Był nie tylko muzycznym geniuszem i jednym z najbardziej innowacyjnych i utalentowanych artystów w historii. Był także wizjonerem, który przewidział, że internet zmieni całą branżę muzyczną. A jednak nie potrafił go pokochać.
Gdy odchodzi wielki muzyk, portale społecznościowe już po kilku minutach zapełniają się jego twórczością. Chcąc wyrazić swój smutek, internauci masowo udostępniają na swoich "wallach" ulubione piosenki i teledyski zmarłego. Taki odruch miało też wiele osób, kiedy w ubiegły czwartek świat obiegła informacja o śmierci Prince'a. Szukając odpowiedniego linka, którym można byłoby podzielić się ze znajomymi, odkrywali jednak, że nie jest to wcale takie proste. Długoletni związek "Księcia" z internetem najlepiej bowiem oddaje facebookowe określenie "to skomplikowane".
"Muszę zrobić to sam"
Prince przez całą karierę zaciekle chronił swoje prawa autorskie i egzekwował prawo artysty do kontroli tego, jak prezentowana i rozpowszechniana jest jego praca. Bezwzględne żądał usuwania z sieci swojej muzyki i odmawiał jej strumieniowania za pośrednictwem jakiejkolwiek usługi (wyjątkiem jest mało popularny serwis Tidal, który promuje się jako dający artystom największą kontrolę nad ich muzyką).
Może to nieco dziwić, bo większość artystów stara się dotrzeć do jak najszerszej publiczności. Jednak Prince był inny. Zawsze najważniejszy był dla niego produkt, dopiero po nim był odbiorca. Zamiast wielkich show z wielotysięczną publicznością wolał grać małe, kameralne koncerty. Chciał być pewny, że będziemy słuchać jego twórczości w taki sposób, jakiego on sobie życzył.
Mieli dużo dziwnych pomysłów… tuby, wiolonczele i takie tam. Wiedziałem, że muszę zrobić to sam, jeśli miało to wyjść dobrze
Prince
Już na starcie kariery chciał mieć wszystko w swoich rękach. W 1979 r. w rozmowie z dziennikarzami opowiadał, dlaczego odrzucił wiele propozycji, zanim ostatecznie podpisał kontrakt z wytwórnią Warner Bros.
– Odrzuciłem wszystkie oferty, ponieważ oni nie pozwalali mi się wyprodukować. Mieli dużo dziwnych pomysłów… tuby, wiolonczele i takie tam. Wiedziałem, że muszę zrobić to sam, jeśli miało to wyjść dobrze – mówił.
"Książę" był uparty i dopiął swego. Na swoich płytach grał praktycznie na wszystkich instrumentach. Na większości z nich powtarza się formułka: "Produced, arranged, composed and per4med by Prince".
"Porąbany" dyktator
– On absolutnie chciał kontrolować wszystko, co robił, i to mu się udawało. Tak było od czasu pierwszego zespołu, który założył w wieku 12 lat. To było niewiarygodne. Każde nagranie, które tworzył, musiało być zrobione w taki sposób, w jaki on chciał. Nawet jak ktoś przychodził z własnymi pomysłami, to on je adaptował dla własnych potrzeb, ale miał decydujący wpływ i ostateczny głos. To był człowiek pokroju dyktatora – mówi w rozmowie z tvn24bis.pl Hirek Wrona, DJ i dziennikarz muzyczny.
– Chciał nad wszystkim panować, był niesamowicie płodny. Bardzo ciężko pracował. Wszystko robił sam: komponował, grał, śpiewał, miksował. Chciał też sprawować pieczę nad dystrybucją. Jeden człowiek nie jest w stanie tego ogarnąć. To jest potężna machina – dodaje.
To, że był tytanem pracy, pokazuje historia z 2005 r., gdy huragan Katrina pustoszył Nowy Orlean. Prince siedział wówczas w swoim domu w Minneapolis i oglądał wiadomości. Gdy dowiedział się o tragedii, zszedł do swojego domowego studia i w ciągu zaledwie jednej nocy nagrał dwa utwory. W kilka godzin napisał muzykę i tekst, następnie sam zagrał na wszystkich instrumentach i nagrał sobie wokale. Rano dał swojej menedżerce gotową płytę, ze sprzedaży której dochód przekazał na pomoc dla mieszkańców Nowego Orleanu.
W 2007 r. Prince przyjechał do Londynu na serię 21 koncertów w ramach trasy "Earth tour". Mówił: – Ja nie będę jeździł z trasą po całej Europie, niech Europa przyjedzie do mnie.
Hirek Wrona, który był na jednym z występów, wspomina, że muzycy, którzy wówczas z nim koncertowali, musieli się nauczyć grać ponad 200 utworów. – Prince nigdy nie powtarzał tej samej playlisty. Muzycy nie wiedzieli, jaki utwór zaraz grają, i dowiadywali się o tym w ostatniej chwili. Był człowiekiem, z którym niezwykle ciężko się współpracuje. Muzycy, którzy z nim pracowali, twierdzili, że jest kompletnie "porąbany" – wspomina dziennikarz.
Niewolnik wytwórni
Nigdy nie dał sobą pomiatać. Przez cały czas trzymał ten sam wysoki poziom kontroli nad swoją muzyką i wizerunkiem. Uważał jednocześnie, że Warner Bros ma nad nim zbyt dużą władzę i go okrada. Prowadziło to do eskalacji sporów z wytwórnią.
Pewnego razu przyszedł do siedziby Warner w Los Angeles boso i z różą w zębach i bez słowa rzucił szefom na stół swoją nową płytę
Hirek Wrona
Prince twierdził, że wytwórnia ograniczała go w dwojaki sposób – po pierwsze, pośrednicy za dużo zarabiają na jego muzyce, a po drugie, wytwórnia nakładała na niego limit wydawanych płyt. Warner chciał, żeby wydawał on nie dwa-trzy albumy rocznie, tylko jedną płytę na dwa lata.
– On im robił przeróżne numery. Pewnego razu przyszedł do siedziby Warner w Los Angeles boso i z różą w zębach i bez słowa rzucił szefom na stół swoją nową płytę. To było spektakularne wejście, które było szeroko komentowane – opowiada Wrona.
Wyrazem protestu Prince'a wobec polityki wyzysku prowadzonej przez wielkie wytwórnie płytowe były także okładki jego albumów, na których fotografował się w łańcuchach lub z napisem "slave" (ang. niewolnik) na policzku.
Wytwórniom w promowaniu jego osoby nie pomagały też tak ekscentryczne ruchy jak rezygnacja z rozpoznawalnego na całym świecie artystycznego pseudonimu (a tak właściwie imienia) – Prince. W 1993 r. zamiast niego zaczął używać symbolu złożonego ze znaków astrologicznych, którym posługiwał się aż do 2000 r. Występował też pod pseudonimem "The Artist Formerly Known as Prince" ("artysta poprzednio znany jako Prince") lub po prostu "The Artist".
Piekarz piecze chleb
Właśnie ta niechęć "Księcia" do poddawania się jakiejkolwiek kontroli ze strony wytwórni pchnęła go w objęcia internetu. Webmaster Sam Jennings, który współpracował z Prince'em w latach 1998-2007, na łamach "Washington Post" opowiedział niedawno, jak odbył z muzykiem burzę mózgów nad tym, jak znaleźć przepis na internetowy biznes.
– Odbywaliśmy długie rozmowy na temat przemysłu muzycznego. Pewnego razu opisał dość standardową sytuację, w której artysta podpisuje wielomilionowy kontrakt z wytwórnią, ale z klauzulą, że ta wypłaca mu dodatkowe pieniądze od określonej liczby sprzedanych albumów. Prince spytał mnie: "a zgadnij, kto liczy te sprzedane albumy?". Odpowiedziałem, że oczywiście wytwórnia – wspomina Jennings.
Prince miał wówczas gorzko stwierdzić: "Więc mówią ci, że im przykro, ale nie sprzedało się wystarczająco wiele egzemplarzy, żebyś otrzymał kasę. A w międzyczasie występujesz na wyprzedanych koncertach i każdy zna słowa piosenek".
Pozwólmy piekarzowi wypiekać chleb
Prince
Tymczasem Prince jako twórca muzyki chciał kontrolować cały łańcuch dystrybucji. – Pozwólmy piekarzowi wypiekać chleb – mawiał.
Dlatego postawił na internet. Sądził, że to właśnie ten kanał pozwoli mu ominąć korporacyjną machinę i trafić z muzyką wprost do fanów. W Walentynki 2001 r. wraz z Jenningsem uruchomili stronę NPG (New Power Generation) Music Club. Użytkownicy, wykupując miesięczny lub roczny dostęp, co miesiąc znajdowali na niej kilkanaście nowych piosenek. Oprócz ściągania plików na stronie można było kupować bilety na koncerty lub oglądać je na żywo.
Takie bezpośrednie połączenie między fanami a artystą nie istniało nigdy wcześniej. Nie było wówczas przecież jeszcze ani Facebooka, ani Twittera, ani YouTube'a. To Prince wyznaczył ścieżkę, którą teraz podąża większość artystów.
Później mawiał: "dlaczego miałbym oddawać moją muzykę do iTunes, skoro mam swoją własną platformę?".
Jednak z czasem relacja pomiędzy artystą a globalną siecią stawała się coraz trudniejsza. Prince dostrzegł, że internet wcale nie daje mu kontroli nad twórczością, że jego piosenki można znaleźć na darmowych platformach, które nie płaciły mu ani grosza. Pytał: "jak artysta ma zarobić na życie, gdy każdy może uzyskać dostęp do jego muzyki za pomocą jednego kliknięcia?".
Rozpoczął wojnę.
Bitwa o 29 sekund
W 2007 r. pozwał rodzinę Lenzów, którzy umieścili w serwisie YouTube film przedstawiający ich kilkumiesięczne dziecko tańczące do piosenki "Let’s Go Crazy". Oświadczył, że chce "odzyskać swoją sztukę z internetu". Sprawę przegrał, a 29-sekundowe wideo z ledwo słyszalną piosenką w tle wróciło do sieci.
Prince nie składał jednak broni. Zatrudnił firmę Web Sherriff, specjalizującą się w wymazywaniu z internetu treści chronionych prawem autorskim. Poskutkowało. Tysiące plików z muzyką Prince'a zniknęły z sieci, a artysta miał pełną kontrolę nad tym, gdzie i jak pojawia się jego twórczość. Groził wszystkim, którzy nielegalnie ją rozpowszechniali: eBayowi, YouTube'owi, Pirate Bay i witrynom torrentowym.
Internet jak MTV
Zawiedzione nadzieje pokładane w sieci sprawiły, że ją znienawidził. – Internet się skończył – oświadczył w 2010 r. Porównał go MTV. – To przemijająca moda – tłumaczył. Pięć lat później w wywiadzie dla "Guardiana" wyjaśniał: – Chodziło mi o to, że internet skończył się dla wszystkich, którzy chcą zarabiać. I miałem rację.
Chodziło mi o to, że internet skończył się dla wszystkich, którzy chcą zarabiać. I miałem rację
Prince
Próbował wejść w świat mediów społecznościowych. Założył konta na YouTube'ie, Facebooku i Twitterze, ale zamknął je po niespełna roku. Gardził nie tylko samym internetem, ale także urządzeniami, które oferują do niego dostęp. Pytany kiedyś przez dziennikarza, czy ma iPhone'a odpowiedział: – Czy ty jesteś poważny? Cholera, nie!
Sztuka była najważniejsza
Wielu ludzi nie rozumiało tej postawy, traktowało Prince'a jako muzyka ze starej gwardii, który nie potrafi dopasować się do realiów XXI wieku. Zarzucano mu, że zbyt mocno kochał pieniądze.
Jednak bogactwo i sława były dla Prince'a nie celem samym w sobie, tylko narzędziami, które umożliwiły mu realizację wizji artystycznej. Wiedział, jak dotrzeć do milionów, ale zdawał też sobie sprawę z tego, że sztuka i zasięg to dwie różne rzeczy. Zasięg uczynił go sławnym, ale żył sztuką.
Nie jest też prawdą, że nie rozumiał internetu. Wręcz przeciwnie – był w nim prawdziwym pionierem. Jeszcze zanim pojawiły się iPod, iTunes i Spotify wiedział już, że internet zmieni całą branżę. Nie przewidział jednak zjawiska internetowego piractwa i tego, że w nowej rzeczywistości ogromną rolę wciąż odgrywać będą wielkie koncerny.
Obecnie, gdy chcemy oddać hołd Prince'owi i za darmo posłuchać jego muzyki lub udostępnić ją w sieci, mamy bardzo mały wybór. Za większość trzeba zapłacić. I być może to jest najlepszy sposób, aby uczcić pamięć "Księcia", który przez całe życie prosił o docenianie artystów za ich pracę.