"Nie potrzeba Bundeswehry, kiedy mamy minus cztery" – powiedzonko to zrobiło furorę w czasie ostatniej tak zwanej zimy stulecia i dokładnie oddawało problem, przed jakim 40 lat temu stanął cały kraj. To była wojna. Wojna z najgorszymi wrogami – mrozem, śniegiem i lodem. Wojna, którą Polska Ludowa szybko zaczęła przegrywać, kiedy temperatura spadła do -30 stopni.
Nawet -50 stopni Celsjusza. Taki mróz w ostatnich dniach dotknął Stany Zjednoczone. Arktyczne masy powietrza wdarły się nad kontynent północnoamerykański od północy. W Polsce podobne temperatury stwierdzono 90 lat temu, w lutym 1929 roku. W tym roku natomiast minęły dokładnie cztery dekady od pamiętnej tak zwanej zimy stulecia, która sparaliżowała Polskę i północną część Europy. Wówczas też uderzenie fali lodowatego powietrza przyszło od północy.
Polska Rzeczpospolita Lodowa
"Gwałtowne śnieżyce, zamiecie i ostry mróz. Zima przypuściła atak na północy od Suwałk, Gdańska i Szczecina, przesuwając się w głąb kraju. Porywisty wiatr zasypał śniegiem drogi i szlaki kolejowe. Komunikacja niemal całkowicie sparaliżowana" – donosiła Polska Kronika Filmowa z początków roku 1979. Kontynuując tę retorykę, można dodać, że zdradziecki cios został zadany z pełną siłą, bezwzględnie, wtedy, kiedy nikt się nie spodziewał.
Po mocnej odwilży pod koniec grudnia 1978 roku nad Polskę nadciągnęły intensywne opady śniegu, a temperatury gwałtownie spadły poniżej zera. Najgorsza sytuacja zapanowała na przełomie roku, w noc sylwestrową. Jeszcze dwa dni wcześniej na termometrach było nawet 10 stopni Celsjusza, ale 1 stycznia nad Polskę dotarła fala lodowatego powietrza z północy. Noworoczny poranek przywitał Polaków kilkunastostopniowym mrozem, wieczorem w wielu miejscach notowano już -25 stopni, a w kolejnych dniach nawet -30. Ochłodzenie było tak gwałtowne, że w Karpaczu w ciągu pół godziny temperatura spadła o 16 stopni. W kilkanaście godzin Polska Rzeczpospolita Ludowa zamieniła się w Polską Rzeczpospolitą Lodową.
"Mróz: dwadzieścia parę stopni. I ciągle sypie śnieg. I ciągle trwa zawieja, w tej zadymce nie widać czasem na metr" – donosiła "Trybuna Ludu" w numerze z 2 stycznia.
W pierwszej śnieżnej ofensywie najmocniej ucierpiały autobusy, tramwaje i taksówki. Warszawa niemal zupełnie została pozbawiona komunikacji miejskiej. Ulice zapełniły się ludźmi przedzierającymi się przez zaspy. "Idą gęsiego, wąziutkimi ścieżynami, udeptanymi w śniegu kryjącym chodniki. Do rodzin? Na noworoczne bale? Do swoich miejsc pracy, wezwani radiowymi komunikatami?" – zastanawiał się dziennik Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. "Idą. Przeważnie idą, bo tylko z rzadka pojawia się miejski autobus, a tramwaj – tramwaje stoją, długimi, nieruchomymi stadami. Taką ma Warszawa scenerię w późne popołudnie ostatniego dnia roku" – podkreślano.
Alarmistyczne w tonie artykuły zajęły także pierwsze strony noworocznych wydań innych gazet, tuż obok noworocznego orędzia towarzysza Edwarda Gierka. Zima popsuła przekaz pierwszemu sekretarzowi PZPR, który co prawda przyznawał, że mijający rok "nie szczędził nam trosk i trudnych problemów" i przypominał "wyjątkowo ciężki dla rolnictwa czas żniw i zbiorów jesiennych, spiętrzenie zadań w (…) budownictwie, rosnące zapotrzebowanie na przewozy i energię elektryczną", ale też podkreślał, że Polacy mogli z nadzieją spoglądać w przyszłość i odczuwać "wiele powodów do satysfakcji". Sytuacja za oknem nie nastrajała jednak Polaków optymistycznie.
Przymarznięty Broniewski
Wraz z orędziem Gierka na pierwszych stronach gazet drukowano komunikat Rady Ministrów, która informowała bez konkretów, że "ustaliła działania zmierzające do opanowania występujących zakłóceń w transporcie, energetyce, komunikacji i gospodarce komunalnej". Konkretne działania podjął za to wojewoda gdański, wprowadzając 1 stycznia na terenie województwa stan klęski żywiołowej. Zawieszono lekcje w szkołach, zajęcia na uczelniach, zamknięto przedszkola i żłobki.
"Do pomocy w akcji odśnieżania musi stanąć całe społeczeństwo, tylko wówczas bowiem będzie można szybko i skutecznie przywrócić w Trójmieście i województwie normalną sytuację" – apelował "Dziennik Bałtycki", dodając: "Do pracy stanęło już wojsko, pracownicy gospodarki komunalnej, odwody MO. Przy odśnieżaniu pracuje aktualnie około 3 tysięcy żołnierzy. (...) Apeluje się, by każdy, kto może, samorzutnie włączał się do pracy. Na przykład w kotłowniach lokalnych niezbędna jest pomoc palaczom w rozbrylaniu węgla. Do odśnieżania powinna przystąpić młodzież starszych klas szkół średnich i studenci. (...) Hasło jest jedno: wszyscy na ulice do usuwania skutków zimy!".
Problemów tymczasem przybywało, nie tylko zresztą na chodnikach i ulicach. Do betonowej konstrukcji falochronu w porcie w Gdyni przymarzł statek Władysław Broniewski – pisał "Dziennik Bałtycki" – "dźwigający na sobie przeszło tysiąc ton lodu, doznał przechyłu na lewą burtę sięgającego przeszło 33 stopnie". Przechył groził przewróceniem jednostki, dlatego sprawę potraktowano priorytetowo. Do rozbijania lodowych brył i oczyszczania pokładu wysłano wojsko.
"W Stoczni Gdańskiej im. Lenina cały teren jest również wielkim poligonem walki ze śniegiem i mrozem" – dodawała gazeta.
"Tak trudnej sytuacji nie notowano od dawna" – komentował "Kurier Lubelski" 2 stycznia we wtorek. "W niedzielę uległo zasypaniu ponad 18 tysięcy kilometrów dróg. Na północy kraju zaspy dochodziły niekiedy do 3,5 metra wysokości. Często już po odśnieżeniu tworzyły się na nowo. Utknęło w nich wiele samochodów z ludźmi, których uwalniano w pierwszej kolejności" – pisano.
"To było niezwykłe, niesamowite przeżycie" – opowiadał Grzegorzowi Sieczkowskiemu, autorowi książki "Zima stulecia", ówczesny mieszkaniec Wrocławia Marek Frąckowiak. W noc sylwestrową 1978 roku przemierzał on ulice "zamarłego" – jak to określa – miasta. "Cały Wrocław tonął już w zaspach śniegu. Na dodatek było kompletnie ciemno. Na ulicach nie świeciły lampy, nie było świateł w budynkach. A kto mógł, siedział w domu. Szło się ciemnymi ulicami, takimi tunelami wśród bloków, a później kamienic, patrząc na światełka świec w oknach" – wspominał.
"Oprócz tych świec błyskających tu i ówdzie w oknach największe wrażenie zrobiły na mnie porzucone samochody, autobusy i tramwaje" – przyznał Frąckowiak. "Zaspy wokół były ogromne. Te samochody w nich ugrzęzły i ludzie je tak po prostu zostawili, porzucili, bo i też nic innego zrobić nie mogli. Stanęła cała sieć tramwajowa. Tam, gdzie tramwaj stanął, bo nagle prąd przestał płynąć w trakcji, tam został. Z otwartymi drzwiami. Ciemne, puste wozy na środku ulicy, na przystankach, na skrzyżowaniach. Takie widma tramwajowe" – opisywał. "Przez otwarte drzwi wpadał śnieg, więc one po paru godzinach były zasypane nie tylko na zewnątrz, ale i wewnątrz. Mnie to wszystko kojarzyło się z filmem science fiction. Z kinem katastroficznym, w którym Marsjanie wybijają całą ludność i pozostawiają porzucone miasto" – dodawał.
Przez wysokie zaspy nie mogły też przedrzeć się pociągi. "Dziennik Bałtycki" 4 stycznia relacjonował akcję pomocy podróżnym unieruchomionego przez śnieg składu Reda-Hel. Głodni i wyziębieni czekali w wiejskiej szkole, a ponieważ "helikopter, którym najłatwiej byłoby dostarczyć żywność, przewoził chorego, zdecydowano, że mimo zasp, wichury i mrozu pożywienie musi być doręczone przez pieszą grupę ratowniczą" – wyjaśniano w artykule "Ofiarność ludzi dobrej woli".
"1 stycznia o godzinie 14 dziesięciu ofiarnych ludzi, w tym funkcjonariusze MO z radiotelefonami, powiązani linami, by nie oddalić się w zamieci, obciążeni workami z podstawowymi produktami żywnościowymi, walcząc z wiatrem i śniegiem – dotarło do odciętych podróżnych" – czytamy.
"PKS. Źle" – punktowała kolejne problemy "Trybuna Ludu". "Dziś na około 2900 planowanych kursów trzeba było odwołać prawie 2100. W autobusach zamarzają układy paliwowe".
Problem ten dotyczył każdej miejscowości, w której działała komunikacja miejska. Kierowcy próbowali się ratować, nie wyłączając na noc silników w zajezdniach. Jeśli któryś zgasł, trzeba było rozpalać pod nim ognisko, by ogrzać w ten sposób zgęstniały od niskiej temperatury olej napędowy w skutych mrozem przewodach. Podobnie radzili sobie kierowcy ciężarówek z baz transportowych.
"Ludzie dobrej roboty" i "noc grozy"
Złe informacje spływały też w wewnętrznych partyjnych raportach wprost na biurka kierownictwa PZPR. "Wystąpiły duże awarie sieci energetycznej, na 4 tysiące stacji transformatorowych ponad 1700 uległo uszkodzeniu" – donoszono z Białegostoku. "Przestał działać system ogrzewczy w mieście Czarna Białostocka. Są duże trudności z wywozem produkcji z zakładów" – precyzowano. "Obywatelskim nakazem dnia jest bezwzględna oszczędność energii elektrycznej. Niezbędny wydaje się program jednej żarówki w każdym mieszkaniu" – apelowała "Gazeta Lubuska".
"Myśmy byli rzeczywiście na progu katastrofy. Polski system energetyczny był w fazie początkowego rozkładu" – przyznał szczerze były wicepremier Jan Szydlak, zeznając w 1981 roku przed specjalną wewnątrzpartyjną komisją badającą niedociągnięcia rządów ekipy Gierka.
W pierwszych dniach stycznia zimno wdarło się do domów, urzędów i szpitali niemal w całym kraju. Temperatura w mieszkaniach spadła do kilku stopni Celsjusza. Wysiadało ogrzewanie – od mrozu pękały rury, a do elektrociepłowni przestały docierać kolejowe transporty węgla. "Gorąca prośba pod adresem Siekierek – o wyższą temperaturę. Zagrożony jest między innymi szpital na Banacha [przy ul. Stefana Banacha w Warszawie – przyp. red.], który nie ma własnej kotłowni. (...) Chorzy śpią pod dodatkowymi kocami" – alarmowała "Trybuna Ludu".
Redakcja wysłała reportera na pierwszy front walki o ciepłe kaloryfery, czyli do elektrociepłowni Siekierki. Dziennikarz na własne oczy przekonał się, jak beznadziejna była to walka. Pisał w artykule "Ta pamiętna noc...", że spotkał tam ludzi, którzy od 48 godzin nie wychodzili z pracy. "W nocy, milicyjnym radiowozem, ściągnięty został z domu szef działu kadr Zespołu Elektrociepłowni – jednostki nadrzędnej Siekierek, Wiesław Świerczyński. Wezwano go dlatego, że ma robotniczy rodowód, był tu kiedyś operatorem, a potem kierownikiem nawęglania, czyli systemu dostarczania kotłom opału. (...) Kiedy go zapytałem o godziny nadliczbowe spędzone w zakładzie, powiedział, że wykonuje robotę społecznie i na żadne pieniądze nie czeka" – relacjonował dziennik.
Sytuacja była bardzo poważna, skoro nawet w gazecie, będącej prasowym ramieniem partii, została odmalowana tak dramatycznie: "Wydarte z hałdy, niewielkie porcje węgla ślizgały się po oblodzonych taśmach, zapychały kratownice bunkrów. Zamarzały mechanizmy transporterów i zwałowarek, pękały rury. Rozchwiała się zaziębiona aparatura kontrolno-pomiarowa, nie chciały słuchać zawory i pompy. (...) Nad ranem zapalił się olej na turbinie jednego bloku".
Do walki z zimą wojsko rzuciło wszystkie odwody. W większych miastach pojawiły się nawet pojazdy pancerne, które gąsienicami gniotły i rozbijały grubą warstwę zbrylowanego śniegu i lodu zalegającego na ulicach. Żołnierze odśnieżali chodniki, odkopywali z zasp samochody na szosach i pociągi na torach. To jednak nie wystarczało. Dlatego gazety akcentowały każdy wyraźny przykład bezinteresownej ofiarności w nierównej walce z zimą.
"Sztandar Ludu" na przykład w rubryce "Ludzie dobrej roboty" drukował fotografie przodowników odśnieżania. "Mimo fatalnej pogody w tych pierwszych najtrudniejszych dniach wszyscy kolejarze stawili się do walki ze śniegiem" – emocjonował się dziennikarz wysłany na górkę rozrządową lubelskiej stacji PKP.
"Trybuna Ludu" podkreślała poświęcenie wojska pomagającego w przywróceniu normalnej pracy siekierkowskiej elektrociepłowni. "W drewnianej budzie bez czwartej ściany, przy żelaznym rozgrzanym piecu zasnął żołnierz. Łomot ostukiwanej blachy, krzyk operatorów, świst pary – nic nie jest w stanie go zbudzić. – Niechaj śpi – mówią inni. Wczoraj się urobił" – czytamy.
Reporter "Gazety Południowej" pisał o trudnym wyborze, przed jakim stanął wojewoda krakowski, gdy wobec spiętrzającego się lodu i groźby zalania przez Wisłę okolicznych wiosek musiał zdecydować, czy poświęcić je i podtrzymać pracę elektrowni w Łączanach, czy otworzyć tamę na zaporze i ocalić wsie, ale odłączyć tym samym Kraków od prądu. "Decyzje o ratowaniu elektrowni lub mieszkańców wsi były nawzajem się wykluczające" – podkreślał autor artykułu "Noc grozy w Łączanach". Na szczęście, jak relacjonował, żołnierzom udało się wysadzić sprawiające najwięcej problemów zwały lodu na Wiśle, rzeka ruszyła i wsie udało się uchronić przed powodzią.
Dziennikarz w malowniczy, wręcz filmowy sposób, przedstawił scenę eksplozji: "I nagle pierwsze wybuchy trotylu. Ogłuszające wybuchy. Saperzy podbiegający na skraj rzeki i szybko uciekające sylwetki. Potem jasność i kaskada lodu w powietrzu. I nagle coś niesamowitego. Ogromne stado łabędzi, które tu zimują, pędzi po lodzie. Powoli unosi się w powietrze w błękitnym świetle reflektorów. Jak piękny, zbyt piękny sen, który musi budzić grozę".
Ciszej nad tą zimą
Przez pierwsze kilka dni od załamania pogody śnieg i mróz nie schodziły z czołówek gazet. Pisano o trudnościach w dostawach mleka i pieczywa do sklepów, wzywano – często stanowczym tonem – mieszkańców miast do ochotniczego odśnieżania i chwalono tych, którzy zgłaszali się do pomocy.
"Na apele o przystąpienie do pracy przy odśnieżaniu nie reagują jednak wszyscy, opieszałość wykazują niektóre zobowiązane do udzielania pomocy przedsiębiorstwa" – zżymała się "Trybuna Ludu". Media jednak szybko otrząsnęły się z zimowego szoku i zaczęły wracać na tory rządowych przekazów. Śnieżny paraliż jeszcze nie ustępował, kiedy "Kurier Lubelski" informował, że wszystkie drogi regionu są "przejezdne" i "po trzech dniach białego piekła, dziś rano, aczkolwiek z wielkim trudem, sytuacja zaczyna się jednak powoli stabilizować". Jednocześnie donosił o około 200 samochodach i autobusach, które tkwiły w zaspach przy szosach, porzucone przez kierowców.
Sytuacja jeszcze przez długi czas się nie ustabilizowała. Sroga aura miała w sumie trzymać przez dwa miesiące. Awarie ciepłownicze i przerwy w dostawach prądu stały się codziennością, ale gazety nie poświęcały już temu zbytniej uwagi. "1000 automatów pralniczych dziennie" – ogłaszała 9 stycznia "Trybuna Ludu", pisząc o nadrabianiu we wrocławskich zakładach Polar przestojów spowodowanych atakiem zimy. Podkreślała przy tym, że dotychczasowe założenia przewidywały wykonanie 450 sztuk urządzeń dziennie, ale załoga zdecydowała się produkować ich więcej.
Jednocześnie utrudnienia spowodowane śniegiem i mrozem ustąpiły miejsca na pierwszych stronach innym informacjom. "Siły rewolucyjne wyzwoliły Kambodżę spod dyktatury reżimu Pol Pota" – przekazywał dużym nagłówkiem 9 stycznia "Dziennik Bałtycki". "Kambodża wyzwolona. Powołanie Rady Rewolucyjnej" – donosiła również tego dnia na pierwszej stronie "Trybuna Ludu", informując jednocześnie o depeszy "z serdecznymi pozdrowieniami dla narodu polskiego", wysłanej przez przelatującego nad Polską Ericha Honeckera, przewodniczącego Rady Państwa Niemieckiej Republiki Demokratycznej. 4 stycznia z kolei mocniej niż problemy Polaków z zimą eksponowano wiadomość o zbombardowaniu przez siły powietrzne Rodezji obozu uchodźców w Mozambiku.
Z drugiej strony starano się pokreślić, że również zachodnie kraje mają problem z zimą, ale według doniesień polskich gazet Zachód – w przeciwieństwie do państw bloku socjalistycznego – miał sobie z tym nie radzić. "Katastrofalne warunki atmosferyczne pociągnęły za sobą pierwsze ofiary w ludziach. W sumie w RFN poniosło śmierć 12 osób. (...) Przez cały wczorajszy dzień ulice Paryża były zupełnie wyludnione" – pisał "Kurier Lubelski" 2 stycznia. "W pobliżu Boulogne zamarzła 50-letnia strażniczka ośrodka wypoczynkowego, bo w nocy przestało funkcjonować ogrzewanie jej kempingowej przyczepy. W samym Paryżu fala mrozów spowodowała pęknięcie rur wodociągowych w 525 domach. Woda zalała między innymi domy towarowe w Rosny i Creteuil. W Villeneuve-Saint-Georges trzeba było ewakuować chorych, bo woda strumieniami wdzierała się do sal szpitala" – informowano mieszkańców regionu lubelskiego.
Próżno było jednak szukać doniesień o polskich ofiarach mrozów, choć - jak ustalał doktor Marcin Zaremba z Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk - w pierwszych dniach mrozów, do 2 stycznia 1979 roku, z wychłodzenia w całym kraju zmarło 14 osób. Nie wiadomo, ile w sumie ofiar pochłonęła "zima stulecia" – wraz z tymi, do których nie dojechała karetka pogotowia, które poniosły śmierć w wypadkach na oblodzonych jezdniach czy zginęły w pożarach spowodowanych nieostrożnością w dogrzewaniu przemrożonych mieszkań i domów.
Do tego nieokreślonego bilansu ofiar należy wliczyć również zabitych i rannych w eksplozji, do której doszło 15 lutego 1979 roku w centrum Warszawy. Wybuch nastąpił wewnątrz Rotundy PKO, charakterystycznego stalowo-szklanego budynku stojącego u zbiegu ulicy Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. W środku był bank, akurat przebywało w nim około 300 klientów i 170 pracowników. Zginęło 49 osób, 135 zostało rannych. Biegli ustalili, że katastrofę spowodowała awaria zaworu podziemnej rury gazowej. "Trybuna Ludu" z 4 kwietnia 1979 roku informowała, że "bezpośrednią przyczyną wydobywania się gazu było pęknięcie korpusu żeliwnego zaworu gazociągu (...) na skutek skurczu termicznego i ruchów gruntu spowodowanych przez komunikację naziemną i podziemną (tunel linii średnicowej PKP przebiega w odległości 8 metrów)".
Władza, inżynierowie, konstruktorzy gazociągu, wykonawcy i konserwatorzy – wszyscy okazali się niewinni. Śledztwo wskazało tylko jednego winnego. Zimę.