Dyscyplinarne zwolnienia urzędników, dymisje wiceprezydentów i mocno nadszarpnięty wizerunek prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, która ledwo uchroniła się przed kolejnym referendum w sprawie jej odwołania – to tylko kilka pozycji z długiej listy konsekwencji, jakie przyniosła warszawska afera reprywatyzacyjna związana ze "zbyt pochopnym" zwrotem działki na placu Defilad.
Polityczne trzęsienie ziemi, do którego doszło w warszawskim ratuszu, to efekt wielomiesięcznego śledztwa dziennikarek "Gazety Stołecznej". Już od kwietnia informowały one o tym, że miejscy urzędnicy popełnili szereg kardynalnych błędów. Oddali grunt, który nigdy nie powinien trafić w prywatne ręce.
Grunt nie byle jaki, robiący wrażenie zarówno pod względem lokalizacji, jak i ceny.
Aby jednak dobrze zrozumieć całą sprawę, należy cofnąć się tam, skąd swój początek biorą wszystkie reprywatyzacyjne historie – do października 1945 r. Właśnie wtedy ówcześnie stojący na czele Polski Bolesław Bierut podpisał dekret znany od tamtej pory jako dekret Bieruta. Skutkiem jego wejścia w życie było przejęcie wszystkich gruntów leżących w granicach przedwojennej Warszawy początkowo w ręce samorządu, a w 1950 r., w związku z likwidacją samorządu – na rzecz Skarbu Państwa.
Po co? Jak tłumaczyły władze, aby jak najszybciej odbudować zrujnowaną podczas wojny stolicę. Właściciele przejmowanych nieruchomości mieli jednak teoretyczne prawo do składania wniosków o ich wieczystą dzierżawę lub o prawo do zabudowy za niewielką opłatą. Teoretyczne, bo w praktyce większości tych wniosków albo nie rozpatrywano, albo rozpatrywano odmownie. Często z naruszeniem prawa.
Po 1989 r. i zmianie ustroju wielu dawnych właścicieli gruntów i ich spadkobierców ruszyło do sądów, by walczyć o swe zagrabione mienie. Tym, którym się to udaje, należy się zwrot nieruchomości albo odszkodowanie finansowe w przypadku, kiedy miasto nie jest już jej właścicielem.
Tak zawiązała się historia działki pod przedwojennym adresem Chmielna 70. Dziś to samo serce Warszawy – blisko 1500 m kw. położonych między Salą Kongresową a skrzydłem Pałacu Kultury, w którym znajduje się Muzeum Techniki. Jak informowała "Gazeta Stołeczna", wartość tego gruntu to około 160 mln złotych. Dogodny plan zagospodarowania przestrzennego pozwala zbudować tu 245-metrowy wieżowiec, najwyższy w Warszawie.
Wątpliwy zwrot i duński właściciel
Przedwojennym właścicielem działki był Jan Holger Martin – obywatel Danii. To jedno z państw, którym Polska Ludowa wypłaciła odszkodowania związane z dekretem Bieruta już w latach 50. Duńczycy otrzymali wówczas 5,7 mln koron i przejęli zobowiązania wobec swoich obywateli pozbawionych majątku w Polsce. Ci zatem nie mieli prawa domagać się od Polski ani odszkodowań, ani nieruchomości "w naturze".
To wszystko nie przeszkodziło jednak miejskim urzędnikom, by działkę już raz spłaconą… oddać ponownie.
Do transakcji doszło w 2012 r. Grunt odzyskał mecenas Robert Nowaczyk specjalizujący się w odzyskiwaniu nieruchomości w Warszawie. Jego klientami byli: Marzena K., Grzegorz Majewski i Janusz Piecyk. Szybko okazało się, że nie są to przypadkowe nazwiska.
Piecyk to znajomy Nowaczyka, z którym – jak informowała "Stołeczna" – współdzielili lokal kancelarii prawnej przy al. Róż 10. Drugi z klientów, Grzegorz Majewski był znanym warszawskim adwokatem i dziekanem Okręgowej Rady Adwokackiej (we wrześniu podał się do dymisji).
Natomiast Marzena K. pracowała w Ministerstwie Sprawiedliwości, a prywatnie jest siostrą mecenasa Nowaczyka. Nie podajemy jej pełnego nazwiska ze względu na zarzuty podania nieprawdy w oświadczeniach majątkowych, które postawiła jej w październiku wrocławska prokuratura.
Ze strony ratusza decyzję o zwrocie działki podpisał Jakub Rudnicki, ówczesny wicedyrektor miejskiego Biura Gospodarki Nieruchomościami. Była to jedna z ostatnich spraw, którymi zajmował się w ratuszu. Kilka miesięcy później zrezygnował z pracy.
Dziennikarki "Stołecznej" ujawniły, że Rudnickiego i Nowaczyka łączyły nie tylko urzędnicze sprawy w Warszawie, ale też wspólny biznes w Kościelsku na Podhalu. Obaj byli współwłaścicielami ośrodka wypoczynkowego Salamandra. Rudnicki nabył do niego prawa w maju 2012 r., Nowaczyk – we wrześniu 2012 r. Zaledwie miesiąc później w ratuszu w Warszawie obaj sfinalizowali sprawę zwrotu Chmielnej.
Władze miasta początkowo nie miały sobie nic do zarzucenia. Od kwietnia (kiedy pojawił się pierwszy artykuł "GW" w sprawie działki) zarówno Hanna Gronkiewicz-Waltz, jak i jej zastępcy obarczali winą Ministerstwo Finansów. Gdyby nieruchomość przy Chmielnej 70 faktycznie była spłacona, to właśnie ono powinno był wpisać ją do Skarbu Państwa, czego nie uczyniło.
Prezydent Warszawy złożyła w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury. Poza tym unikała tematu. Nie zwołała żadnej konferencji, nie przyszła nawet na ważną sesję Rady Warszawy, na której miała wyjaśnić sprawę. Wysłużyła się swoim (byłym już) zastępcą Jarosławem Jóźwiakiem.
Ówczesny wiceprezydent przekonywał, że "wszystkie sprawy są przez ratusz sprawdzane bardzo starannie", a w związku z Chmielną 70 "miasto nie popełniło żadnego błędu". Dopiero w sierpniu prezydent otwarcie przyznała, że z tą "starannością" bywało jednak różnie.
Wszystko to stało się po drugim dużym artykule Iwony Szpali i Małgorzaty Zubik, tym razem w ogólnopolskim wydaniu "Gazety Wyborczej". Dziennikarki przypomniały o działce wartej miliony, właścicielu Duńczyku, wspólnej nieruchomości na Podhalu i transakcji, która nie miała prawa nigdy dojść do skutku. Wywołały poruszenie, jakiego chyba nikt się nie spodziewał – na czele z przebywającą właśnie na urlopie Hanną Gronkiewicz-Waltz.
"Działka zwrócona pochopnie"
Chmielna 70 stała się numerem jeden we wszystkich serwisach informacyjnych. Od sprawy nie można było już uciec ani przekonywać dłużej, że nic się nie stało.
Prezydent Warszawy przerwała milczenie.– Doszłam do wniosku, że nasi urzędnicy nie dołożyli należytej staranności. Nie wykonali kwerendy prawniczej, w efekcie decyzja o zwrocie działki była pochopna – powiedziała dziennikarzom na konferencji zorganizowanej pierwszego dnia po powrocie z wakacji.
Zapowiedziała likwidację Biura Gospodarki Nieruchomościami i dyscyplinarnie zwolniła trzech jego pracowników, w tym samego dyrektora Marcina Bajko. Zadeklarowała też przeprowadzenie niezależnego audytu w sprawie reprywatyzacji warszawskich nieruchomości i powołanie komisji do wyjaśnienia afery wokół Chmielnej.
Skąd tak nagły obrót sprawy? Gronkiewicz-Waltz tłumaczyła, że po powrocie z urlopu zleciła swoim pracownikom przeprowadzenie kwerendy. W jej wyniku w ratuszu znaleziono kluczowy dla sprawy dokument mówiący o duńskim obywatelstwie przedwojennego właściciela działki przy Chmielnej i jego spłaceniu. Ministerstwo Finansów już wcześniej zapewniało, że takie pismo wysłało do władz Warszawy w 2011 r. Urząd miasta jednak konsekwentnie temu zaprzeczał – aż do sierpnia.
Zmiana wiceprezydentów
Zwolnienia nie zakończyły sprawy. Media nadal żyły aferą reprywatyzacyjną. Miejscy aktywiści i polityczni przeciwnicy prezydent domagali się jej natychmiastowej dymisji.
Za aferę oberwało się nie tylko stołecznemu ratuszowi, ale też całej Platformie Obywatelskiej, której Hanna Gronkiewicz-Waltz jest przecież wiceprzewodniczącą. Partia przez osiem lat rządziła krajem, a od dekady sprawowała władzę w Warszawie. Fakt, że przez tak długi czas nie rozwiązała problemu reprywatyzacji i nie uchwaliła kompleksowej ustawy, surowo się na nich zemścił.
Dwa tygodnie po pierwszych dymisjach w ratuszu znów poleciały głowy. Tym razem były to głowy wiceprezydentów.Do dymisji podał się Jarosław Jóźwiak – nazywany prawą ręką Gronkiewicz-Waltz i odpowiadający w miejskim urzędzie właśnie za reprywatyzację. Na jego miejsce powołano Witolda Pahla – sędziego Trybunału Stanu, byłego posła PO z Gorzowa Wielkopolskiego i bliskiego współpracownika szefa partii Grzegorza Schetyny.
Oprócz Jóźwiaka stanowisko stracił też Jacek Wojciechowicz, który nie podał się do dymisji, lecz został zwolniony przez swoją szefową. Oficjalnie ze względu na słaby wynik w realizacji miejskich inwestycji, za które był odpowiedzialny. Sam Wojciechowicz sugerował jednak, że jego dymisja była wynikiem nacisków części PO, która nie zgadzała się z jego wizją rozwoju partii.
Miejsce wiceprezydenta kilka dni później zajęła Renata Kaznowska, pełniąca wcześniej funkcję prezesa Pałacu Kultury i Nauki.
Setki spraw w prokuraturze
Mylił się ten, kto myślał, że wraz ze zmianami w ratuszu cała sprawa ucichnie. Po aferze z Chmielną 70 reprywatyzację wzięli pod lupę śledczy. W dolnośląskiej prokuraturze powołano specgrupę, która prześwietliła najbardziej kontrowersyjne zwroty w Warszawie. Chodziło o te sprawy, które już wcześniej zgłaszano do prokuratur, ale kończyły się odmową wszczęcia śledztwa lub jego błyskawicznym umorzeniem.
Warto bowiem pamiętać, że warszawska reprywatyzacja to nie tylko warta miliony działka przy Chmielnej. To przede wszystkim kamienice przejmowane przez handlarzy roszczeniami, którzy z dawnymi właścicielami nie mieli nic wspólnego. To dramat setek lokatorów przekazywanych wraz z budynkami jako tzw. wkładka mięsna. To patologie, jakich przez 25 lat wolnej Polski politycy nie potrafili rozwiązać.
Chmielna 70 uruchomiła pewną machinę. Sprawiła, że o zapomnianym problemie w końcu zaczęto głośno mówić. Do specgrupy śledczych z Wrocławia dołączyli specjaliści z Prokuratury Regionalnej w Warszawie, a po nich sam minister sprawiedliwości i prokurator generalny Zbigniew Ziobro.
Na głośnej konferencji prasowej w październiku zapowiedział on wznowienie 28 śledztw w sprawie 33 nieruchomości położonych przy najbardziej prestiżowych ulicach w stolicy: przy Królewskiej, Brackiej, Noakowskiego czy Twardej. Do tego doszło kilkanaście postępowań prowadzonych w prokuraturze we Wrocławiu i kilkadziesiąt w Warszawie – łącznie ponad 100 spraw.
Podejrzewano oszustwa, fałszowanie dokumentów i urzędnicze nadużycia. – Skala nieprawidłowości pozwala mówić o działaniu zorganizowanej przestępczości związanej z wyłudzaniem nieruchomości – mówił Zbigniew Ziobro.
Minister zapowiedział też wznowienie śledztwa w sprawie tajemniczej śmierci Jolanty Brzeskiej – znanej działaczki ruchu lokatorskiego, która za walkę o swoje mieszkanie zapłaciła najwyższą cenę. Jej zwęglone ciało znaleziono w 2011 r. w Lesie Kabackim.
Komisja weryfikacyjna. Tak PiS chce badać reprywatyzację
Prokuratorskie śledztwa to niejedyne działania podjęte przez Prawo i Sprawiedliwość w związku z reprywatyzacją. W połowie października prezes partii Jarosław Kaczyński wraz z ministrem Ziobrą i wiceministrem Patrykiem Jakim zapowiedzieli powołanie specjalnej komisji weryfikacyjnej. Chodziło o zespół, który miał prześwietlić "najbardziej bulwersujące przypadki reprywatyzacji w stolicy".
Zgodnie z planem komisja ma posiadać uprawnienia podobne do sejmowych komisji śledczych. Na jej przesłuchania będzie musiał stawić się każdy, pod rygorem kary w wysokości około 3 tys. złotych. W zespole zasiadać mają przedstawiciele poszczególnych klubów parlamentarnych, a także działacze organizacji miejskich i ruchów lokatorskich. Ci utworzą tzw. radę społeczną działającą przy komisji jako organ opiniodawczo-doradczy.
Analizując poszczególne sprawy zwrotowe, komisja będzie mogła podjąć trzy rodzaje decyzji. Po pierwsze – uznać że cały proces zwrotu odbył się zgodnie z prawem i odstąpić od dalszego procedowania. Po drugie – uznać, że decyzja została wydana z naruszeniem prawa i wznowić postępowanie. I po trzecie – nakładać obowiązek rekompensaty pieniężnej za nieruchomości, jeśli okaże się, że zostały przejęte z naruszeniem prawa. Jej rozprawy mają mieć jawny charakter, chyba że członkowie komisji postanowią inaczej.
Projekt powstał w Ministerstwie Sprawiedliwości. Miesiąc po jego prezentacji został przyjęty przez rząd. W połowie grudnia pomyślnie przeszedł przez pierwsze sejmowe czytanie, w wyniku którego posłowie skierowali go do dalszych prac w komisji. Władze Warszawy nie ukrywają, że do pomysłu PiS mają sceptyczne podejście. Nowy wiceprezydent Witold Pahl otwarcie przyznał, że komisja "pod pretekstem wymierzania sprawiedliwości będzie służyć spaleniu na stosie politycznych przeciwników". Zdaniem ratusza problem reprywatyzacji rozwiązać może jedynie kompleksowa ustawa, na którą PiS dotychczas nie ma pomysłu.
Na razie po wielomiesięcznym postępowaniu w Ministerstwie Finansów ogłoszono, że słynna działka z placu Defilad ma wrócić do państwa. Taką decyzję podjął minister Mateusz Morawiecki i nakazał prezydent Warszawy wszczęcie procedury zmierzającej do wpisania Skarbu Państwa jako właściciela tego gruntu do księgi wieczystej.
Karolina Wiśniewska, tvnwarszawa.pl