Lepiej nie stać na linii rzutu, gdy trzyma piłkę w ręku. Kiedyś zmierzono, że wprawiona przez Karola Bieleckiego w ruch, szybuje z prędkością 120 km/h. Może brutalnie znokautować, urwać głowę. O sile wyrzucanych przez niego "pocisków" przekonali się ostatnio mistrzowie świata i Europy, najwięksi zawodnicy piłki ręcznej ostatnich lat. W meczu z Francuzami Karol przypomniał, że potrafi bombardować jak mało kto. Wielki Karol – zwłaszcza po tym, co przeszedł.
Był 11 czerwca 2010 r. Mecz towarzyski w Kielcach, Polacy kontra Chorwaci. Sparing jak każdy inny, okazja do sprawdzenia się na tle wicemistrzów świata, coś dla kibiców, trochę walki. I w trakcie jednego ze starć, zupełnie przypadkowo, Josip Valcić wpakował kciuk w lewe oko Bieleckiego. Karol aż przykląkł, złapał się za twarz. Kibice zamarli, koledzy też, choć nie wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, co się stało. Niektórzy myśleli, że doszło do rozcięcia powieki, ale było znacznie gorzej. Polski rozgrywający stracił oko.
Z hali odwieziono go do szpitala w Lublinie, gdzie tuż po północy przeszedł operację. Nie było czego ratować. Karol musiał przyzwyczaić się do myśli, że od tego momentu będzie widział już tylko na jedno oko.
Nowe życie
Chorwat bardzo się przejął tym, co wyrządził Bieleckiemu. – Czekał na nas w hotelu do późna, był przybity. O trzeciej w nocy rozmawiałem z lekarzem, a on siedział i czekał na informacje – wspominał ówczesny selekcjoner reprezentacji Bogdan Wenta. Karolowi runął świat. Na chwilę rzucił sport, ale nigdy nie miał za złe Valciciowi tego, do czego doszło. – To nie jego wina, to przypadek – powtarzał.
Załamanie trwało krótko. – Wracam – oświadczył tydzień po wypadku. Dla niego życie zaczęło się na nowo, już tylko z prawym okiem. Najpierw musiał się nauczyć radzenia sobie w zupełnie innych, nieznanych dotąd okolicznościach, bo pole widzenia zmniejszyło mu się o około 30 proc. Na początek przeszedł przyspieszony kurs chodzenia z pomieszczenia do pomieszczenia i przekładanie klocków z pudełka do pudełka. Już z tym łatwo nie było, a jak tutaj nauczyć się biegać i chwytać piłkę? Ale Karol nie rozczulał się nad sobą. – Inni nie mają palców, ja nie mam oka – pocieszał się. Jego dobry kolega z boiska, Chorwat Ivan Cupić stracił palec serdeczny, gdy przeskakiwał przez płot. Zahaczył obrączką o drut. Nie przeszkodziło mu to stać się najlepszym prawoskrzydłowym świata i piłkarzem ręcznym roku w swoim kraju.
Inni nie mają palców, ja nie mam oka
Karol Bielecki
Gdy Bielecki oswoił się z przestrzenią, przyszła pora na zajęcia w hali. Z Grzegorzem Tkaczykiem, klubowym kolegą, spędził wiele godzin po treningach. – Pracowaliśmy z piłkami tenisowymi, żeby złapać orientację, by później łatwiej było tę większą piłkę skontrolować. Ćwiczyliśmy podawanie i rzucanie – wspomina były reprezentacyjny kapitan.
Duma handballa
Bielecki miał wsparcie w kolegach. Ci z reprezentacji dwa dni po dramacie w Kielcach grali w stolicy. Wszyscy wyszli na boisko w koszulkach z napisem: "Karol, jesteśmy z tobą". Ci z klubu, niemieckiego Rhein-Neckar Loewen, po pierwszych wspólnych treningach powtarzali jedno: nie widać różnicy, to ten sam Karol. Nawet jeśli to nie była prawda, musiało być budujące. Minął ledwie miesiąc od koszmaru i już był gotowy na sto procent. Jego Lwy wracały po wakacyjnej przerwie, grały z trzecioligowcem, a on rzucił pierwszą bramkę.
Po kilku miesiącach wybrał się do Kielc na mecz Ligi Mistrzów. Czterotysięczna publiczność przywitała swojego byłego zawodnika ogromnym banerem z jego podobizną i wzruszającym zdaniem pod spodem: "Cały kraj, cała hala chyli czoło przed dumą handballa". Dostał list od premiera. – Kibice stworzyli piękną oprawę. Łez u niego nie widziałem, bo nie przyglądałem się mu, jak zareagował. Ale skoro ja byłem wzruszony, to on tym bardziej – opowiada Tkaczyk.
Było miło, ale w samym meczu nikt nikogo nie oszczędzał. Skończyło się remisem, a Bielecki był nieustępliwy, rzucił pięć bramek i zobaczył czerwoną kartkę (Tkaczyk zresztą też).
Kibice stworzyli piękną oprawę. Łez u niego nie widziałem, bo nie przyglądałem się mu, jak zareagował. Ale skoro ja byłem wzruszony, to on tym bardziej
Grzegorz Tkaczyk
Miał być piłkarzem nożnym
Karol to kawał chłopa: dłoń jak bochen chleba, ponad 2 m wzrostu, 100 kg wagi. Od prawie sześciu lat na boisku pojawia się w nieodłącznych goglach. W prawej ręce ma najgroźniejszą broń – jego znakiem firmowym są atomowe rzuty. Słynie z nich, odkąd pamięta. Kiedyś na szkolnych zawodach tenisową piłką przerzucił stadion. – To taki bonus od Boga – skwitował swego czasu wrodzony talent chłopak z Sandomierza.
Przed piłką ręczną była nożna. Z czasem uznał, że to nie jest to. – Nie widziałem postępów – powtarzał często. Gdy miał 15 lat, nauczyciel wychowania fizycznego namówił go na szczypiorniaka. Chciał trafić do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Gdańsku. Oblał testy, widziano lepszych. Młody Bielecki się uparł. Dwa lata później trafił do Iskry Kielce. Jego kariera wystrzeliła: szybki debiut w lidze, wkrótce w reprezentacji i parę lat później przeprowadzka do Magdeburga, piłkarskiego raju. Za milion złotych – to transferowy rekord Polski.
Stał się gwiazdą, lecz sodówki nigdy u niego nie było. – Miałem marzenia, były nowe cele i chciałem je realizować – tłumaczył, a brzmiał jak mistrz motywacji.
Kryzys
Nie jest jednak tak, że kariera szła mu jak z płatka. Rok 2013 to pasmo nieszczęść. W mistrzostwach świata grał słabo. Zrezygnował z gry w kadrze. Stracił zaufanie w klubie – Vive Kielce. Grał coraz mniej, ponoć się wypalił. Odrodził się dopiero, gdy zmienił się trener. W końcu wrócił do reprezentacji.
W ostatni wtorek zagrał jak za najlepszych lat. Rzucił Francuzom dziewięć bramek, już po pięciu minutach posłał cztery "bomby". To mistrzowie świata mieli ten mecz wygrać, a tymczasem przegrywali 1:5. To Karol dał kolegom znak do ataku, żeby "nie pękali", bo Francuzi, choć mistrzowie świata, Europy i olimpijscy, to też ludzie. Wygrali Polacy, zaś Europejska Federacja Piłki Ręcznej po spotkaniu nazwała Bieleckiego "człowiekiem pociskiem".
– Rzuciłem kilka bramek, na razie nic wielkiego się nie dzieje – przyznał skromnie. Tak jak koledzy wie, że to dopiero połowa drogi. Oni w Polsce, przed własnymi kibicami, grają o medal. Nikt tego w szatni głośno nie mówi, ale polują na ten z najcenniejszego kruszcu.
Karol niczego się nie boi. Może poza pająkami. Te prześladują go od dzieciństwa.
– Ten wypadek, który mu się przydarzył, tylko go umocnił. Szybko podjął decyzję o powrocie na boisko, nie poddał się. To wzór do naśladowania. Nie każdy, mówię też o sobie, po czymś takim by się podniósł – docenia nieustępliwość przyjaciela Tkaczyk.
W środę mecz z Chorwacją. Valcić nie znalazł się w kadrze na mistrzostwa.