NATO pod niemal wszystkimi względami jest silniejsze niż Rosja. Ma więcej ludzi, sprzętu, pieniędzy i nowsze technologie. Rosjanie mają jednak w swoich rękach jeden bardzo silny argument - jedność. Jeśli już coś postanowią zrobić, to zanim cała potęga NATO zostanie zmobilizowana do odpowiedzi, może być za późno.
NATO pod niemal wszystkim względami jest silniejsze niż Rosja. Ma więcej ludzi, sprzętu, pieniędzy i nowsze technologie. Rosjanie mają jednak w swoich rękach jeden bardzo silny argument - jedność. Jeśli już coś postanowią zrobić, to zanim cała potęga NATO zostanie zmobilizowana do odpowiedzi, może być za późno.
Zapobieżenie takiej sytuacji jest jednym z kluczowych celów szczytu w Warszawie. Przywódcy państw NATO przyjmują szereg rozwiązań, które sprawią, że zaskakujący atak stanie się trudniejszy. Większe i lepsze siły szybkiego reagowania, rozmieszczenie praktycznie na stałe oddziałów międzynarodowych na wschodniej flance czy poprawa systemu dowodzenia. Wszystko to ma jeden główny cel: zaradzić największym słabościom NATO - bezwładowi i wewnętrznym różnicom.
Mało optymistyczne scenariusze
Sygnały o problemie Sojuszu dochodzą z najwyższych sfer. Dowódca wojsk USA w Europie, gen. Ben Hodges wielokrotnie powtarzał w ostatnich miesiącach, że NATO nie jest w stanie obronić państw bałtyckich przed zdeterminowaną ofensywą Rosjan. Jego zdaniem rosyjskie wojsko osiągnęłoby swoje cele na długo przed przybyciem odsieczy.
Podobną opinię wydał renomowany amerykański think tank RAND. W przeprowadzonych symulacjach zaskakującego ataku na państwa bałtyckie Rosjanie zajmowali wszystkie ich stolice w 60 godzin. Nie pomagały rozmieszczone na Litwie, Łotwie i Estonii lekkie oddziały NATO, które były miażdżone wraz ze skromnymi siłami zbrojnymi trzech państw. Analitycy RAND nazwali wyniki symulacji "katastrofą" dla Sojuszu.
Co więcej, powyższe wizje zakładają otwartą agresję Rosji, uderzenie brygadami zmechanizowanymi i powietrznodesantowymi. Byłaby to sytuacja oczywista: członek NATO został zaatakowany i Sojusz musi odpowiedzieć. Sytuacja mogłaby być jednak znacznie mniej przejrzysta. Atak mógłby przyjąć formę dywersji, inaczej wojny hybrydowej, czyli wysłania dywersantów, agentów i uderzenia w przestrzeni medialnej oraz wirtualnej. Taki scenariusz Rosjanie już przetrenowali na Ukrainie.
W obliczu takiej agresji "nie wprost", której celem byłaby destabilizacja sąsiedniego państwa, reakcja NATO byłaby wolniejsza. Wiele państw Sojuszu najpewniej najpierw chciałoby zobaczyć silne dowody na zaangażowanie Rosji, zanim zdecydowałyby się na pełne poparcie zbrojnej odpowiedzi. W tym czasie Rosjanie mogliby zdążyć osiągnąć swoje cele i np. wykroić "republikę" na wschodzie Estonii, wokół zamieszkanej przez ludność rosyjską Narwy.
Jeden przywódca ułatwia sprawę
Takie scenariusze są obecnie daleko idącymi spekulacjami, jednak dobrze obrazują brak spójności wewnętrznej NATO i jego ociężałość. Sojusz przypomina uśpionego giganta, którego teoretycznie słabszy, szybki i zdeterminowany przeciwnik może poważnie zranić, zanim ten się obudzi. Taka jest natura sojuszy, które są związkami suwerennych państw mających często odmienne interesy i ocenę rzeczywistości.
Po drugiej stronie barykady jest natomiast państwo znacznie słabsze wobec połączonych sił NATO, ale autorytarne i z silną władzą centralną. Oznacza to szybkie podejmowanie decyzji i wydawanie rozkazów. To znacznie prostszy proces, jeśli o wszystkim decyduje jeden człowiek wraz z gronem bliskich współpracowników, a nie przywódcy 28 różnych państw. Nie ma politycznych dyskusji i rozbieżnych ocen rzeczywistości, ale jedna wola.
W NATO ścierają się natomiast takie skrajności jak graniczące z Rosją kraje bałtyckie czy Polska, które czują się zagrożone ze wschodu i domagają się zdecydowanego wsparcia ze strony reszty partnerów, oraz Włochy, których minister obrony Roberta Pinotti wzywa do niewydawania “nadmiernie wrogich" oświadczeń na szczycie NATO i apeluje o "budowanie mostów" z Rosją.
Reakcja taka, jaka zostanie uznana za konieczną
Tego rodzaju rozbieżności w ocenie rzeczywistości mogą napawać niepokojem, jeśli dokładnie się przyjrzy sposobowi, w jaki NATO teoretycznie powinno odpowiadać na zbrojną agresję na jednego ze swoich członków. Mówi o tym Artykuł V Traktatu Północnoatlantyckiego. Można w nim przeczytać, że członkowie Sojuszu udzielą pomocy "niezwłocznie" i w sposób "jaki uznają za konieczny". Czyli nie wypowiedzą automatycznie wojny napastnikowi i nie ruszą na odsiecz całym wojskiem, ale będą miały pole do ewentualnego manewru.
Zakładając, że agresja byłaby jednak jawna i nie pozostawiająca innej możliwości niż zbrojna reakcja, to i tak od momentu podjęcia stosownej politycznej decyzji do udzielenia realnej pomocy musiałoby upłynąć co najmniej kilkadziesiąt godzin. Na wojnie może to być cała epoka. Z czasem NATO stawałoby się coraz potężniejsze na linii frontu, wraz z kolejno mobilizowanymi środkami, jednak początkowo byłoby słabe i niezdolne do skutecznej obrony.
Z perspektywy Niemiec czy Wielkiej Brytanii to cena do zaakceptowania, bo zagrożenie jest daleko od ich granic. Jednak dla państw frontowych, takich jak np. Polska, sprawa jest znacznie bardziej poważna. Początkowa słabość i niemal nieuniknione cofanie się pod naporem sprawniejszego wroga oznacza toczenie działań wojennych na ich terytorium. Nie chce tego żadne państwo, bo oznacza to śmierć i zniszczenia. Jaki pożytek z sojuszników, jeśli zanim dotrą na dobre na pole bitwy, to będzie ono już na przedmieściach Warszawy?
Bataliony, o które mają się potknąć Rosjanie
W czasach zimnej wojny ten problem rozwiązywano w najprostszy, ale też niezwykle kosztowny sposób. W samych Niemczech Zachodnich stacjonowało około 300 tys. żołnierzy amerykańskich uzbrojonych w ciężki sprzęt, w tym w rakiety przenoszące głowice termojądrowe. Dodatkowo byli tam też Brytyjczycy. Wraz z bardzo rozbudowaną armią RFN była to potężna siła licząca niemal milion ludzi. Amerykanie mieli też przygotowany plan masowego przerzutu posiłków do Europy - w gotowości stały ciężkie samoloty transportowe i statki.
Dzisiaj takie rozwiązanie jest nieprawdopodobne. Samotna Rosja jest znacznie mniejszym zagrożeniem niż połączone siły Układu Warszawskiego, więc inwestowanie wielkich pieniędzy w jej odstraszanie nie ma poparcia w społeczeństwach największych państw NATO. Na szczycie w Warszawie zostanie zatwierdzone inne rozwiązanie tego problemu. Na wschodnią granicę NATO mają trafić praktycznie na stałe cztery bataliony sił sojuszniczych i brygada pancerna USA, które zostaną wsparte rozbudowanymi siłami szybkiego reagowania.
Nie będzie to siła zdolna samodzielnie odeprzeć teoretyczny zmasowany atak ze wschodu. W najlepszym wypadku będzie to około siedmiu tysięcy żołnierzy (choć zapewne mniej, bo bataliony liczą zazwyczaj znacznie mniej niż teoretyczne maksimum wynoszące tysiąc ludzi) rozproszonych po całej wschodniej flance NATO plus kolejne pięć, siedem tysięcy, którzy mają stanowić "szpicę", czyli pierwszy rzut sił szybkiego reagowania. Na dodatek będą to w większości siły lekko uzbrojone, nie licząc amerykańskiej ciężkiej brygady.
Żołnierze sposobem na wymuszenie decyzji
Nie ma wątpliwości, że to za mało, aby poradzić sobie choćby z kilkoma rosyjskimi brygadami wspartymi z powietrza i atakującymi np. państwa bałtyckie. Zadaniem tych rozmieszczonych na wschodzie sił nie będzie jednak samodzielne odparcie pierwszego uderzenia wojny Rosja - NATO, która i tak jest bardzo mało prawdopodobne. Mają raczej służyć za potykacz (jak linka detonująca minę po naciągnięciu stopą) i lek na niezdecydowanie Sojuszu. Gdyby żołnierze NATO znaleźli się pod rosyjskim ostrzałem i zaczęli ginąć, trudno byłoby unikać zdecydowanej odpowiedzi.
Podobnie w przypadku scenariusza wojny hybrydowej. Gdyby Rosja zdecydowała się ją rozpętać, to zrobiłaby to w celu uniknięcia eskalacji i otwartego konfliktu z NATO. Jednak żołnierze Sojuszu pojawiający się w ciągu kilku do kilkunastu godzin w miejscu niepokojów znacząco by to utrudnili. Rosjanie musieliby bardzo uważać, aby uniknąć eskalacji i możliwe, że musieliby w ogóle zrezygnować ze swoich planów, bo siły lokalne wsparte przez międzynarodowe wystarczyłyby do opanowania sytuacji.
Obecność żołnierzy NATO na wschodzie ma też inne bardzo ważne znaczenie. Gdyby Rosjanie byli na tyle zdeterminowani, aby ryzykować otwartą wojnę, to musieliby ich uwzględnić w swoich kalkulacjach i adekwatnie zwiększyć atakujące siły. Natomiast im będą one większe, tym łatwiej będzie je wykryć. Przy współczesnej technice skryte zmobilizowanie i przesunięcie na pozycje wyjściowe w pobliżu granicy kilku brygad jest praktycznie niemożliwe. Na dodatek taki proces wymaga co najmniej kilku dni, które wystarczyłyby do próby wywarcia presji politycznej na Rosję lub zmobilizowania głównych sił szybkiego reagowania, które mają się składać z około 30 tys. ludzi i stanowią już poważną siłę.
Ukryty sens
Widać więc wyraźnie, że decyzje, których podjęcie zaplanowano na szczyt w Warszawie, są przemyślane i mają na celu przynajmniej częściowe zaradzenie największej słabości NATO - bezwładowi. Olbrzym nadal będzie powolny i ospały, ale szansa na to, że się szybko obudzi, będzie znacznie większa niż wcześniej. Sam ten fakt może odstraszać Kreml od podejmowania ryzykownych decyzji.
Z punktu widzenia państw wschodniej flanki może się to wydawać niewystarczające, jednak biorąc pod uwagę wolę polityczną państw Zachodu, na wiele więcej nie można liczyć. W wypadku zaskakującego ataku tak czy inaczej terytorium Polski i państw bałtyckich będzie polem bitwy. To przekleństwo położenia geostrategicznego i bycia "państwem frontowym".
Być może w przyszłości uda się jeszcze bardziej przekonać NATO do wzmocnienia wschodniej flanki, ale nie ma co liczyć na całkowite zrównoważenie potencjału sił rosyjskich w europejskiej części tego kraju. Wymagałoby to nie kilku, ale kilkunastu brygad z silnym wsparciem lotnictwa. To kilkadziesiąt tysięcy ludzi uzbrojonych w ciężki sprzęt. Niezależnie od woli politycznej, nikogo w NATO nie stać na taki wysiłek ani teraz, ani w najbliższych latach.
Maciej Kucharczyk