W 1968 roku nastoletnia Grażynka biegła ulicą Puławską i akurat złapała ją ulewa. Bez wahania zdjęła sandałki i w podskokach ruszyła dalej. Nie wiedziała, że kilka metrów za nią stał znany fotoreporter.
Tekst został opublikowany 20 czerwca 2020 roku. Prezentujemy go w ramach przeglądu najważniejszych artykułów Magazynu TVN24 w 2020 roku.
***
Ona nie wzięła z domu parasola, on zawsze miał przy sobie aparat.
Zbyszko Siemaszko, znany warszawski artysta fotografik, nazywany najwierniejszym dokumentalistą stolicy, uwiecznił gwałtowną ulewę, która przeszła w 1968 roku nad miastem. Zrobił wtedy wiele zdjęć, ale tylko jedno z nich skradło serca mieszkańców stolicy.
To fotografia, na której widać zalaną ulicę Puławską i dziewczynę, która boso w podskokach omija kałuże na chodniku.
Ona go wtedy nie widziała, on ją dokładnie. Pstryk i dziewczyna znalazła się na jego kliszy. A wraz z nią przejeżdżająca taksówka marki Warszawa 223 z niedomkniętymi drzwiami i idąca chodnikiem kobieta w modnym wówczas ortalionowym płaszczu.
Zbyszko Siemaszko nie mógł wtedy wiedzieć, że bosa modelka zobaczy tę fotografię dopiero 52 lata później. Kobieta właśnie rozpoznała się na zdjęciu i zdradziła, gdzie tak biegła.
Bosa modelka
Łukasz Ostoja-Kasprzycki od siedmiu lat prowadzi blog "PoWarszawsku". Publikuje zdjęcia stolicy sprzed lat i odnajduje elementy ich historii, które nie zawsze miały szansę ujrzeć światło dzienne. Jest z Mokotowa. Zna tu każdy kąt. Doskonale zna też wspomniane zdjęcie Siemaszki z 1968 roku.
- To kultowa fotografia, wiele osób ją kojarzy i bardzo lubi. Fotograf doskonale uchwycił tamten moment, tamtą Warszawę. Ja też mam sentyment do tego zdjęcia. Bardzo je lubię – przyznaje Ostoja-Kasprzycki.
Zdjęcie pojawiło się na jego blogu kilka razy. Na początku maja Łukasz znów je opublikował. I wtedy "zadziała się magia".
- Pod zdjęciem pojawił się komentarz pani Grażyny, która napisała, że to ona jest na tym zdjęciu. Że to ona biegła wtedy Puławską z sandałkami w ręce. Zaskoczyła mnie. Poczułem, że dzieje się magia, ale jednocześnie starałem się zachować dystans. Przecież każdy mógł tak powiedzieć. Wymieniliśmy się numerami, potem długo rozmawialiśmy. Im dłużej opowiadała mi o dniu, w którym powstało zdjęcie, tym bardziej byłem przekonany, że to właśnie ona – opowiada autor bloga.
"Nagle zrobiło się czarno i lunęło"
W 1968 roku pani Grażyna była 13-letnią Grażynką. Uczennicą szkoły podstawowej, która wraz z rodzicami i rodzeństwem mieszkała w bloku na Ochocie.
To musiał być lipiec, bo miałam już wtedy wakacje. Zwykle spędzałam je na koloniach lub obozach harcerskich. Tata dbał, żebyśmy zawsze mieli zorganizowany czas – wspomina pani Grażyna.
Tego dnia była jednak w Warszawie. Ale plan i tak miała już "ułożony" za sprawą ojca.
Pamiętam, jak rano wychodził do pracy i powiedział: Grażynko, przyjdziesz do mnie pod Kino Moskwa. Będę miał od cioci truskawki. Nie będę ich przecież trzymać cały dzień w pracy, bo zamienią się w kompot. Jak już przyjdziesz, to dam ci jakieś drobne na lody w Zielonej Budce.
Nie było jeszcze komórek, ba – telefon stacjonarny był wielkim luksusem – więc umówili się na konkretną godzinę.
Nie pamiętam już, na którą. Z Ochoty na Mokotów pojechałam tramwajem. Wysiadłam przystanek wcześniej, bo lubiłam popatrzeć na wystawy sklepowe. Poza tym chciałam też zajrzeć do Supersamu.
Supersam przy Placu Unii Lubelskiej na Mokotowie działał już wtedy od sześciu lat. Pawilon handlowy z oryginalnym dachem podtrzymywanym przez stalowe liny był dziełem trojga architektów: Jerzego Hryniewieckiego oraz Ewy i Macieja Krasińskich. Był to pierwszy w Warszawie sklep samoobsługowy. I to nie byle jaki. W nowoczesnym pawilonie o powierzchni 6 tysięcy metrów kwadratowych znajdowały się m.in. sklep spożywczy oraz znany bar Frykas.
Akurat była duża kolejka. Próbowałam się dowiedzieć, za czym ci ludzie stoją, ale nikt nic nie wiedział. Może pomarańcze? Wtedy pojawiały się rzadko, więc też stanęłam.
Minuty mijały, a kolejka ani drgnęła.
Po pewnym czasie zapytałam którąś z pań, która jest godzina, bo nie miałam zegarka. Nie pamiętam już, co odpowiedziała, ale wiedziałam, że za chwilę się spóźnię. Opuściłam kolejkę i wybiegłam ze sklepu. Tata był człowiekiem rygorystycznym i bardzo punktualnym. Nie chciałam od niego dostać bury.
Daleko nie było. Supersam i kino Moskwa dzieliło około 350 metrów. Pieszo to jakieś pięć minut.
Musiałam biec kawałek ulicą Puławską aż do przejścia dla pieszych. Kino Moskwa było po drugiej stronie. I wtedy nagle zrobiło się czarno i lunął deszcz.
Grażynka nie miała parasolki. Śledzenie prognozy pogody nie było tym, co zajmowało 13-latkę.
Z danych Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej wynika, że w lipcu 1968 roku w Warszawie nie padało dużo, ale za to często. Parasole przydawały się mieszkańcom stolicy przeciętnie co drugi dzień.
Temperatury też nie rozpieszczały. Termometry wskazywały średnio 17 stopni Celsjusza.
W lipcu zanotowano 15 dni z opadem atmosferycznym (suma dobowa opadu >=0,1 mm). Wystąpiły również 4 dni z dobową sumą opadu przekraczającą 5 mm.
Najwyższą dobową sumę opadu odnotowano 26 lipca 1968 i wyniosła ona 9,0 mm.
Miesięczna suma opadu za lipiec 1968 wyniosła 51,3 mm, co wskazuje na to, że był to miesiąc bardzo suchy.
W sierpniu 1968 spadło zaledwie 3,8 mm opadu. Był to miesiąc skrajnie suchy. Najsuchszy sierpień w wieloleciu 1951-2019.dr Michał Marosz, kierownik Zakładu Badań Morskich IMGW-PIB
Biegłam, ale w sandałach wcale nie było to takie proste. Wlewała mi się w nie woda z kałuż. Dlatego zdjęłam buty i chwyciłam je w prawą dłoń, w drugiej trzymałam torbę na truskawki. Ktoś do mnie nawet krzyknął: panienko schowaj się! Może to ktoś z przejeżdżającej taksówki? Nie pamiętam, ale wiem, że i tak byłam już cała mokra i było mi wszystko jedno.
Kiedy Grażynka dobiegła do przejścia dla pieszych, deszcz zelżał. Bardziej już przypominał letni kapuśniaczek niż oberwanie chmury sprzed chwili. Kino było tuż-tuż.
Kino Moskwa było wtedy jednym z najnowocześniejszych i najelegantszych w PRL. Wolnostojący budynek, który porównywano do hangaru samolotowego, znajdował się vis a vis ulicy Rakowieckiej. Przed wejściem do gmachu znajdowały się charakterystyczne kamienne lwy. Seans w tym miejscu był nie lada gratką. Sala kinowa mogła pomieścić nawet 1200 widzów. Bilety rozchodziły się jak ciepłe bułeczki. Często ich brakowało. Ci, którzy za wszelką cenę chcieli obejrzeć tam film, mogli zatem liczyć tylko na ofertę "koników".
Przez długi czas "Moskwa" była najważniejszym ekranem stolicy, z szatnią dla widzów i programami drukowanymi na wzór teatralny. Pierwotnie kino miało nosić nazwę "Wieczór", co jednak zmieniono, by uspokoić decydentów dopatrujących się w bryle obiektu zachodnich naleciałości architektonicznych.
Kino działało do roku 1996, kiedy to zostało wyburzone. Na jego miejscu stanął multipleks.Repozytorium Cyfrowe, dokument "Moja Moskwa"
Ale Grażynka nie przyszła tu na seans, tylko żeby spotkać się z ojcem.
Tata już na mnie czekał. Przekazał mi truskawki i trochę drobnych na kultowe lody w Zielonej Budce. Nie pamiętam już, jakie mieli smaki w ofercie. Ja od zawsze uwielbiałam waniliowe i truskawkowe, więc tylko takie kupowałam. Tamtego dnia już z nich zrezygnowałam. Nie chciałam stać w kolejce na dworze. W każdej chwili znów mogło padać, poza tym miałam już w torbie truskawki.
Pstryk
Biegnącą boso wzdłuż ulicy Puławskiej dziewczynkę wypatrzył Zbyszko Siemaszko. Miała czerwoną płócienną sukienkę w kremowe paseczki. Nikt nie miał takiej jak ona. Sukienkę uszyła jej babcia ze skrawków materiału, które jej zostały. Ciemne włosy były zebrane w kucyk z wyjątkiem niesfornych pasemek tuż przy twarzy.
Pstryk.
Fotoreporter zwykle nie rozstawał się ze swoim Linhoffem. To było cacko! Niektóre części aparatu wykonano na specjalne zamówienie Siemaszki. Były dostosowane do jego stylu pracy. Ciężki aparat wraz z wymiennymi obiektywami nosił w walizce, która sporo ważyła. Oprócz niej brał ze sobą też drewniany statyw. Taki zestaw zabierał bez względu na to czy fotografował na ulicy, czy też wdrapywał się na dachy.
Czy zdjęcie, na którym uchwycił unoszącą się nad chodnikiem dziewczynę, zrobił właśnie tym aparatem?
Czy wiedział o możliwej ulewie i cierpliwie na nią czekał, jak to miał w zwyczaju, gdy zależało mu na konkretnym kadrze? A może tylko przypadkowo tam przechodził?
- Nigdy nie rozmawiałem z dziadkiem o tej konkretnej fotografii, ale zdecydowanie jest to moje ulubione zdjęcie spośród wszystkich, które zrobił. Mam do niego sentyment, bo oddaje to, co robił dziadek i to, co kochał. Jest idealnym przykładem na to, że Warszawa na jego zdjęciach żyje, że to nie tylko architektura nowego miasta, ale też i jego mieszkańcy. To zdjęcie ma w sobie to coś. Tamta chwila, niezwykłe oberwanie chmury i dziewczyna, która biegnie boso po kałużach. Proszę zwrócić uwagę, że dziadek nacisnął migawkę w takim momencie, żeby ująć ją, jeszcze gdy jest w powietrzu. Nie był to przypadek i wtedy nie było łatwo uzyskać taki efekt. Dziadek miał dobre oko, cierpliwość i doświadczenie – opowiada Filip Siemaszko, który po dziadku odziedziczył pasję i rodzinne studio fotograficzne na Ochocie.
Rodzina Siemaszków fotografuje już od stu lat. Zaczęło się jeszcze w Wilnie, skąd pochodzi. Przed obiektywem pradziadka Filipa, czyli Leonarda Siemaszki, stanęli m.in. marszałek Józef Piłsudski i prezydent Ignacy Mościcki. Leonard był portrecistą, ale jego syn Zbyszko nie dał się "zamknąć" w studiu. Jako fotoreporter pozostawił po sobie ponad 10 tysięcy zdjęć.
"Warszawa wciąż żyje i jest na chodzie"
Wnuk słynnego fotografa dowiedział się z bloga "PoWarszawsku" o odnalezieniu się dziewczyny sprzed pół wieku. I też od razu zabrał głos na forum. Nie on jeden. Na ten sam wpis natknął się Grzegorz z okolic Lublina.
- Ja mam tę kultową Warszawę 223, która przejeżdżała wtedy Puławską – mówi i na dowód pokazuje tablicę rejestracyjną auta.
- Kupiłem Warszawę w 2017 roku na Śląsku. W bagażniku była jeszcze jej oryginalna tablica rejestracyjna. Zawodowo zajmuje się transportem międzynarodowym, a prywatnie jestem pasjonatem dawnej motoryzacji. Lubię auta, które mają styl i klasę – opowiada.
Warszawa przeszła kapitalny remont silnika i zyskała nowy błękitno-szary lakier.
- Dokładnie taki był jej oryginalny kolor. Udało się go odtworzyć, bo resztki lakieru zachowały się na desce rozdzielczej. Niestety nie mam dawnych dokumentów tego auta, dlatego nie wiem, ilu właścicieli miała przede mną. Trudno mi też wskazać, w którym roku pierwszy raz wyjechała na ulicę. Pewne jest to, że musiało to być w latach 60. XX wieku. Proszę się przyjrzeć tej fotografii z 1968 roku. Widać, że to auto jest praktycznie nowe – zwraca uwagę nowy właściciel.
Pierwszą Warszawę wyprodukowano w fabryce na Żeraniu 6 listopada 1951 roku z części importowanych z ZSRR. Pięć lat później auto składało się już tylko z polskich elementów. W zależności od modelu silnika osiągało maksymalną prędkość od 105 do 130 kilometrów na godzinę.
Wielkość produkcji na Żeraniu zaplanowano na 25 000 samochodów rocznie, jednak nigdy takiego poziomu nie osiągnięto. W pierwszym roku powstało zaledwie 75 samochodów. Najlepszym rocznikiem był 1968, kiedy to zmontowano ponad 17 000 egzemplarzy.
Adam Zakrzewski, autor "PRL. Auto-Moto. Władcy dróg i poboczy"
Auto wciąż służy jako prywatna taksówka, tyle że okolicznościowa. - Wynajmuję ją na szczególne okazje takie jak śluby. O tym, że moja Warszawa jest na tak znanym zdjęciu, wiedziałem od trzech lat. Nigdy się tym jakoś specjalnie nie chwaliłem. Aż któregoś dnia kolega podesłał mi post z "PoWarszawsku" – podkreśla nowy właściciel.
"Nie muszę nikomu nic udowadniać"
– Prawie całe życie spędziłam w Warszawie, ale nigdy nie natknęłam się na to zdjęcie z Puławskiej. I przez cały ten czas nie miałam pojęcia, że ktoś mnie wtedy sfotografował. To niesamowite – opowiada pani Grażyna.
- Na fotografii nie widać pani twarzy. Każdy może powiedzieć: to ja. Skąd ta pewność? – dopytuję.
- To zdjęcie będzie dla mnie i dla moich dzieci wspaniałą pamiątką. Nie muszę nikomu udowadniać, że to ja, bo nie szukam rozgłosu – mówi pani Grażyna. - Spotkałam się z wieloma reakcjami internautów. Większość była bardzo życzliwa, ale trafiły się też komentarze obraźliwe, dlatego długo zastanawiałam się, czy tę moją historię w ogóle jeszcze opowiadać – wyznaje.
- Któryś z komentarzy jakoś szczególnie zapadł w pamięć?
- Odezwał się do mnie pewien młody mężczyzna i zapytał, czy to naprawdę ja jestem na tym zdjęciu. Odpisałam, że tak, a on mi na to: "To się Pani zdziwi". Stwierdziłam, że pewnie za chwilę otrzymam jakąś niemiłą wiadomość. Tymczasem otrzymałam zdjęcie tatuażu na przedramieniu. To byłam ja biegnąca przez kałuże! Szok. Minęło tyle lat, ja już tak nie wyglądam, a ktoś wytatuował sobie moją podobiznę – wspomina pani Grażyna.
Jeszcze raz?
Łukasz Ostoja-Kasprzycki uważa, że zdjęcie z 1968 roku jest magiczne i jego historia też. Jest pomysł, żeby je powtórzyć z panią Grażyną, z wnukiem pana Zbyszka i nowym właścicielem Warszawy.
- Jak zobaczyłem, że pani Grażyna się odnalazła, to myślałem, że mi mózg eksploduje (śmiech). Historia zatoczyła koło, odnalazły się brakujące elementy tej układanki, a my możemy je wspólnie na nowo ułożyć. Wciąż mam tego Linhoffa dziadka. Wiem, że działa i z wielką przyjemnością nacisnę spust migawki w tym samym miejscu co dziadek. Mam też nadzieję, że namówię panią Grażynę na wizytę w naszym studiu – mówi Filip Siemaszko.
- Błękitna Warszawa znów na Puławskiej to byłby niezły widok. Mieszkam w okolicach Lublina, więc przywiezienie warszawy do Warszawy będzie wymagało kilku czynności operacyjnych, ale myślę, że damy radę – dodaje pan Grzegorz.
- Przeżyć jeszcze raz chwilę sprzed pół wieku? To byłoby na pewno ciekawe doświadczenie. Ale muszę to jeszcze przemyśleć. Trzeba też poczekać, aż sytuacja z tym koronawirusem się poprawi. Pomyślę o tym – obiecuje pani Grażyna.
Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej przewiduje, że tegoroczny lipiec może być bardziej deszczowy niż zwykle.