Poznałam dziewczynę, która o tym, że jest Żydówką, dowiedziała się w pociągu, wyjeżdżając z Polski. Myślała, że jadą na wakacje, wtedy jej tata powiedział: "Nie, jesteśmy Żydami. To jest emigracja". Była zdruzgotana - mówi Sabina Baral. Autorka książki "Zapiski z wygnania" w rozmowie z Magazynem TVN24 opowiada o swoim wyjeździe z Polski w 1968 roku.
Pamiętasz, kiedy znalazłeś się w pośród obcych ludzi, gdzie z nikim nie umiałeś się porozumieć? Gdy poczułeś się upokorzony? Przypominasz sobie chwilę, w której po raz pierwszy zacząłeś martwić się o swoich rodziców? Kiedy po raz ostatni żegnałeś osobę, z którą jeszcze niedawno planowałeś życie? Moment, po którym już nic nie miało być takie samo? Wszystko to, co sprawiło, że poczułeś się obco we własnej skórze. Poczułeś się nieproszony. Wszystko to, co wywołało w tobie niepewność i lęk przed nieznanym. Co sprawiło, że myślałeś, że jesteś gorszy. Moment, w którym byłeś zupełnie bezradny...
A gdyby ktoś powiedział, że musisz zmieścić te wszystkie przykre i bolesne doświadczenia w zaledwie kilku tygodniach? Patrzeć na to, jak te złe rzeczy spotykają twoich najbliższych i nie móc ich przed tym uchronić. Razem z nimi i całym dobytkiem, a właściwie tą jego częścią, którą pozwolono wam zatrzymać, wylądować na dworcu, nie znając celu ani czasu trwania podróży. Wbrew własnej woli zostawić za sobą wszystko. Bez żadnej winy i bez prawa powrotu. A to dopiero na początek.
Sabina Baral (z domu Binder) urodziła się 12 marca 1948 roku we Wrocławiu. Razem z rodzicami wyemigrowała z Polski po wydarzeniach Marca '68. Swoje wspomnienia z tamtego okresu opisała w książce "Zapiski z wygnania". Na jej podstawie w warszawskim Teatrze Polonia odbyła się właśnie premiera sztuki w reżyserii Magdy Umer. W roli głównej Krystyna Janda.
W 1968 roku, wyjeżdżając z Polski, miała Pani 20 lat. Jakie było najsilniejsze uczucie, które Pani wtedy towarzyszyło?
Sabina Baral: Przez te trzy tygodnie, które nam dali, najmocniejszym uczuciem było upokorzenie. Te absurdalne wymagania, kłody, które przed nami kładziono. "Już nie jesteście polskimi obywatelami" - powtarzali cały czas. I ta gonitwa, szaleństwo: "Ty idź do tego ministerstwa, ty idź do administracji...". Zbieranie pieczątek, obiegówek. To wszystko może wydawać się bzdurą, ale nią nie jest. Człowiek przygotowywał się do własnego wygnania.
8 marca 1968 roku do Wrocławia zaczęły napływać informacje o protestach w Warszawie. 12 marca na Uniwersytecie i Politechnice Wrocławskiej zwołano wiece, podczas których wyrażono solidarność z warszawskimi studentami. 13 marca odbyły się we Wrocławiu pierwsze "masówki" – odgórnie organizowane spotkania, podczas których deklarowano poparcie dla polityki partii, potępiając jednocześnie demonstracje studenckie oraz "syjonistów". Następnego dnia w pięciu szkołach wyższych rozpoczęto strajki okupacyjne, do których nazajutrz dołączyły trzy kolejne placówki. 15 marca doszło do kilkusetosobowej manifestacji, która zakończyła się starciami z milicją. 22 marca z Politechniki Wrocławskiej relegowano 1553 osoby. Warunkiem przywrócenia na studia było podpisanie swoistej "lojalki" i przyjęcie nagany z wpisem do akt. Wrocławski Marzec zakończył się manifestacją studentów podczas pochodu pierwszomajowego. Niesiono transparenty: "Prasa kłamie" czy "Tajniacy do pracy".
Jak wspomina Pani Marzec '68?
Sabina Baral: Podczas strajku uczucia były butne, wzniosłe. Czułam, że uczestniczę w czymś ważnym. Absolutnie nie przychodziło mi do głowy, kiedy słyszałam hasła godzące w syjonistów, że ktoś mógł mieć na myśli mnie. Byłam u siebie w domu i za polską sprawę trzeba było walczyć.
Zanim doszło do tych wydarzeń, czym był dla Pani Wrocław?
Był moim ukochanym miastem. Pamiętałam je od początku, od gruzów. Choćby wtedy, kiedy tata zabrał mnie do kina na poranek i żeby tam dojść, musieliśmy przejść przez stertę gruzu, który pozostał po zniszczeniach wojennych. Znałam to miasto. Widziałam, jak otwierały się niektóre ulice, gdzie udało się już posprzątać. Pamiętam rosyjskie napisy "Min niet" na budynkach [hasło informujące, że okolica została rozminowana - przyp. red].
Przez całe moje wrocławskie życie w mieście było dużo rosyjskiego wojska. Jeśli ktoś płynnie mówił po rosyjsku, to mógł się nawet wkraść do rosyjskiego sklepu, gdzie sprzedawali czekoladki w pięknych papierkach, na których wyrysowane były niedźwiadki. To było skomplikowane miasto.
W naszej kamienicy mieszkała Frau Kusch, która nigdy nie nauczyła się polskiego. Targała mnie, żebym chodziła z nią do sklepu czy administracji jako tłumacz, podsuwała mi za to smakołyki. Później, jako nastolatka, próbowałam odmawiać, wolałam wyjść z koleżankami. Pytałam, kiedy nauczy się w końcu mówić po polsku, a ona patrzyła z wielkim zdziwieniem i odpowiadała, że przecież oni tu wrócą, więc po co miałaby się uczyć. A dla mnie wszystko, co wrocławskie, było znamienne. Nawet taka piosenka "Mkną po szynach niebieskie tramwaje", jeśli ktoś się pomylił, powiedział "warszawskie", to zawsze go poprawiałam. Kochałam Wrocław. Park Szczytnicki, Halę Ludową, z której byłam taka dumna...
Czy w Pani domu o pochodzeniu mówiło się otwarcie, wiedziała pani, że jest Żydówką?
Wiedziałam zawsze, ale ma Pani rację - było wielu takich, którzy nie wiedzieli. Jednym z może najsmutniejszych rezultatów Shoah [hebrajskie określenie Holocaustu - red.] było to, że nasi rodzice nigdzie nie czuli się bezpiecznie. Nas również chcieli chronić. Mój mąż wiedział, że jest Żydem, ale o tym się nie mówiło. Wielu z moich kolegów emigracyjnych dowiadywało się na swoje 13. urodziny podczas bar micwy, która w tradycji żydowskiej jest momentem osiągnięcia męskości. Pracując w HIAS-ie [Hebrajskie Stowarzyszenie Pomocy Imigrantom - przyp. red.], poznałam dziewczynę, która o tym, że jest Żydówką dowiedziała się w pociągu, wyjeżdżając z Polski. Myślała, że jadą na wakacje, wtedy jej tata powiedział: "Nie, jesteśmy Żydami. To jest emigracja". Była zdruzgotana.
"Szczególnie ostro, przeciwko mącicielom porządku publicznego, przeciwko inspiratorom i organizatorom niedawnych poczynań studentów, wystąpiła klasa robotnicza. Cały kraj zalała fala masowych zebrań i wielotysięcznych wieców robotników, mieszkańców miast i wsi, na których doniosłym głosem rozlega się żądanie pokazania społeczeństwu faktycznych sprawców zaistniałego stanu rzeczy i surowego ukarania wszystkich winowajców (...). W wydarzeniach, jakie miały miejsce, aktywny udział wzięła część młodzieży akademickiej pochodzenia lub narodowości żydowskiej (...). Przypuszczam, że ta kategoria Żydów wcześniej lub później opuści nasz kraj. W swoim czasie, towarzysze, otworzyliśmy nasze granice szeroko dla wszystkich, którzy nie chcieli być obywatelami naszego państwa i postanowili udać się do Izraela. Również i dziś tym, którzy uważają Izrael za swoją ojczyznę, gotowi jesteśmy wydać emigracyjne paszporty". (fragmenty przemówienia Władysława Gomułki z 19 marca 1968 roku)
Kiedy przyszło zrozumienie, że to, co się dzieje, jest wymierzone między innymi w Panią?
Był taki moment - cały budynek Politechniki został otoczony wozami milicji i jasne było, że będą aresztować. Któryś z kolegów do mnie podszedł i powiedział: "Wiesz co, Sabinka, ty chyba idź do domu". I w pierwszym momencie wątpiłam, dlaczego niby mam iść do domu, ale... Czytając gazety, słysząc, o czym się mówiło, słuchając radia, nie było wątpliwości, że w jakiś sposób Żydzi będą ofiarami tego wszystkiego. Jasne było, że dojdzie do aresztowań żydowskich studentów.
"To był moment kiedy, będąc oddzielona od moich polskich przyjaciół, poczułam po raz pierwszy chyba podział wewnętrzny – moja polska część oddzielana od tej żydowskiej..."
Sabina Baral
Poszłam wtedy do domu i jeszcze kilka dni zajęło mi pozbieranie myśli. To wszystko, co się działo, było niezwykłe - nie umiałam sobie tego uzmysłowić. Rodzice przychodzili z coraz nowszymi sensacjami: że zamknęli klub żydowski, że miał przyjechać Teatr Żydowski, ale spektakle odwołano. Wszyscy mówili, że Ida Kamińska będzie wyjeżdżać [wybitna aktorka i reżyserka żydowskiego pochodzenia - red.]. Gazety nie pisały o niczym innym - "Okazał się Żydem, co za przestępstwo! Odkryliśmy, że Złotogórski zmienił nazwisko, wcześniej nazywał się Goldberg!" - to wszystko było przedstawiane jako największe zbrodnie. Ludzi wywozili z uczelni i zakładów pracy na taczkach, wielu ludzi pracę traciło. Pisałam w książce o bardzo wykwalifikowanej dziewczynie, która opowiadała, że ją zwolniono. Błagała, żeby dali jej chociaż pół etatu, bo tylko jedno z rodziców jest Żydem.
To Pani podjęła decyzję o wyjeździe z Polski. Musiała Pani namawiać rodziców, aby też pojechali?
Nie namawiałam, nie poprosiłam. Podjęłam decyzję, że ja wyjeżdżam i im to oznajmiłam. Moi biedni, starzy rodzice, którzy dopiero co przeżyli Shoah, którzy ponieśli niewyobrażalne, niedające się opisać straty... I ja im mówię: "wyjeżdżam, czy ze mną pojedziecie?". Nie wahali się przez chwilę, powiedzieli "tak". Chyba najtrudniejsza decyzja ich życia. Mój mąż pytał swoją matkę, która była ordynatorem szpitala dziecięcego, wdową, czy wyjedzie z nim do Szwecji, ale odpowiedziała "nie". Bała się, że będzie od niego zależna, że będzie dla niego ciężarem. Wyjechał sam, a ona po jakimś czasie wyemigrowała do Australii. Klara, koleżanka, która wyjeżdżała z Łodzi, opowiadała mi, że jej rodzice też postanowili zostać. Jej ojciec był kaleką wojennym i oboje nie wyobrażali sobie życia w obcym kraju. Wyjechała w końcu z jakimś wujostwem, które mieszkało we Wrocławiu.
Jak wyglądały te trzy tygodnie przed wyjazdem?
Musieliśmy załatwiać absurdalne rzeczy, jak na przykład tłumaczyć mój akt urodzenia na język angielski. Nie dlatego, że sobie wyobrażałam, że pojadę do Ameryki, ale tak było trzeba. Później się okazało, że w Stanach nikt tego nie wymagał.
Nie dość, że dokumenty musiały zostać przetłumaczone, to jeszcze potem uwiarygodnione przez inne osoby. Mam zdjęcie tylnej strony tłumaczenia aktu ślubu moich rodziców z 1947 roku, gdzie widnieje 13 pieczątek, w tym z trzech ministerstw. To oznacza 13 kolejek, w których trzeba było stać, aby taką pieczątkę uzyskać, 13 opłat fiskalnych i wszystko to w trzy tygodnie, które mieliśmy na wyjazd. W tym czasie też sprzedawanie wszystkiego, co do nas należało. Sąsiedzi, którzy przychodzili i mówili, że ta kanapa się na pewno nie sprzeda, "to może my ją zabierzemy, bo państwo i tak musicie zostawić puste mieszkanie".
Jak sępy czekali, aż coś zostanie. Pojawiały się dziwaczne wyobrażenia o tym, co nam się przyda na Zachodzie i gdzie to można dostać. Wydawanie tych ciężko ciułanych przez moich rodziców pieniędzy na bzdury: brzydkie kryształy, których nikt w Ameryce nie chciał, więc się je rozdawało sprzątaczkom, mnóstwo pieniędzy na adamaszkową pościel, która faktycznie była ładna, ale ciężko ją było prasować. Po dotarciu do Stanów ciocia skomentowała: "W Ameryce pościel jest non-iron" [bez prasowania - przyp. red.].
Były też okropne sytuacje, jak ta, kiedy mama potrzebowała podpisu z administracji. Termin wyjazdu mieliśmy wyznaczony na 20 grudnia, a oni jej kazali zapłacić za rachunki do końca miesiąca. Tłumaczyła, że przecież nie będziemy już korzystać z mieszkania, ale kazali jej zapłacić mimo wszystko. Była roztrzęsiona. Pozbywaliśmy się wszystkiego, co znaliśmy. Nie mówię już nawet o ulicy, o domu, o Wrocławiu, o ludziach, ale o każdej bzdurze, nawet uszczerbionej szklance, której przecież się nie zabierze.
Mówiliśmy, że kupimy nowe, ale to też był problem, bo nie wolno nam było ze sobą zabrać pieniędzy. Mogliśmy mieć pięć dolarów na osobę - znana reguła, która dotyczyła Polaków wyjeżdżających na wakacje. Do nas zastosowano tę samą zasadę, chociaż jechaliśmy na zawsze. Znam nawet jedną panią, której i te pięć dolarów wygrzebano z torebki, bo celnicy doszli do wniosku, że zasady dotyczą obywateli polskich, a nie takich bezpaństwowców, jak my.
Pani zostawiła też swoją pierwszą miłość.
Początkowo utrzymywaliśmy kontakt, ale w końcu przestaliśmy z Jackiem pisać, bo naprawdę byliśmy na innych planetach. On w międzyczasie skończył studia, był chemikiem jądrowym i dla mnie było jasne, że w tej sytuacji jego szanse na wyjazd z Polski były minimalne.
On szukał rozwiązania, miał plan, że wyjedzie na wakacje do Bułgarii, ja przyjadę i weźmiemy ślub, a potem będziemy myśleć, co dalej. Jacek wychodził chyba z założenia, że jeśli będzie taka potrzeba, to ja zostawię rodziców, a to w ogóle nie wchodziło w grę. Pisałam mu ze Stanów, żeby nie mówił do mnie o żadnej Bułgarii, dopóki ja nie kupię samochodu, a tak naprawdę dwóch - dla siebie i rodziców. Myślał, że zwariowałam... Nie mieliśmy wspólnej przyszłości.
Pamięta Pani jak wyglądało wasze pożegnanie?
Pamiętam, bo to było strasznie chaotyczne. Jacek odwoził nas do Zebrzydowic, ale kilkadziesiąt minut przed dotarciem na stację do pociągu weszło kilku celników i rozpoczęli ostatnią kontrolę. Wyprosili osoby towarzyszące, w naszym przypadku to był Jacek i bracia mamy. Nawet nie pomyśleliśmy, że to jest ten ostatni moment, kiedy się widzimy. Zaczęli rozwalać nasze walizki, ja się martwiłam o swetry, które porozrzucali. Jacek próbował jeszcze później wejść do pociągu, bo przecież się nie pożegnaliśmy. Powiedzieli, że już nie może wrócić, a on im na to, że ma moją zapalniczkę w kieszeni. Zapalniczkę! Kupił mi ją na 20. urodziny, takiego ronsona pięknego (faktycznie więcej przez to paliłam, bo lubiłam go wyciągać z torebki). Ale już go nie wpuścili. Tylko przekazali mi tę zapalniczkę, więc de facto się nie pożegnaliśmy. Wujowie stali na peronie tak jakoś nieruchomo. Widzę to dokładnie – ich w długich paltach, w filcowych kapeluszach. A Jacek biegł wzdłuż pociągu, aż się stacja skończyła. Więcej go nie widziałam.
Czym emigracja była dla Pani rodziców?
Uświadomiłam to sobie pierwszy raz w Rzymie. Mieszkaliśmy w jednym pokoju i słyszałam ich szepty po nocach. Mieli wszystkie powody, żeby się martwić. Nie byli ludźmi zdolnymi do interesów, nie mieli pieniędzy, nie znali angielskiego, mama miała poszarpane zdrowie. Chodziła z "Rozmówkami", próbowała uczyć się fraz, na przykład "ile to kosztuje?". Mówiłam jej, żeby w międzyczasie nauczyła się włoskiego, bo będzie w Rzymie głuchoniema. Przecież nie wiedzieliśmy, ile tam zostaniemy.
"Później zdałam sobie sprawę, że ich obawy były słuszne, że ich życie zmieniło się na zawsze, że już nigdy nie będą u siebie, nigdy nie poczują się kompetentni"
Sabina Baral
Mnie można było wsadzić w samolot do Japonii i jakoś dałabym sobie radę, ale dla rodziców - moich i wielu innych, nie tylko prostych, ale może przede wszystkim dla wykształconych - to było niewyobrażalnie trudne. Dwadzieścia kilka lat po Shoah znowu nie mieli swojego miejsca na ziemi.
"HIAS (Hebrew Immigrant Aid Society), czyli Hebrajskie Stowarzyszenie Pomocy Imigrantom powstało w 1881 roku, aby wspomóc Żydów uciekających przed pogromami w Rosji i Wschodniej Europie. Grupa amerykańskich Żydów postanowiła zapewnić wsparcie dla tysięcy uchodźców, którzy padli ofiarą antysemityzmu. HIAS - to organizacja, która sprawia, że nasza imigracja w ogóle jest możliwa (...). Ktoś zebrał pieniądze i wszystko zorganizował. Ktoś przekonał zachodnie kraje, aby przyjęły tysiące pomarcowych wygnańców z Polski. A ponieważ wygnano nas bez prawa powrotu - to znaczy bez możliwości ekstradycji - nasze przybrane ojczyzny musiały nas przyjąć w sposób najbardziej wspaniałomyślny i hojny, bo bezwarunkowo". (fragment książki Sabiny Baral "Zapiski z wygnania")
Dojechaliście do Wiednia. Idąc przez miasto, próbowała Pani maskować uszkodzone podczas tej ostatniej kontroli celnej w pociągu obcasy butów...
Sabina Baral: To było kilka dni przed Świętami. Wiedeń był taki elegancki, taki piękny. Człowiek pamięta durne rzeczy: przechodziliśmy obok wystaw i widziałam tam aksamitną sukienkę z kokardą na ramieniu. A ja się czułam trochę brudna po tej nocy w pociągu i kuśtykałam na tych połamanych obcasach. Nie wiedziałam, gdzie idziemy, było zimno... Wszystko, co znałam w moim życiu, skończyło się. Nie wiedziałam, co będzie jutro, a nawet za dziesięć minut, nie wiedziałam, gdzie nas prowadzą.
Zostaliście w Wiedniu kilka tygodni, następnym przystankiem był Rzym. Jak wspomina Pani ten drugi etap emigracji?
W Rzymie spędziliśmy wiele miesięcy, ale podróż tam była wielkim rozczarowaniem. Jechaliśmy przez Alpy i wyobrażałam sobie dramatycznie piękne, białe widoki, a była noc i nic nie było widać. Był pewien wzniosły moment, kiedy dojechaliśmy do Wenecji i konduktor powiedział, że będzie godzina postoju, więc w kilka młodych osób postanowiliśmy pójść zwiedzać. Wybiegliśmy, środek nocy, mżawka, wszędzie woda. Nie wiedzieliśmy, gdzie się ruszyć, więc pokręciliśmy się trochę i wróciliśmy do pociągu mokrzy i zmarznięci, a wszyscy patrzyli z zazdrością, że byliśmy w Wenecji.
Sam Rzym był dla mnie punktem zwrotnym. Bardzo dużo się tam nauczyłam. Do tamtego momentu emigracja była tylko moja, mojej rodziny. Tam stała się sprawą wszystkich osób, z którymi miałam kontakt [pracując w HIAS-ie – red.]. Tłumaczyłam życiorysy, ale jak niektóre przetłumaczyć, jak to wytłumaczyć? Ludzie, którzy tyle przeżyli podczas wojny, potem wstąpili do partii, bo im powiedzieli, że dostaną mieszkanie z bieżącą wodą, a teraz chcą się dostać do Kanady, gdzie ich nie wpuszczają, bo byli członkami tej partii. Ludzie z dziećmi, z dziadkami, przerażeni ludzie, którzy po prostu czekają, aż coś się wyjaśni i gdzieś pojadą, i będą mogli zacząć żyć na nowo. Rzym bardzo kocham i wielokrotnie tam wracałam.
Czy praca w HIAS-ie sprawiła, że lepiej zaczęła Pani rozumieć sytuację, w której się znalazła?
Byłam za młoda i zbyt zajęta na takie refleksje. Na to trzeba mieć czas i przestrzeń myślową. Pracę w HIAS-ie kończyłam około ósmej wieczorem i padałam półżywa. Każdy moment był wypełniony napięciem obcych ludzi, którzy byli sparaliżowani niepewnością. Ci, którzy pojechali do Izraela, mieli inną drogę - dojeżdżali tam i zaczynali od nowa. My siedzieliśmy w Rzymie i czekaliśmy, aż ambasada rozpatrzy wnioski. Niektórzy dostawali odmowy i trzeba było zaczynać od nowa z innym krajem. Zdarzały się tragedie takie, jak ta, którą opisałam w książce, kiedy kobieta próbowała popełnić samobójstwo.
Dla mnie z jednej strony były dobre momenty: nauczyłam się pić dobrą kawę, spędzałam czas z moimi włoskimi przyjaciółmi. Z drugiej – była ciężka praca, słyszałam w nocy szepty rodziców i docierało do mnie, że to nie jest piknik...
"Czy Wy o takich rzeczach wiecie? Moi rodzice pracowali w Polsce przez wiele lat. Nikt z nich nie jeździł limuzynami - prości, uczciwi ludzie; rzemieślnicy. Każde z nich przeżyło cudem; innym cudem każdego dnia. Cóż komu zawinili? Wyjechali z Polski bez niczego, nawet bez obywatelstwa, starzy ponad swoje lata, doświadczeni ponad słowa. I stracili swoje renty. Teraz podobno można je już odzyskać, ale dla wielu, dla moich rodziców, to za późno... Przez swoich dwadzieścia lat na Zachodzie nie dostali ani grosza, ani słowa... To są obrazki z mojego życia. Każdy ma swoje. Każdy, kto tu siedzi, może Wam opowiedzieć swoje. I wszystko powinniście wiedzieć". (fragment przemówienia Sabiny Baral wygłoszonego 8 września 2010 roku w ratuszu miejskim podczas zjazdu absolwentów VII LO im. Szolema Alejchema we Wrocławiu)
Kiedy pojawiła się ta przestrzeń dla refleksji?
Sabina Baral: Kiedy weszłam w normalny tryb życia, kiedy wróciłam na studia [w Ameryce - przyp. red.], bo dowiedziałam się, że można wziąć na nie pożyczkę. Kiedy w końcu udało mi się kupić te dwa samochody, kiedy zmieniliśmy mieszkanie. Kiedy zaczęliśmy stawiać jedną nogę za drugą, co było zalążkiem normalnego życia. Wtedy można było zacząć się zastanawiać nad tym, co się stało. Mimo że przecież nie było wyjścia, nie było takiej opcji, żeby zostać w Polsce.
Pojawił się wtedy żal, pretensje?
To nie były pretensje. Ja się na Polskę obraziłam i trwało to wiele lat.
"Teraz nie mam bólu, nie mam złości, teraz mam żal. Nie do Polski w jakimś teoretycznym pojęciu, ale do ludzi - nikt się za nami nie ujął"
Sabina Baral
Rozumiem, że w rządzie była jakaś banda, która walczyła o swoje polityczne sprawy, ale czemu nikt się za nami nie ujął? Polacy to naród, który wychodzi na ulicę, który krzyczy, który walczy. Nie w tym przypadku. Co więcej, napisałam książkę dla przestrogi, a tu już mamy powtórkę.
Wybaczyła Pani Polsce?
A ktoś prosił o wybaczenie*? Warunkiem koniecznym do wybaczenia jest skrucha. Dostałam wiele, wiele próśb o wybaczenie od indywidualnych osób i ja ich po prostu tulę do serca. Wie Pani, ja po tym wszystkim po prostu wsiądę w samolot i wyjadę, a wy jesteście tutaj i tutaj są wasze dzieci.
Martwi się Pani, że historia zatoczy koło?
Tak. Olga Tokarczuk zapytała mnie, czy denerwuję się, że na spotkaniach autorskich ktoś mógłby w moją stronę wykrzykiwać jakieś niemiłe rzeczy. Odpowiedziałam, że nie - po prostu wyciągną stare transparenty.
Jak zareagowała Pani na informacje, że Krystyna Janda i Magda Umer chciałyby wystawić adaptację "Zapisków z wygnania"?
Ucieszyłam się bardzo! Śledziłam pracę pani Jandy wiele lat. A tu nagle napisała do mnie, że jeśli bym się zgodziła, to chcieliby zacząć rozmawiać o adaptacji mojej książki. Myślę, że to będzie mocne. I będzie to ukłon w stronę relacji polsko-żydowskich, w stronę pamięci o żydowskiej społeczności w Polsce. Przypominam sobie, jak pisałam: "Jak tylko przekroczymy granice, to wasz antysemityzm będzie już tylko waszym problemem" i myślę, że Krystyna Janda trafia w sedno tego, rozumie to wszystko. Magda Umer też. Część ludzi z mojej emigracji uważa, że to, czego się podjęłam, to jest jakaś misja, aby nie dać Polakom zapomnieć, że zostaliśmy stąd wygnani.
Co czuję Pani dzisiaj, 50 lat później, kiedy myśli Pani o tamtych wydarzeniach?
Odpowiem Pani cytatem z "Requiem dla zakonnicy" Williama Faulknera: "Przeszłość nigdy nie umiera. Właściwie nawet nie jest przeszłością".
Sabina Baral w roku 1975 otrzymała obywatelstwo Stanów Zjednoczonych. Tam ukończyła dwa uniwersytety i założyła firmę SABINA Marble specjalizującą się w wystroju wnętrz. Jest mamą piątki dzieci, z których każde mieszka w innym mieście w USA oraz Kanadzie. Ona sama, razem z drugim mężem - również pomarcowym emigrantem - znalazła dom w Dolinie Krzemowej w Kalifornii. Rodziców pochowała w San Francisco. "Zwożę im na grób kamienie z całego świata; ze świata, którego nie zobaczyli. Żydzi zawsze kładą na grobach kamienie zamiast kwiatów, a ja w ten zwyczaj wplatam ciche opowieści o tym, że jeżdżę, widzę, chłonę - i że o nich pamiętam" - napisała w epilogu "Zapisków z wygnania". Z okazji obchodów 50. rocznicy wydarzeń marcowych autorka przyjechała do Polski na serię spotkań autorskich.