Już jako pięciolatek, chcąc zaistnieć w oczach ojca, odgrywał scenki z głośnych filmów. Ale potem pragnął zaimponować kolegom: miał dziewięć lat, gdy zaczął palić, a jako trzynastolatek pił alkohol. To bajka o chłopcu z Bronxu, który mógł skończyć inaczej, ale wszedł na szczyt.
"Gdy miałem pięć lat i spotykałem się z ojcem - rodzice już nie byli razem - tata prosił, abym zademonstrował jego kolegom, jak facet ze "Straconego weekendu" (głośny film Billy'ego Wildera – red.) szuka butelki. Szukałem po półkach i szafkach, pokazywałem, jak bardzo zdesperowany był ten człowiek. A oni się śmiali. Potem mówili: "Sonny, zaśpiewaj piosenkę". Byłem wtedy w centrum uwagi. Szukałem akceptacji za wszelką cenę, a ludzie mnie za to lubili" – wspomina Al Pacino w "Rozmowach o sobie samym" ze słynnym biografem gwiazd Lawrence'em Grobelem.
Właśnie od chęci zwrócenia na siebie uwagi osamotnionego, wrażliwego chłopca zaczęło się zainteresowanie małego Pacino aktorstwem.
W ósmej klasie pani z kółka teatralnego napisała list do mamy, w którym sugerowała, by zachęcać ucznia do głośnej pracy z tekstem. - Grałem w jakiejś sztuce i wtedy po raz pierwszy usłyszałem o Marlonie Brando. Ktoś powiedział głośno: "O, Marlon Brando - ten chłopak gra zupełnie jak Marlon Brando". Miałem dwanaście lat. Rzecz w tym, że kiedy miałem się na scenie rozchorować, za każdym razem chorowałem naprawdę. Moją bratnią duszą w kinie był jednak James Dean. Matka, z którą chodziłem do kina, uwielbiała go, ja kochałem. "Buntownik bez powodu" zrobił na mnie wielkie wrażenie - wspomina Pacino.
Zarówno Brando, jak James Dean to mistrzowie metody Stanisławskiego, w myśl której podstawą gry aktorskiej jest utożsamienie się z rolą. Obaj uczyli się jej w szkole Lee Strasberga, podczas gdy mały Alfred Pacino, (zdrobnienie Al wymyśli jego agent), chorując na scenie wraz z bohaterem, nieświadomie stosował ją już jako dziecko. W pełni świadomie zaczął znacznie później, gdy sam został uczniem, a nawet ulubieńcem Lee Strasberga. Wybuch jego kariery nastąpił w latach 70., a kreacje z tamtego okresu - przede wszystkim w "Ojcu chrzestnym", ale również w "Pieskim popołudniu" i "Serpico", należą do największych dokonań kina. Od pięciu dekad nieprzerwanie idzie własną drogą i jak mówi Lawrence Grobel: "Na tle kierującego się troską o kasowy sukces Hollywood, wydaje się Don Kichotem".
Mijający rok był dla niego niemal tak łaskawy, jak czas szczytu jego kariery. Po chudszym okresie wrócił wielkimi kreacjami w "Pewnego razu... w Hollywood" Tarantino i nade wszystko w "Irlandczyku" Martina Scorsese. W pierwszym filmie, choć na dalszym planie, z fantastyczną lekkością zagrał producenta starej daty Marvina Schwartza, który podpowiada DiCaprio, jak rozkręcić przygasłą karierę. To rola nieduża, ale zrobił z niej perełkę. W "Irlandczyku" natomiast, jako legendarny działacz związkowy Jimmy Hoffa, zdaniem krytyków jest najjaśniejszym punktem filmu. Choć pokazuje umiejętności, które dobrze znamy, barwna postać Hoffy daje mu przestrzeń do szarży. Jego bohater lubi przykuwać uwagę i wysławiać się kwieciście (w przeciwieństwie do Pacino, milczka nienawidzącego własnej sławy). Ale Hoffa hałaśliwy i nadekspresyjny jest wyłącznie w początkowych scenach. W miarę rozwoju akcji zmienia się, by w końcówce grać milczącą, przerażoną twarzą.
To wielka rola i chyba pewna (dla aktora dziewiąta już!) oscarowa nominacja. W styczniu dowiemy się, czy Akademia podziela zdanie krytyków i widzów.
Chłopak z Bronxu
Dziadkowie Pacino przyjechali do Ameryki z miasteczka... Corleone na Sycylii, znanego głównie jako miejsce urodzenia najsłynniejszych bossów mafii. Właśnie tak, z tego samego i dokładnie w tym samym czasie, gdy wyemigrowała z niego rodzina Don Vita Corleone, którego syna i następcę zagrał w "Ojcu chrzestnym". "Wiem, że to dziwne. Czy to los? Być może. Ale życie niesie z sobą tyle dziwnych zwrotów akcji" - mówi Pacino w wywiadzie rzece z Grobelem.
Na świat przyszedł 25 kwietnia 1940 roku w południowym Bronksie - dzielnicy największej nędzy w Nowym Jorku. Bronx to mieszanka języków i kultur - istna wieża Babel, ale również miejsce, w którym ludzie się z sobą integrują. "Żyliśmy i dorastaliśmy w wielkiej biedzie. Gdy byłem mały, nigdy nie mieliśmy dość pieniędzy na jedzenie. Mieszkaliśmy najpierw w piątkę, a później było nas dziewięcioro w jednym pokoju" - opowiada aktor.
Ojciec odszedł do innej kobiety, gdy syn miał dwa lata. Tak naprawdę wychował go dziadek.
"Nigdy nie podniósł na mnie ręki. Był małomówny, oszczędny w okazywaniu uczuć. Bardzo mnie kochał. Często go dotykałem, wspaniale było po prostu dać mu buziaka. Uwielbiałem jego opowieści o życiu we wschodnim Harlemie na początku XX wieku. Mnie najwięcej opowiadał, nikogo innego to nie interesowało. Siedzieliśmy na dachu i godzinami ciągnął swoje historie" - zwierza się Grobelowi aktor.
Dziadek opowiadał, jak wyemigrował do Stanów jako czteroletni sierota. Nie pamiętał matki, ale na łożu śmierci wołał do niej po sycylijsku. Gdy dziadek miał dziewięć lat, zaczął pracę przy przewozie węgla. - Pamiętam, że gdy wracał z pracy, czekałem na niego. Prosiłem go o pieniążek. Schylał się bardzo nisko, jakby sięgał do buta. I nagle miał w ręku pięć centów.
Dziadek był wzorem. Czerpał z pracy wielką radość, więc mały Al miał do niej specyficzny stosunek. - Zawsze chciałem pracować. Jak dziadek być węglarzem, zarabiać na smaczne jedzenie i niepodziurawione buty. Kiedyś u kolegi poczęstowano mnie cielęciną w potrawce z warzywami. Tygodniami śnił mi się jej smak. W domu wciąż jadło się makaron - wspomina.
Wpojony przez dziadka szacunek do pracy pozostał w nim na zawsze. Dziadek wyjaśnił jednak, że po to przyjechali do Ameryki, by ich dzieci nie musiały pracować. By mogły się uczyć. - Nie lubiłem chodzić do szkoły. - Bronx był niebezpieczny. Wychodziłem z domu ze świadomością, że w każdej chwili może mnie ktoś pobić. Nie umiałem się bronić, bo nikt nigdy mnie nie nauczył. Kiedy ktoś mnie uderzył, wymiotowałem i upadałem na ziemię. Udawałem jak rasowy aktor - opowiada.
Na lekcjach roznosiła go energia. - Położyłem okulary nauczycielki na krześle, usiadła na nich. Na lekcji w bibliotece siedziałem z tyłu i popychałem powoli książki, aż podpórka z łoskotem spadła na ziemię. Wreszcie mnie wyrzucili i wsadzili do tak zwanej klasy bez ocen - dla dzieci z problemami emocjonalnymi. Ale stamtąd też wyleciałem. Nie wiem, jakim cudem skończyłem podstawówkę - opowiada.
Na Bronksie piło się i paliło od najmłodszych lat. - Miałem dziewięć lat, gdy zacząłem palić. Gdy miałem dziesięć, żułem tytoń. Jedenaście - paliłem fajkę. Jako trzynastolatek, jak większość chłopaków, codziennie już piłem alkohol. Zaczepiało się faceta na ulicy, żeby kupił butelkę, bo był starszy. Myślałem, że wszyscy ludzie tak piją i to jest normalne.
To był wstęp do prawdziwego alkoholizmu, z którym zmagał się jako początkujący aktor. Pomógł mu zerwać z nim jego mentor - nauczyciel aktorstwa i przyjaciel na całe życie - Charlie Laughton. Nigdy jednak nie sięgnął po narkotyki, choć na Bronksie brali wszyscy. Podobnie zresztą jak później w artystycznych kręgach. Wielu jego przyjaciół pożegnało się z życiem z powodu narkotyków. W tym dwóch bardzo bliskich - jeden w wieku lat 19, drugi 30. - Odkąd pamiętam, panicznie boję się halucynogenów, wszelkich substancji szkodliwych dla umysłu. Widziałem, co robią z ludźmi - podkreśla.
Ze szkoły na Bronksie zapamiętał coś jeszcze. Śmiejąc się, opowiada Grobelowi: "To było, jak sądziłem wtedy, moje pierwsze 'doświadczenie seksualne'. Miałem dziewięć lat i spotkałem się z dziewczyną. Zdjęła bluzkę i okazało się, że ma piersi. Położyłem na nich ręce. Chichotała. Stała plecami do materaca, więc ją popchnąłem.Odbiła się - powtórzyliśmy tę wywrotkę. Byłem pewien, że właśnie odbyłem stosunek seksualny. Natychmiast kupiłem prezerwatywę. Nikt nie wiedział, jak działa, ale każdy miał".
Na poważnie zapragnął być aktorem w wieku 14 lat. Zobaczył na scenie fragment sztuki Czechowa "Mewa". Przyjechała z nim na Bronx wędrowna trupa. Grali w wielkim kinie. Na widowni było kilkanaście osób, w tym on. To wywarło na nim wielkie wrażenie. - Zdecydowałem się na High School of Performing Arts - college, w którym uczono aktorstwa.
Droga do sławy
Szkoła rozczarowała nastoletniego buntownika. Uczyła metody Stanisławskiego, ale w mało przekonujący sposób. Ale to tam pierwszy raz usłyszał, że ma talent. W "Rozmowach..." z Grobelem wspomina:
"Kiedyś kazano mi zagrać, w jaki sposób się zachowuję, gdy jestem sam w swoim pokoju. Nigdy nie miałem własnego pokoju, musiałem zmyślać. Zaimprowizowałem scenkę - siedzę w pokoju i rozmawiam sam z sobą. Zacząłem nucić, gwizdać, przechadzać się. Włączyłem radio, zacząłem czytać książkę. Nagle przestałem i chciałem wyrwać z niej kartkę. Nauczycielka zawołała: 'Masz w sobie ogień sycylijskich aktorów!'. Zachodziłem w głowę: Co takiego zrobiłem?" - śmieje się Pacino.
Zadzwoniła do matki Ala i powiedziała, że syn zrobi karierę, tylko musi się dalej kształcić. Mama stwierdziła jednak, że aktorstwo to zabawa dla bogaczy i powinien poszukać sobie pracy. Wraz z dziadkiem Ala wyjechała niebawem z Nowego Jorku. W wieku 17 lat zdolny uczeń rzucił więc szkołę, by zarabiać na życie. Zapamiętał jednak słowa nauczycielki.
Podejmował wiele prac. Był doręczycielem, salowym, sprzedawcą butów, pracował w sklepie z owocami, w aptece, przenosił meble za trzy dolary na godzinę. Gdy zdecydował się na zajęcia w Herbert Berghof Studio, gdzie początkujący aktorzy mogli ćwiczyć, na pracę zostało mniej czasu. Pacino wspomina: "Gdy byłem samodzielny, nie obchodziło mnie, czy zjem obiad, czy nie. Miałem pokój z łazienką na korytarzu i tak żyłem. Zarabiałem 14 dolarów tygodniowo jako dozorca. Gdy je dostawałem, wydawałem w trzy i pół minuty - kilka piw i koniec. Pamiętam, że siedziałem na brzegu łóżka w maleńkim pokoiku ciecia i zastanawiałem się, co dalej robić. Do kolejnych 14 dolców zostało sześć i pół dnia. Szedłem więc na imprezę i obrabiałem lodówkę - zjadałem, co się dało, do ostatniego kotleta".
Wtedy właśnie spotkał Charliego Laughtona, który odmienił jego życie.
"Miałem 18 lat, on 29. Uczył na kursie w HB Studio. Coś nas łączyło. Pokazał mi ciekawych pisarzy, całą otoczkę aktorstwa. Staliśmy się rodziną - jego żona, córka i ja. Sam był świetnym aktorem, ale nie chciał robić kariery. Na kursie mówił do mnie jak do człowieka, a nie do studenta" - opowiada Grobelowi.
To jemu Pacino, którego Coppola nazywa "najinteligentniejszym aktorem w Hollywood", zawdzięcza w sporym stopniu nietuzinkową wiedzę. - Był dla mnie jak ojciec, brat i najbliższy przyjaciel. Do śmierci pracował ze mną przy wszystkim, co robiłem. Bez Charliego by mnie nie było - opowiada aktor.
Cztery lata później poszedł na przesłuchanie do Studia Lee Strasberga i został przyjęty. Nawet pożyczyli mu niedużą sumę na mieszkanie, z funduszu imienia Jamesa Deana. Podkreśla, że jak wcześniej Laughton, tak teraz szkoła Strasberga pomogła mu zaistnieć. Był to kolejny punkt zwrotny w jego życiu. Mógł zająć się wyłącznie aktorstwem. Było to miejsce do ćwiczeń i do poznawania ludzi. - Znalazłem z Lee wspólny język, pomagał mi, nigdy nie zamykając tej nauki w konwenansach szkolnej sali. Był mi bliski - wyjaśnia.
Wiele lat później, po śmierci Lee Strasberga, na prośbę jego żony Pacino był jakiś czas dyrektorem artystycznym Actors Studio. Pomógł zabezpieczyć finansowo zbiory szkoły i uratował przed upadkiem fundusz ku pamięci Jamesa Deana, wpłacając spore pieniądze. Nigdy o tym nie mówił, póki Grobel nie opisał tego w książce.
W 1962 roku, gdy zdążył właśnie rozpocząć naukę w Actors Studio, niespodziewanie zmarła ukochana matka. Miała rzadką chorobę krwi i zaledwie 43 lata. Nie minął rok, gdy odszedł najbliższy mu na świecie człowiek - dziadek. - To był najtrudniejszy okres w moim życiu. Dwie najważniejsze dla mnie osoby nagle z niego zniknęły. Wpadłem w potworny dół - wspomina. Rzucił się w wir pracy w szkole Strasberga.
Michael Corleone i kariera jak z bajki
Kariera Ala Pacino - jedna z największych karier aktorskich - nie zaczęła się wcale od Hollywood i wielkich wytwórni. Pierwsze ważne role zagrał na off-broadwayowskich scenach, gdzie został zauważony. Za rolę w sztuce "It's Called the Sugar Plum" otrzymał Obie Award, najważniejszą nagrodę na scenach off-Broadwayu. Zobaczył go w niej Martin Bregman - legendarny producent i menadżer, który postanowił reprezentować od tej pory także Pacino. To on namówił go do zagrania w "Ojcu chrzestnym".
Gdy przyszła propozycja roli Michaela Corleone w "Ojcu chrzestnym" Francisa Forda Coppoli (miał wtedy na koncie ledwie jedną dużą rolę w "Narkomanach", gdzie wypatrzył go reżyser), był zaangażowany w pracę nad produkcją MGM. Bał się zrywać umowę i wiedział, że poza Coppolą nie chce go tam nikt, zwłaszcza wytwórnia Paramount Pictures. Aktor opowiada Grobelowi: "Powiedziałem: "Francis, ja się nie pcham, gdzie mnie nie chcą. Koniec z przesłuchaniami, przeżyję bez roli w tym filmie". Odpowiedział mi: 'Nie, ty musisz w nim zagrać. Już gdy czytałem książkę, wyobrażałem sobie Michaela z twoją twarzą". Wytwórnię przekonał Marlon Brando, który ocenił: "Jeśli ma grać mojego syna, musi być myślicielem. Al Pacino jest idealny".
Al Pacino włożył w ten film nie tylko cały swój warsztat, ale i mnóstwo serca. Nawet dzisiaj, 46 lat po premierze, z tyloma wielkimi rolami na koncie, uważa, że to największa i najważniejsza, jaką przyszło mu zagrać. Dojrzał też w filmie szekspirowski styl. "Jest tu król, grany przez Brando, jego synowie i królestwo. Życie Dona jest w zagrożeniu - wie, że umrze. Który z synów stanie po jego stronie? Traci jednego, drugi jest nieprzydatny. Pozostaje trzeci, który przychodzi z pomocą i przejmuje władzę nad królestwem - władzę, której nigdy nie pragnął".
Gdy po raz pierwszy grał Michaela Corleone, miał 32 lata. Coppola był o rok starszy. Obaj niemal nieznani. Po premierze niemal z dnia na dzień trafili do hollywoodzkiej pierwszej ligi, mimo że w trakcie zdjęć wytwórnia demonstrowała niezadowolenie z pracy Pacino. Po latach aktor przyznał, że gdyby nie Coppola, który go chwalił i uspokajał, uciekłby z planu i nie wrócił. Koncepcja postaci wymyślona przez Pacino - wyciszonego Michaela, nieokazującego buzujących pod maską spokoju emocji, podobała się i reżyserowi, i Brando. Ale nie ludziom z Paramountu, którzy myśleli o zastąpieniu go innym aktorem. Dopiero gdy zobaczyli cały materiał, przyznali rację Coppoli.
Film od dnia premiery był wielkim wydarzeniem i pewnym kandydatem do statuetki - za najlepsze dzieło filmowe roku. Oscara zgarnął także Marlon Brando, który nie pojawił się na gali w Dolby Theatre, wysyłając Indiankę z plemienia Apaczów. Nie wszyscy wiedzą jednak, że nie było także nominowanego za rolę drugoplanową Ala Pacino. Aktor poczuł się urażony faktem, że choć miał dwukrotnie więcej czasu ekranowego od Brando, nominowano go za drugi plan. Nie wiedział jeszcze, że to producent, nie Akademia, ustala kategorie kandydatów do nagród.
Dwa lata później powstała część druga sagi o mafijnym rodzie. I wbrew prawu serii, co niemal nie zdarza się w sztuce, okazała się jeszcze lepsza od pierwszej. Do dziś ma status najwybitniejszego sequela w dziejach kinematografii. Tym razem oczywista była nominacja dla Pacino za rolę pierwszoplanową. I choć był faworytem, zwyciężył niezasłużenie za średnią rolę dziś zapomniany Art Carney. Kolejna wtopa Akademii. Film zgarnął sześć Oscarów, poczynając od tego najważniejszego, zaś aktorski przypadł Robertowi De Niro za drugi plan - za rolę młodego Vita Corleone.
Ta rola kosztowała Pacino mnóstwo zdrowia. Dosłownie. Na końcowym etapie zdjęć, kręconych na Dominikanie, był tak wycieńczony, że trafił na wiele tygodni do szpitala.
Przez lata krążyła plotka, że reżyser miał odlotowy pomysł na finał drugiej części filmu i to Al Pacino odwiódł go od niego. Po wielu spotkaniach z aktorem, już na etapie przyjaźni, autor "Rozmów..." zdołał wydusić z Pacino owo alternatywne zakończenie.
- Coppola chciał, bym w finale zatańczył nago z pokojówką! Czy wyobrażasz sobie coś podobnego?! - wykrzyczał Grobelowi, zataczając się ze śmiechu.
Trzecia część trylogii, nakręcona 16 lat później, okazała się najsłabszą, głównie dlatego że w ostatniej chwili wycofali się zaklepani aktorzy - między innymi Winona Ryder i Robert Duvall. Ale jak pisano: "To wciąż i tak najlepszy film, jaki Paramount wypuścił w ciągu ostatniej dekady". "Newsweek" napisał, że Pacino stworzył "najwspanialszy portret kinowy twardniejącego serca", mając na myśli całą trylogię Coppoli.
Rozstania i powroty
Już po pierwszym "Ojcu chrzestnym" stał się gwiazdą pierwszej wielkości. I zupełnie się nie zmienił. Pierwszy wywiad, jakiego udzielił Grobelowi (była ich seria na przestrzeni 20 lat), był jednym z kilku, na jakie się zgodził się na przestrzeni dekady. Wciąż był nieśmiały, a sława, jaką zyskał, doprowadzała go do rozpaczy.
Rozmawiając z nim po raz pierwszy w 1980 roku, przywykły do przepychu w domach hollywoodzkich gwiazd Grobel tak opisał mieszkanie Pacino:
"Trzypokojowe mieszkanie składało się z małej i obdartej kuchni,sypialni, w której dominowało niepościelone łóżko, łazienki z cieknącym klozetem oraz salonu, który z powodzeniem mógłby zagrać w niskobudżetowej sztuce o zubożałym mieszczaninie. Znałem ludzi naprawdę ubogich, którzy żyli w lepszych warunkach. Natychmiast polubiłem człowieka, który miał tak niewielkie potrzeby. Salon zasłany był wygniecionymi egzemplarzami sztuk Szekspira i stertami scenariuszy".
Miał już wtedy pięć nominacji do Oscara, tyle samo do Złotego Globu i jeden na koncie. Był też w czołówce najlepiej opłacanych aktorów. "Nigdy nie chodzi mi o pieniądze - mówił. - Kiedy byłem bardzo młody, żyłem bez pieniędzy. Po studiach często byłem bezrobotny, sypiałem w sklepie, a nawet na ulicy. Ale nie zostałem materialistą, dlatego że dziś mi dobrze płacą".
Podczas gdy życie zawodowe uczyniło z Pacino gwiazdę, prywatne trwało w zamęcie. Jako student związany był przez kilka lat z pewną dziewczyną, która odeszła, bo nawet nie wspomniał o ślubie. Na off-Broadwayu poznał aktorkę Jill Clayburgh. Byli razem pięć lat.
Gdy się rozstali, a Jill wyszła za scenarzystę Davida Rabe'a, związał się z koleżanką ze szkoły Strasberga. Clayburgh wychwalała go pod niebiosa w rozmowie z Grobelem. Mówiła, że ma moc, bo brak w nim egocentryzmu, tak typowego dla artystów. "On potrafi zmienić aktorstwo w poezję i życie z nim też nie ma nic z prozy"- wyznała. Wszystkie jego partnerki mówią o nim wyłącznie dobrze. Jest zresztą z byłymi kobietami w przyjaźni. Wszystkie jednak podkreślają, że ma obsesyjną potrzebę niezależności.
Aktorka Susan Tyrrell (też była partnerka) mówi: "Al jest niczym zwierzę, jak ogier rwący się z uzdy. On potrzebuje wolności bardziej niż większość artystów. Kiedy jest wolny, rozwija skrzydła". On sam przyznaje, że to prawda. "Dobrze ujęte, sformalizowany związek jest jak pułapka, która się wokół mnie zamyka. I nie o kobietę chodzi, nie ona zamyka pułapkę, tylko ja sam. Szaleństwo. Nagle czujesz, że nie panujesz nad niczym. Boisz się, że jeśli się puścisz, to spadniesz" - zwierza się w "Rozmowach...".
Na planie "Ojca chrzestnego" poznał Diane Keaton. Od tamtej pory kilkakrotnie w ciągu dekady to schodzili się, to rozstawali. "Nasz związek bywał skomplikowany. (...) Podobnie jak na trapezie ludzie polegają na sobie nawzajem, a gdy znają swoje reakcje i nastroje, mogą sobie pomagać i osiągnąć coś razem" - mówi w "Rozmowach...". Keaton zostawiła dla niego Woody'ego Allena, ale związek nie przetrwał. Wciąż się jednak bardzo lubią.
Rozmowy o kobietach Ala - i z nimi - Grobel przeprowadzał w latach 80. i 90., gdy Pacino był znacznie młodszy niż obecnie. Wtedy pytany o małżeństwo, mówił : "Mam w sobie chyba wielki lęk przed odrzuceniem. Moim rodzicom się nie udało, a ojciec był pięć razy żonaty. Miłość jest bardzo ważna, ale najpierw trzeba mieć przyjaciela. Kobieta, z którą jestem, przede wszystkim musi być moją przyjaciółką".
Trzydzieści lat temu miał krótki romans z nauczycielką aktorstwa Jan Tarrant. Romans szybko się skończył, ale jego owocem jest córka Julia, dziś producentka i początkująca reżyserka, która bardzo sobie ceni opinie sławnego ojca, z którym utrzymuje bliskie kontakty.
Sally Kirkland twierdzi, że panie uważają go za niesamowicie ponętnego mężczyznę. (W latach 80. dwukrotnie wybierany był symbolem seksu, co obśmiał). Na tekst Grobela: "Kobiety twierdzą, że masz w sobie magnetyzm, który czyni z ciebie symbol seksu, krzyczy: To jakieś cholerne wariactwo. Po prostu jestem znany. Jestem sławny i stąd to wszystko".
W latach 90. poznał Beverly D'Angelo (gwiazdę miedzy innymi "Hair" Formana), z którą był przez kilkanaście lat w związku. W 2001 roku urodziła mu bliźniaki. Trzy lata później się rozstali, ale dzielą opiekę nad dziećmi. Pacino spędza z nimi sporo czasu. Sam wychował się bez ojca i nie chce, by tego doświadczyły jego dzieci.
Od rozmowy z Grobelem minęło ćwierć wieku, a on się nigdy nie ożenił.
Wyjątkowo porządny gość
Między filmami Coppoli zdążył zagrać jeszcze w świetnym "Serpico". Za tę rolę też uhonorowano go nominacją do Oscara. Opowieść o gliniarzu idealiście, który chce naprawiać świat, a wszyscy wokół niego dają lub biorą łapówki, kłamią i kradną, kończy się poinformowaniem przez niego mediów o korupcji w policji. To prawdziwa historia. Reżyser filmu mówi, że nikt nie pasował mu tak do tej roli jak Pacino. "Wyjątkowo porządny gość" - podsumował aktora.
Wtedy po raz pierwszy poszedł na oscarową galę. I mocno żałował. Całą ceremonię gryzł z nerwów, jak landrynki, valium. Nie chodziło o strach przed przegraną, lecz o stres, jakim było... wyjście na scenę! Wygrał Jack Lemmon. Odetchnął z ulgą, że nie musi przemawiać przed milionami widzów. Gdy 18 lat później odebrał, po ośmiu nominacjach, Oscara, przemówienie czytał z kartki. Mówi, że za nic nie skleciłby nawet zdania, improwizując. Na gali nie był wtedy z partnerką, lecz z najbliższym przyjacielem - wspomnianym Charliem Laughtonem.
To on pomógł mu zrozumieć, że jest uzależniony od alkoholu. "Pijesz. Spójrz na siebie i przyznaj się do tego - powiedział mu, gdy jak miał to w zwyczaju, znów przesadził z alkoholem. - Nie zdawałem sobie z tego wcześniej sprawy i nie wiedziałem, że inni to widzą. To była ważna chwila w moim życiu". Był rok 1977. Rzucił wtedy alkohol z dnia na dzień.
To także Charlie kazał mu słuchać agenta w kwestii wyboru ról. Wypada bowiem wyjaśnić, że Pacino ma dar odrzucania ról w filmach, które okazują się wybitnymi, a co najmniej nader kasowymi. Wystarczy wymienić rolę ojca w "Sprawie Kramerów" (Dustin Hoffman odebrał za nią Oscara), w "Czasie apokalipsy" kapitana Willarda, kiedy rezygnując, wyjaśnił Coppoli: "Zrobię dla ciebie wszystko, ale na wojnę nie pójdę". Dalej: Hana Solo w "Gwiezdnych wojnach", które rozsławiły Harrisona Forda, czy w "Pretty Woman", gdzie zagrał Gere. Co ciekawe, odmów nie żałuje - w przypadku ostatniego filmu mówi nawet, że by go pogrążył! Wolał w tym czasie grać szekspirowskie role na deskach teatru, bo jak mówi "z powodu Szekspira zostałem aktorem".
O tym, że mówi prawdę, możemy przekonać się, oglądając wyreżyserowany przez niego "Sposób na Szekspira", w którym tworzy szekspirowską sztukę tak, by zachęcić do niej przeciętnego Amerykanina. Robi też wywiady z lumpami i oksfordzkimi uczonymi, recytuje monologi z jego dzieł itp.
Na początku 2020 roku zaczyna zdjęcia do "Króla Leara". O tej roli marzył przez całe aktorskie życie.
Znany aktor, nie gwiazdor?
Gdy na stulecie kina Amerykański Instytut Filmowy zorganizował konkurs ze znajomości najgłośniejszych filmów XX wieku, okazało się, że tylko filmy Nicholsona są bardziej znane niż te z jego udziałem. I choć ostatnia dekada była dla niego mniej łaskawa (dorobił się nawet Złotej Maliny - zasłużonej, za koszmarnego "Jacka i Jilla"), ma na koncie tyle dzieł wybitnych, że pozostaje zapomnieć o "wypadku przy pracy". I wybaczyć.
Do pewnego momentu znaczna część jego filmów to było albo kino gangsterskie (efekt "Ojca chrzestnego") lub będące jego rewersem dramaty policyjne. Któż nie zna kolejnych obrazów Sidneya Lumeta (wspomniany "Serpico", znakomite "Pieskie popołudnie"), Briana De Palmy ("Człowiek z blizną") czy w końcu Michaela Manna (to "policyjny" biegun - "Gorączka" i "Informator") z jego udziałem? Wszyscy znamy. Z początkiem lat 90. aktor poszerzył jednak swoje emploi o całkiem inne kino. Jego zwiastunem było już udane "Morze miłości", choć bohater był policjantem.
"Frankie i Johnny" Garry'ego Marshalla to było jednak kino, od jakiego uciekał, opowiadające o relacjach damsko-męskich. Potrzeba było reżysera, którego głośny film ("Pretty Woman") kiedyś odrzucił, by przekonać go do opowieści o trudnej miłości u boku Michelle Pfeiffer. Kobieta po przejściach i mężczyzna z przeszłością spotykają się tu w mniej romantycznych okolicznościach niż Roberts i Gere i bardziej skomplikowane są losy ich uczucia. Ale jak to jest zagrane! Zwłaszcza Al - specjalista od ról twardzieli, pokazuje nieznane dotąd oblicze.
Film Marshalla to był rok 1991. Rok później Martin Brest namówił go na rolę w "Zapachu kobiety", za którą odebrał zasłużonego Oscara. Ta opowieść spajała z sobą Ala Pacino, jakiego znamy: twardziela w mundurze z nowym obliczem - romantyka tęskniącego za czułością. Drugie oblicze bohatera wyrzeźbiło cierpienie, a on sam nawet nie chce się do niego przyznać. Pacino gra niewidomego emerytowanego pułkownika, szorstkiego w obyciu, gburowatego, który okazuje się najlepszym nauczycielem życia dla nieśmiałego studenta. Chłopak staje wobec dylematu: donieść na kolegów i ocalić skórę czy odmówić i ocalić honor. Nie ma tu prostych odpowiedzi.
Al Pacino stworzył kreację niezwykle zniuansowaną: własny strach przed życiem w ciemnościach, skrywany za czarnym humorem, zamienił w siłę, której użył do obrony młodego towarzysza. Nie ma tu cienia fałszu ani nawet wielkiej szarży, którą lubi się popisywać. Proporcje zostały idealnie wyważone.
- Wielki gwiazdor w końcu odbiera Oscara, nareszcie! - krzyczał już po gali wręczenia nagród dziennikarz, przeprowadzający z aktorem wywiad. - Wystarczy znany aktor - z uśmiechem odpowiedział mu Al Pacino. Ci, którzy znają go bliżej, potwierdzają: Pacino nie ma w sobie nic z gwiazdora.
"Al Pacino jest jednym z najbardziej uznanych współczesnych aktorów, lecz nikt nie wie, kim jest naprawdę. W przeciwieństwie do Nicholsona, a nawet De Niro, nie jest osobą publiczną; publicznie żyją tylko jego postaci" - pisze Grobel, podsumowując 20 lat znajomości z aktorem i setki godzin rozmów.
Mówi, że nic w jego długim życiu (niebawem kończy 80 lat) nie wpłynęło na niego tak bardzo, jak ojcostwo. Nauczył się cierpliwości, wyrozumiałości, przeczytał baśnie braci Grimm, które bliźniaki uwielbiały, a teraz śmiga po portalach społecznościowych, choć zarzekał się, że za nic w świecie nie założy konta na Twitterze, nie mówiąc o Instagramie. Ale jest ojcem pary nastolatków.
W jednej tylko kwestii nie zamierza ustąpić. Wbrew logice nigdy nie wyprowadził się z ukochanego Nowego Jorku do Los Angeles. Nie wyobraża sobie zresztą życia blisko Hollywood. Gdy pracuje, po prostu krąży między Wschodnim i Zachodnim Wybrzeżem. - Jak już wyjedziesz z Nowego Jorku, to nigdzie nie dojedziesz - tłumaczy. - Lubię Los Angeles, większość moich przyjaciół tam mieszka, ale w Nowym Jorku każda ulica jest dla mnie wspomnieniem. Tylko tutaj czuję się naprawdę u siebie, więc jak mam to porzucić?