Bryła naszego świata rusza się z posad, kończy się porządek, który znamy od lat, następuje odwrót liberalizmu, umieranie demokracji i zagrożenie wolności. W ostatnim czasie te alarmistyczne stwierdzenia pojawiły się w serii poważnych publikacji. Przypominają w swym tonie katastrofizm polityczny sprzed II wojny, kiedy kulejąca demokracja liberalna miała rzeczywistą alternatywę: reżimy autorytarny i totalitarny. Czy mamy powtórkę z historii?
W pierwszych trzech miesiącach tego roku opublikowano trzy książki liberalnych profesorów, uznane za ważne, i opatrzono je alarmistycznymi tytułami. Są to: "Jak umierają demokracje: co historia mówi nam o naszej przyszłości" Stevena Levitsky'ego i Daniela Ziblatta, profesorów politologii z Harvard University; "Lud versus demokracja: dlaczego nasza wolność jest zagrożona i jak ją ocalić" Yaschy Mounka z tej samej uczelni oraz "Kontrrewolucja: liberalna Europa w odwrocie" Jana Zielonki z Oksfordu.
Liberałowie zawiedli
Profesorowie na uniwersytetach są od tego, żeby pisać książki i artykuły. Ale istotne jest to, że wszystkie trzy książki zostały obszernie omówione w najbardziej wpływowych tytułach prasowych: "New York Times", "The Times", "Financial Times", "Washington Post", "The Economist", "Le Figaro", "Frankfurter Allgemeine Zeitung". W centrum naszego euroatlantyckiego kręgu cywilizacyjnego - w USA i Europie Zachodniej - na serio dyskutuje się o zagrożeniu demokracji i wolności, a debaty te w szybkim tempie przenoszą się na półperyferie, czyli też do Polski. Po trzech miesiącach tłumaczenie książki Jana Zielonki wydało PWN, a internetowy tygodnik "Kultura Liberalna" poświęcił cały numer kwestii: "Jak zabić demokrację w XXI wieku".
Cechą wyróżniającą tych tekstów jest to, że ich autorzy nie skupiają się na demaskowaniu, obnażaniu i dawaniu odporu wstrętnym antyliberalnym populistom w rodzaju Trumpa, Kaczyńskiego, Orbana czy Le Pena, ale analizują, jak liberałowie – dominująca przez kilkadziesiąt lat elita cywilizacji euroatlantyckiej – zawiedli. Bodaj najsilniej ten ton wybrzmiał w książce prof. Zielonki, który sam określa się jako "zaprzysięgły liberał". "Celem ataku – pisze – jest nie tylko Unia Europejska, ale także inne symbole współczesnego porządku: liberalna demokracja i neoliberalna ekonomia, migracja i wielokulturowe społeczeństwo, historyczne 'prawdy' i polityczna poprawność, umiarkowane partie polityczne i media głównego nurtu, kulturowa tolerancja i neutralność wobec religii".
Dlaczego tak się stało? Liberałowie przegięli, stwierdza krótko profesor z Oksfordu, który - w dodatku – pytany o przypadek Polski, uznaje, że używane z lubością przez prezesa PiS pojęcie "imposybilizmu" trafnie ukazuje problem: nawet jeśli wygrasz wybory, nie jesteś w stanie zmieniać polityki – bo ona może być tylko jedna. Dominować zaczęło myślenie przede wszystkim w kategoriach rozwoju gospodarczego, do czego w dużym stopniu przyczyniła się jedna z interpretacji liberalizmu, tj. neoliberalizm. To zostało wyjęte spod kontroli politycznej. Okazało się, że wyborcy mają prawo wybierać, kogo chcą, ale politycy i tak muszą prowadzić politykę, która jest zdominowana przez pewien konsensus elit.
Problem z liberalną demokracją
"Istotą liberalnej demokracji jest to, że wola większości jest ograniczona przez konstytucję i gwarancje dla mniejszości. Przegięcie ma dziś polegać na tym, że większość, która jest w jakimś stopniu ograniczona, w pewnym momencie nie mogła zrobić nic. Bo kiedy chce coś zmienić, to okazuje się, że rozmaite instytucje, jak Komisja Europejska, centralny bank czy sąd konstytucyjny, jej na to nie pozwalają" – pisze Zielonka.
Wtóruje mu Yascha Mounk, dla którego konieczne dla liberalnej demokracji "biurokratyczne instytucje regulacyjne obsadzone przez wyspecjalizowanych ekspertów zaczęły odgrywać rolę quasi-ustawodawczą", co zaowocowało tworzeniem "niedemokratycznego liberalizmu". W tle oczywiście u wszystkich autorów pojawia się globalizacja i działające w skali globalnej rynki finansowe, które uniezależniły się od demokratycznie powoływanych rządów i parlamentów państw narodowych. Jakby słuchało się Jarosława Kaczyńskiego, Nigela Farage'a, Victora Orbana, Donalda Trumpa lub obsługujących ich dyżurnych intelektualistów.
Rzecz w tym, że przytoczeni czterej liberalni autorzy faktycznie uznali, że w opisach sytuacji i znacznej części diagnoz populistów i nieliberalnych demokratów jednak wiele jest na rzeczy. W klimacie intelektualnym wspólnoty euroatlantyckiej w ciągu trzech lat nastąpiła istotna zmiana: diagnoza, że z liberalną demokracją - taką, jaka funkcjonowała przez ostatnie kilkanaście lat - jest coś głęboko nie tak, została przyjęta przez większość uczestników debaty publicznej. Do mniejszości należą teraz ci, którzy uważają, że generalnie wszystko jest w porządku, tylko ni z tego, ni z owego pojawili się koszmarni populiści i nieliberalni demokraci i zepsuli powietrze.
Zmiana jest jednak głębsza. Od połowy lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku po dziś dzień królowało "w ramach Zachodu" przekonanie, że liberalizm jest formą, którą na dobre przyjęło społeczeństwo zachodnie, a demokracja liberalna zyskała status wspólnej podstawy konkurujących ze sobą ideologii i nurtów politycznych: liberalizmu, konserwatyzmu, socjaldemokracji. Politycznym zwieńczeniem tego sposobu pojmowania politycznego świata był sławny esej Francisa Fukuyamy "Koniec historii" (1989), który obwieszał uniwersalizację zachodniej demokracji liberalnej jako ostatecznej i jedynej formy rządu.
Czy demokracja faktycznie umiera?
Optymizm Fukuyamy został już wielokrotnie wyszydzony, ale czy są sensowne powody, by teraz głosić "odwrót liberalizmu", "umieranie demokracji", "zagrożenie wolności"? Te alarmistyczne i cokolwiek histeryczne stwierdzenia pojawiające się w tytułach artykułów i książek przypominają katastrofizm polityczny lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku. Wtedy działo się naprawdę niedobrze, a chromająca po I wojnie światowej demokracja liberalna miała rzeczywistą alternatywę: reżimy autorytarny i totalitarny.
Jeśli przyjrzeć się temu, co teraz dzieje się w centrum Zachodu (Ameryka Północna i Europa Zachodnia), to nie widać żadnych oznak, by stan państw i polityki przypominał w poważniejszej mierze wewnętrznie sparaliżowaną i rozkładającą się Republikę Weimarską, która zrodziła nazizm, czy Włochy Mussoliniego. Niewątpliwy populista Donald Trump został prezydentem USA, ale nic nie wskazuje na to, by system konstytucyjny był tam poważnie zagrożony; Brytyjczycy poszli za głosem populistów i podjęli decyzję o brexicie, ale demokracja liberalna nadal w Albionie trzyma się mocno; najsilniejszą partią we Włoszech został populistyczny Ruch Pięciu Gwiazd i nie można stworzyć tam rządu, ale nikt nie zamierza, jak w swoim czasie Mussolini, "maszerować na Rzym". Trudno sobie wyobrazić lidera tej partii, komika Beppe Grillo, jak przed wielotysięcznym tłumem swoich zwolenników deklaruje jak włoski dyktator: "dążymy do rządzenia narodem (...) albo dadzą nam władzę albo ją weźmiemy, zbiegając się do Rzymu i chwytając za gardło nędzną klasę panujących polityków".
Gorzej sprawa się przedstawia na półperyferiach Zachodu, czyli w Polsce i na Węgrzech, gdzie pojęcie nieliberalnej demokracji uzyskuje realną treść w postaci likwidacji lub osłabiania wbudowanych w ład konstytucyjny zabezpieczeń.
W Polsce Trybunał Konstytucyjny rzeczywiście przekształcił się w partyjną jaczejkę skierowaną na front walki z konstytucjonalizmem, a pisowski obóz władzy uzyskał realne narzędzia podporządkowywania sobie sądownictwa. W Polsce Kaczyńskiego, inaczej niż w Ameryce Trumpa, rzeczywiście znaleźliśmy się pomiędzy demokracją a niedemokracją. Choć najbardziej prawdopodobne jest to, że niedemokratycznemu obozowi władzy wystarczy sił na to, by demokrację liberalną rozmontować, ale nie starczy na to, by zainstalować jakkolwiek rozumianą "demokrację nieliberalną" czy miękki autorytaryzm.
Z tego wszystkiego, co wyżej napisano, nie wynika, że można się pocieszać stwierdzeniem: spokojnie, to tylko awaria. Nie. Choć nikt do dzikiego ptactwa z dwururek na razie nie pali, to naprawdę "wśród gęsi wielkie poruszenie", a poruszenie to ma swoje głębokie i poważne przyczyny.
Gra w trzy karty, czyli kto z kim musi się dogadać
Wspomniany Yascha Mounk wskazuje na nierówności, jako jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy. Zauważa, że choć nierówności między krajami ostatnio się zmniejszyły, to systematycznie wzrastają nierówności wewnątrz krajów – w tym tych najbardziej rozwiniętych. W Ameryce od lat pięćdziesiątych do 1985 roku dochody realne dolnej połowy podatników wzrosły dwukrotnie, a od 1986 roku do 2016 w ogóle nie wzrosły, natomiast w tym samym czasie dochody górnego jego procenta zwiększyły się o dwie trzecie. Polityczny sprzeciw wobec tak długotrwałej i uznawanej za krzywdzącą sytuacji, skutkujący wyborem populistycznego prezydenta, staje się zrozumiały.
Interesującą interpretację społecznych i politycznych wstrząsów, które przytrafiają się obecnie Zachodowi, daje Herbert Kitschelt, niemiecko-amerykański socjolog polityki (odwołuję się tutaj do jego wywiadu dla "Polityki" z 2016 roku pod znamiennym tytułem "Gra w trzy karty"). Kitschelt uważa, że nowoczesne społeczeństwo dzieli się na trzy wielkie segmenty związane z rolą, jaka odgrywają w podziale pracy. Są więc "ludzie pracy" (klasa pracująca i znaczna część klasy średniej, zwłaszcza jej niższe warstwy związane z usługami), "ludzie pieniądza" oraz trzeci segment, który zajmuje się komunikacją wewnątrz społeczeństwa i regulacją stosunków społecznych i gospodarczych – to nauczyciele, dziennikarze, urzędnicy, eksperci, prawnicy, ekonomiści, akademicy, pracownicy branży reklamowej, a także informatycy.
Stabilny system polityczny musi ze sobą wiązać więcej niż jeden taki społeczny segment. Jeżeli opiera się na dwóch z nich, to trzeci nie powinien aktywnie go kontestować. W latach 30. ubiegłego wieku w Ameryce, a w Europie Zachodniej po II wojnie światowej, doszło do zawarcia satysfakcjonującego kompromisu między ludźmi pracy a ludźmi pieniądza, czego efektem było welfare state – opiekuńcze państwo dobrobytu. Posługiwało się ono szeroko zakrojoną redystrybucją, skupione było na produkcji, pod względem kulturowo-obyczajowym było tradycjonalne i troszczyło się o wspólnotę i jej spójności.
Ten układ podtrzymujący stabilność ładu politycznego zachwiał się w latach siedemdziesiątych pod wpływem kryzysów gospodarczych, zwłaszcza pierwszego i drugiego kryzysu naftowego, oraz przemian kulturowo-obyczajowych. Trzy karty zostały przetasowane, a podstawą zmienionego ładu politycznego stał się kompromis między ludźmi pieniądza a ludźmi komunikacji i regulacji. Mechanizmy redystrybucji osłabły, z produkcji akcent został przesunięty na konsumpcję, a w sferze kultury i idei zanegowano wartość rodziny i wspólnoty ("coś takiego jak społeczeństwo nie istnieje, istnieją konkretni mężczyźni i kobiety" - mówiła Margaret Thatcher), kładąc nacisk na samorealizację, swobodę wyboru stylu życia, politykę tożsamości i wielokulturowość.
Kryzys 2009 roku i jego następstwa sprawiły, że trzy karty znowu poszły w ruch, bo "ludzie pracy" przeszli do aktywnego politycznego sprzeciwu, czego wynikiem okazało się zwycięstwo Donalda Trumpa i brexit oraz zakwestionowanie kulturowych ikon ładu politycznego: poprawności politycznej, wielokulturowości i wyróżnionej roli technokratycznych ekspertów. Karty ciągle są tasowane i możliwe są teraz dwa rozwiązania: albo oparcie zmodyfikowanej demokracji liberalnej na porozumieniu "ludzi pracy" i "ludzi komunikacji" albo też powrót do wynegocjowanego w nowym kształcie porozumienia "ludzi pracy" z "ludźmi pieniądza". Jedno wydaje się pewne – "ludzi pracy" w nowym układzie zapewniającym ładowi politycznemu stabilność nie da się pominąć.
Tworzenie nowych podstaw społecznych dla demokracji liberalnej wymaga czasu i nie obejdzie się bez wstrząsów. Nie jest to jednak sejsmiczny kataklizm tylko średniej intensywności trzęsienie ziemi.