetyczne składniki mogą być o wiele bezpieczniejsze.
- Badania pokazują jasno, że odkąd na rynek weszły konserwanty dopuszczalne do stosowania właśnie w naturalnej kosmetyce, to jedenastokrotnie wzrosła liczba osób uczulonych na te substancje chroniące przed nadkażeniem naszych kremów, toników, myjadeł et cetera. Dzięki rozwojowi chemii, technologii, biologii i innych dziedzin z kręgu nauk ścisłych, mamy dostęp do naprawdę wielu fajnych substancji, które nie stanowią zagrożenia dla różnych rodzajów cery – tłumaczą administratorki "Twarzingu".
Przykładem takiego syntetycznego zamiennika są silikony, które przez większość entuzjastów naturalnej pielęgnacji są traktowane jako składniki wyjątkowo groźne i niebezpieczne. Tymczasem większość silikonów wykorzystywanych w kremach do twarzy zapewnia potrzebną okluzję, zastępując w ten sposób naturalne oleje, mogące działać uczulająco, a także akne- i komedogennie. To kolejna przewaga silikonów: nie uczulają.
Pryszcze to niejedyne zagrożenie, przed którym próbują nas ostrzegać amatorskie ekoblogi. - Mamy do czynienia wręcz z marketingiem śmierci: "to" jest toksyczne, "tamto" kancerogenne, a jeszcze po "tamtej" stracimy szansę na posiadanie potomstwa. A to totalna bzdura. Wszystkie kosmetyki dopuszczone do sprzedaży na obszarze rynku Unii Europejskiej zawierają takie związki, formuły, patenty, które zostały uznane za niemające negatywnego wpływu na zdrowie człowieka. Są one pod stałą kontrolą, niektóre przeszły dziesiątki tysięcy badań pod okiem różnych specjalistów. Zdecydowanie bardziej bałabym się naturalnego kremu wyprodukowanego przez małą przydomową manufakturę z dziwnie wyglądającym INCI (czyli międzynarodowego ujednoliconego nazewnictwa składów kosmetyków - red.) niż starej jak świat serii produktów od lat figurującej na sklepowych półkach i, jak to lubią mówić, zawierającej całą tablicę Mendelejewa – podsumowuje Maliszewska.
Producenci – nie tylko kosmetyków – wspinają się na wyżyny kreatywności, by zachęcić nas do wybrania ich produktu. W niektórych przypadkach "kreatywność" to tylko eufemizm dla "bezczelnego kłamstwa". Pół biedy, kiedy na opakowaniu twarożku albo wody mineralnej mamy rysunek Giewontu i czerstwego górala, mający nam zasugerować, że składniki do produkcji delikatesu pochodzą z najwyższych partii Tatr, a nie spod Tczewa lub Radomia. Gorzej, kiedy nazwa produktu bezpardonowo mija się z prawdą. Wbrew oczekiwaniom, to wcale nie tak rzadka sytuacja. Stale rośnie liczba produktów zakwestionowanych przez inspektorów. Wśród przebadanych w 2019 roku przez Inspekcję Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych produktów pojawiły się między innymi: "czekolada malinowa" bez malin, "rogal maślany" na margarynie i soki "bez dodatku cukru" (z definicji soku wynika, że nie może mieć dodanego cukru).
I chleb też bez chemii
Chemia nie jest zła, ale bywa niezrozumiała, a z zasady nie ufamy temu, czego nie rozumiemy. Dlatego część z nas popada w chemiofobię. O tym, że stała się ona powszechnym zjawiskiem może świadczyć pewna umowność określenia "x bez chemii". W końcu nikt, widząc napis "pieczywo bez chemii" na witrynie piekarni nie zagląda do niej, wiedziony chęcią zobaczenia bagietek z geografią lub drożdżówek z fizyką. Albo po prostu potrzebą poinformowania piekarza, że, choćby nie wiadomo jak zaklinał rzeczywistość, proces fermentacji zakwasu zawsze był i będzie procesem chemicznym. Zamiast tego rozumiemy, że w ten sposób piekarnia chwali się, że używa naturalnych składników, a proces produkcji jest możliwie zbliżony do tradycyjnego.
Jeśli zapytamy przeciętnego zwolennika "naturalnej żywności" lub "naturalnych kosmetyków", dlaczego te produkty są lepsze od innych zapewne uzyskamy reakcję podobną do tej, która występuje po pytaniu "dlaczego poniedziałek jest gorszy od soboty". Są lepsze, bo są naturalne. Dr Damian Parol porównuje to do powiedzonka o "tanim winie, które jest dobre, bo jest dobre i tanie".
- Moim zdaniem demonizowanie nauki bierze się głownie z braku wiedzy. Sprawdzanie faktów jest bardzo czasochłonne, i do tego też potrzebna jest wiedza, chociażby wyniesiona ze szkoły. W związku z tym wiele osób idzie na skróty i opiera się na obiegowych opiniach, na czymś, co nazwałbym "ludową racjonalnością". Często można znaleźć stwierdzenia typu "jedzmy to, co przyrządzały nasze babcie, bo to jest najzdrowsze". To jest absurd przecież. Nasze babcie korzystały z tego, co było dostępne, gotowały też rzeczy tłuste, które w dzisiejszych czasach uznalibyśmy za bardzo niezdrowe. Ja na pewno nie chciałbym być na diecie sprzed 50 czy 100 lat, bo to była dieta niezdrowa w porównaniu do tego, jaki dziś mamy wybór jedzenia. Oczywiście, możemy też jeść jedzenie śmieciowe, jakieś batony lub chipsy, które swoją drogą też nie są niezdrowe same w sobie, niezdrowa jest natomiast ilość, w jakiej je spożywamy – przekonuje Marcin Rotkiewicz.
Zdaniem naszego rozmówcy na rozwój postaw antynaukowych znacząco wpływa… rozwój nauki. A konkretnie technologii i mediów społecznościowych. Sceptycy nauki (nazywani czasami pogardliwie szurami lub foliarzami) zazwyczaj nie widzą niczego dziwnego w tym, że eseje o złowrogich zamiarach Billa Gatesa piszą na komputerach z systemem operacyjnym Windows, a następnie na iPhonie oglądają film tłumaczący, że Steve Jobs był w rzeczywistości człowiekiem-jaszczurką dążącym do zagłady ludzkości.
- Na korzyść ruchów antynaukowych działa zbijanie się w plemiona w Internecie, wzajemne nakręcanie się bzdurami. Kiedyś tacy ludzie byli rozproszeni i mieli ze sobą mały kontakt, a w tej chwili można tworzyć jakieś grupy, które będą się nawzajem nakręcać coraz bardziej absurdalnymi twierdzeniami, bo to im daje siłę. Mają poczucie, że są liczni, że skoro inni też tak myślą, to znaczy, że to prawda. Co oczywiście jest błędem logicznym, ale tak działa ludowa racjonalizacja – tłumaczy dziennikarz naukowy Marcin Rotkiewicz.
Sentyment sells
"Naturalność" w potocznym znaczeniu niekoniecznie musi oznaczać bezpośredni związek z dziką przyrodą, chociaż jest to jej najbardziej intuicyjne powiązanie. Innym elementem naturalności, powodującym przychylność wielu osób, jest mocne osadzenie w tradycji.
- Lubimy rzeczy tradycyjne, dawne, jak chociażby pierogi wyrabiane ręcznie. Czasem na opakowaniach mrożonych pierogów widzę napisy "wyrabiane ręcznie" i zastanawiam się: dlaczego te wyrabiane ręcznie miałyby być lepsze? Gdyby to robiła maszyna, to co jest w tym gorszego? A jednak to w jakiś sposób działa. Oddziałuje na emocje, co niewiele ma wspólnego z nauką i racjonalnością – wyjaśnia Rotkiewicz.
Jak przyznaje autor "Królestwa Monszatana", z haseł odwołujących się do tradycji szczególnie bawi go "szynka jak za Gierka". - Ja pamiętam czasy gierkowskie, byłem wtedy dzieckiem, i naprawdę były one dość paskudne. Rodzajów szynki było niewiele, jeśli w ogóle udawało się ją kupić, i w porównaniu do tego, co dziś mamy w sklepach, jeśli chodzi o szynki, to wracanie do czasów gierkowskich jest kompletnym absurdem – ocenia nasz rozmówca.
Jednak "szynka za Gierka" ma nad dzisiejszą sopocką jedną znaczącą przewagę: istnieje tylko we wspomnieniach. Co oznacza, że nie da się organoleptycznie ocenić jej jakości. Pozostaje jedynie skojarzenie z czasami, kiedy ją jedliśmy. A skoro byliśmy wtedy młodsi, mniej bolały nas plecy i mieliśmy lepsze włosy oraz więcej perspektyw na przyszłość, to i ta szynka musiała być czymś lepszym.
- Człowiek idealizuje przeszłość. Nie mam teraz na myśli jakichś odległych czasów, tylko swoją własną przeszłość. Wypieramy rzeczy złe, a zaczynamy idealizować nasze dzieciństwo, naszą młodość. Pojawia się sentyment. Ten sentyment jest pozytywnym uczuciem, na którym można grać marketingowo. A siła sentymentu jest ogromna – zauważa dziennikarz.
Dajemy się ponieść złudzeniu, że "kiedyś to były czasy". - Pewnie znalazłoby się kilka rzeczy, które kiedyś faktycznie były lepsze, ale sądzę, że byłoby ich niezbyt wiele – podsumowuje Rotkiewicz.
Od chemii nie uciekniesz
Chociaż binarne postrzeganie świata kusi swoją prostotą, to na dłuższą metę nie jesteśmy w stanie posegregować rzeczywistości na kategorie "swój" i "wróg". "Sztuczne" substancje mogą nas okaleczyć lub zabić, dlatego na opakowaniu płynu do czyszczenia toalety znajdziemy ostrzeżenie, by chronić go przed dziećmi, nie pić i nie dotykać nim oczu. Jednocześnie ten sam płyn może nam znacząco ułatwić życie, a nawet uchronić przed chorobami, jeśli zastosujemy go zgodnie z przeznaczeniem. "Sztuczny" grzejnik chroni nas przed "naturalnym" chłodem, a "sztuczna" szczepionka przed "naturalnym" krztuścem.
Z drugiej strony, naturalność ma niezaprzeczalne zalety – naturalna rurka ze słomy, kiedy skończymy pić napój, nie zalegnie na setki lat na składowisku odpadów, w przeciwieństwie do swojej plastikowej odpowiedniczki. Naturalna herbata z miodem i cytryną (abstrahując od rozważań na temat tego, jak bardzo naturalny może być proces gotowania wody, jeśli nie mamy na podorędziu dwóch krzemieni i sterty suchych patyków) może być wspaniałym uzupełnieniem leczenia… o ile staramy się pozbyć w ten sposób przeziębienia, a nie nowotworu. Hummus ma wiele witamin i składników odżywczych, ale niestety nie zastąpi radioterapii.
Fuzję naturalności z chemią można zacząć od napełnienia walca z roztopionego piasku kwarcowego monotlenkem diwodoru oraz wykonania dyfuzji tlenu i dwutlenku węgla przez ściany pęcherzyków płucnych i naczyń włosowatych, w zależności od ciśnień parcjalnych gazów.
Czyli, mówiąc prościej, od szklanki wody i głębokiego oddechu.