- Bóg zesłał nam koronawirusa, żeby to on nas zabił, a nie bomby. Boimy się koronawirusa, ale śmierci od bomb boimy się bardziej - mówią dzieci w prowincji Idlib, syryjskim piekle na ziemi.
- Dla koronawirusa granice nie istnieją. Jeśli dotrze i tu, do Idlibu, wszyscy umrzemy – mówią dorośli. Jednak dla dzieci, które urodziły się w czasie trwającej od dziewięciu lat wojny w Syrii, wirus nie jest tak straszny jak bomby, których boją się najbardziej. To zagrożenie, którego nie widać, a bomby i rakiety niosą naoczne spustoszenie, rujnują, zabijają i kaleczą. Tak wygląda rzeczywistość w syryjskim Idlibie, ostatnim regionie kontrolowanym przez rebeliantów, o który trwają od ponad roku intensywne walki z wojskami reżimu prezydenta Baszara al-Asada.
Koronawirus lepszy od bomb
Boisz się koronawirusa, myjesz ręce, nosisz maseczkę, zostajesz w domu? - Boję się, ale nie mam wody, by myć ręce, nie mam maseczki, nie ma ich tu, nie zostaję w domu, nie mam domu – tak na pytania pracowników humanitarnych odpowiadają syryjskie dzieci w obozach dla uchodźców w prowincji Idlib. - Śmierć z powodu koronawirusa to będzie dla nas lepsza śmierć, wtedy nie zabiją nas bomby – mówią niektóre dzieci.
- Po dziewięciu latach krwawej wojny Syria jest tak zniszczona i wykrwawiona, że wielu ludzi nie ma już sił. Są obojętni, kiedy mówimy im o zagrożeniu, jakim jest koronawirus – opowiada Layla Hasso z organizacji Hurras, jednej z największych organizacji pozarządowych w Syrii zajmujących się ochroną dzieci. Sama jest matką trzech dziewczynek. - Nic nie przeraża tych ludzi bardziej niż śmierć od spadających na nich bomb - dodaje. Dla Syryjczyków, zmęczonych bezdomnością, tułaczką, głodem, brudem, strachem, cierpieniem, patrzeniem na śmierć bliskich, rozszarpane przez pociski ciała dzieci, koronawirus to już za dużo. - Nie chcemy ich straszyć, ale uświadamiamy im, że jest nowe ryzyko, żeby dbali o higienę. Jednak jak mam mówić dzieciom mieszkającym w obozach dla uchodźców, by myły ręce, kiedy one czasem nawet raz w tygodniu nie mogą się umyć? – pyta mnie Layla.
W czasie zimy dzieci w obozach dla uchodźców zamarzały na śmierć, wiele rodzin nie miało nawet namiotów, w których mogłyby się schronić. - Dzieci nie mają ubrań, butów, nie mają co jeść, to jak mam im mówić o koronawirusie, zagrożeniu, którego nie widać? - pyta mnie Hussain Serjawi, organizujący pomoc dla dzieci uchodźców, sam ojciec dwóch małych córek. Co mu odpowiedzieć, co odpowiedzieć pozostałym Syryjczykom, z którymi rozmawiałam o tym, jak wygląda sytuacja w jednym z najgorszych miejsc na ziemi? Co odpowiedzieć, kiedy zrezygnowani pytali mnie, jak zatrzymać bomby, jak zatrzymać śmierć bliskich, jak nakarmić dzieci i jak je chronić przed nowym zagrożeniem, jakim jest koronawirus? Milczałam, a po chwili rozmawialiśmy dalej. Chcieli, żebym napisała, jak wygląda ich życie w miejscu, o którym świat powoli zapomina. Miejscu, które stało się dla nich więzieniem, piekłem na ziemi. Miejscu, którego istnienia świat w XXI wieku powinien się wstydzić.
Moi rozmówcy to Layla Hasso – mama trójki dziewczynek, pracująca dla organizacji humanitarnej, Hussain Serjawi – ojciec dwóch córek i organizator pomocy humanitarnej dla dzieci, Firas al-Khalifa – członek organizacji Białe Hełmy ratującej Syryjczyków spod gruzów zbombardowanych domów w Idlibie, Wasim Zakria – lekarz internista ze szpitala w Idlibie i ojciec trójki dzieci, Tayser - mieszkający z rodziną w obozie dla uchodźców tuż przy tureckiej granicy, ojciec dwójki dzieci, jego 5-letni syn Yazan oraz Islam, młoda mama dwóch dziewczynek, pochodząca z okolic Damaszku, która uciekła z rodziną do Idlibu.
Idlib - syryjskie piekło na ziemi
Idlib to syryjska prowincja położona w północno-zachodniej części kraju, tuż przy granicy z Turcją. Poza terytorium kontrolowanym przez Kurdów na północnym wschodzie kraju, to ostatnia prowincja kontrolowana przez rebeliantów. Ostatnia, o której zdobycie walczą od ponad roku rządowe wojska Baszara al-Asada wspierane przez Rosję. Ostatnia, będąca nadzieją Syryjczyków na demokratyczną Syrię, Syrię marzeń, o którą walka rozpoczęła się w marcu 2011 roku. Idlib to ostatnia, zapewne przegrana wkrótce walka o wolność, o której świat, znużony doniesieniami z trwającego ponad dziewięć lat konfliktu, przestał już mówić.
Do 6 marca zarówno miasto Idlib, jak i inne cele w prowincji były przez rok systematycznie bombardowane przez koalicję syryjsko-rosyjską. Cel? Zlikwidowanie rebeliantów walczących z reżimem prezydenta Asada. Ugrupowań rebelianckich jest co najmniej kilka, są wśród nich te o charakterze terrorystycznym. Hasło "terroryści" dało syryjskim władzom pretekst do bombardowania Idlibu. Według Asada i wspierającej go Rosji trzeba skończyć z terrorystami, którzy kontrolują prowincję. Według nich zagrażają bezpieczeństwu Syrii, ale czy bezpieczeństwu zagrażają też cywile? Żadna ze stron nie jest tu bez winy, ale od kiedy dziewięć lat temu wybuchły prodemokratyczne demonstracje w Syrii i rozpoczęła się krwawa wojna domowa, to cywile stali się największymi ofiarami tej wojny. Od 6 marca, w wyniku porozumienia między rządem tureckim i syryjskim, bomby nie spadają na Idlib. Z powodu epidemii koronawirusa obowiązuje tymczasowe zawieszenie broni. Mieszkańcy Idlibu na chwilę odetchnęli, ale tylko od bomb. Przyszło nowe zagrożenie.
Zagrożenie jest o tyle ogromne, że prowincję Idlib, w czasie pokoju zamieszkaną przez pół miliona ludzi, zamieszkują obecnie ponad trzy miliony osób. To uciekinierzy z innych części kraju: Damaszku, wschodniej Guty, Homs i regionów graniczących z Aleppo. Tylko od grudnia 2019 roku przybyło tu ponad 950 tysięcy osób, od kiedy siły rządowe zintensyfikowały ofensywę przeciwko rebeliantom. Ponad milion osób schroniło się w powstających naprędce obozach dla uchodźców przy tureckiej granicy.
Na początku roku sytuacja cywilów w tych miejscach stała się dramatyczna. Organizacja Narodów Zjednoczonych informowała o ponad 200 tysiącach osób koczujących pod gołym niebem w temperaturze poniżej zera stopni Celsjusza. Pojawiły się doniesienia o co najmniej kilkorgu zamarzniętych dzieciach. - Mam dużo szczęścia, że udało nam się zorganizować niewielkie mieszkanie w Idlibie - mówi Islam, mama dwóch dziewczynek: 4– i 2,5–letniej, która z rodziną uciekła z okolic Damaszku. - Tu jesteśmy bardziej bezpieczni przed koronawirusem niż w obozie, ale za to do niedawna byliśmy ciągle bombardowani. Na razie obowiązuje zawieszenie broni, ale ta sytuacja całkowicie mnie załamuje. Codziennie boję się, czy nas nie zbombardują. Trzymam się tylko dla moich małych córek – opisuje Islam.
Walki o Idlib trwały od ponad dwóch lat. Siły syryjskie, wspierane przez rosyjskie siły powietrzne, wdzierają się do prowincji, która według porozumienia między Turcją a Rosją podpisanego w 2017 i ponownie w 2018 roku miała pozostać strefą deeskalacji. Wojskom rządowym udało się częściowo odbić strategiczną drogę M5, która łączy wschód kraju z zachodem.
Pracownicy organizacji pomocowych szacują, że przez ostatnie kilka miesięcy ofensywa doprowadziła do opuszczenia domów przez ponad 1,2 mln osób, ponad połowa z nich musiała opuścić domy po raz drugi. - Ludzie są wyniszczeni, schorowani, zrezygnowani. Większość z nich cierpi na stres pourazowy, ma depresję, różne choroby. Dzieci są niedożywione, mają anemię, zaburzenia w rozwoju, cierpią na bezsenność, moczą się w nocy - wylicza Firas al–Khalifa, pracownik organizacji Białe Hełmy w Idlibie. - Ci ludzie nie mają szans z koronawirusem, a my ich nie ochronimy, nie mamy materiałów ochronnych, maseczek, rękawic, środków do dezynfekcji – dodaje. Środków ochrony brakuje również w placówkach medycznych, które nie są przygotowane do przyjmowania pacjentów z koronawirusem.
Tutaj nie będzie statystyk, tu będzie tylko śmierć
- W trakcie intensywnych nalotów na prowincję Idlib w ubiegłym roku miało miejsce 85 ataków na szpitale - informuje Międzynarodowy Komitet Ratunkowy (IRC). W wyniku bombardowań zniszczeniu uległo kilkanaście placówek medycznych. Brakuje sprzętu i lekarzy. Według Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) w latach 2016-2019 w prowincji Idlib przeprowadzono blisko 340 ataków na placówki medyczne.
W prowincji, gdzie przebywają obecnie ponad trzy miliony osób, działa 39 szpitali. Według władz, pracuje w nich 535 lekarzy i 1085 pielęgniarek. Do dyspozycji jest około 100 łóżek intensywnej terapii i 90 respiratorów dla dorosłych oraz 20 respiratorów dla dzieci, które i tak zwykle są zajęte. W samym mieście Idlib, które liczy obecnie około 200 tysięcy mieszkańców, jest sześć szpitali.
Wasim Zakaria, 36-letni lekarz internista, z którym rozmawiałam, pracuje w szpitalu ogólnym. Ma tu 30 zwykłych łóżek i osiem łóżek do intensywnej terapii. - To nie są takie szpitale jak w Europie – zastrzega Wasim. - W naszych placówkach brakuje dosłownie wszystkiego, wszystko jest prowizoryczne – dodaje. - Czy u was szpital ma 30 łóżek, tak jak u nas? - pyta. Oprócz jego placówki w mieście są jeszcze szpitale specjalistyczne, m.in. ortopedyczny, ginekologiczno-położniczy i pediatryczny. - Większość przystosowana jest raczej do udzielania podstawowej pomocy oraz do zajmowania się pacjentami mającymi obrażenia wojenne – potwierdza Wasim.
- Praktycznie nie mamy możliwości przyjmowania pacjentów z koronawirusem. My, lekarze, mamy zbyt mało materiałów ochrony osobistej. Mamy jedno laboratorium, które wykonuje testy na koronawirusa, jego zdolność to dwadzieścia testów na dobę. Sam widziałem około czterdziestu osób z niepokojącymi objawami, ale wszystko co mamy, by walczyć z koronawirusem to informacje z telewizji zagranicznych – podsumowuje sytuację Wasim. Statystyk z liczbą zakażeń tutaj nie będzie, co najwyżej będą tylko nowe zgony.
Na początku epidemii prowincja Idlib dysponowała jedną maszyną do wykonywania testów na COVID-19. WHO wysłała do Idlibu 5,9 tys. zestawów testów. Badania są robione niezwykle rzadko, testów jest po prostu za mało. Po dziewięciu latach wojny nie ma żadnej infrastruktury medycznej, która mogłaby być przygotowana do walki z epidemią. Ze względów bezpieczeństwa wielu syryjskich lekarzy mieszkało po stronie tureckiej. Przyjeżdżali na kilka dni w tygodniu do pracy w Syrii. Teraz, kiedy zamknięto granice, nie mogą pracować w syryjskich szpitalach. W związku z zamkniętą granicą trudno też o transporty humanitarne.
Turcja czasami pozwala na przejazd przez granicę konwoju z pomocą bezpośrednio do Idlibu. Pomoc międzynarodowa, która trafia do Damaszku, nigdy do Idlibu nie trafi. Strategia rządu Asada polega bowiem na jak największym osłabianiu terytoriów zajętych przez rebeliantów, nawet jeśli odbywa się to kosztem ludności cywilnej. Jedyne, co władze prowincji Idlib mogły zrobić w obliczu epidemii, to podjęcie decyzji o zamknięciu szkół, meczetów i wezwanie ludności do pozostania w domach. - Nie mamy nic, by walczyć z koronawirusem, nie mamy możliwości, by pomagać naszym pacjentom. Nie każcie nam patrzeć, jak wirus zabija nasze rodziny, nasze dzieci – apeluje Wasim. Najbardziej jednak przerażający jest scenariusz wybuchu epidemii w zatłoczonych obozach dla uchodźców. Obszar przy granicy tureckiej, gdzie tłoczy się około 1,5 miliona osób, porównywany jest do Strefy Gazy, najgęściej zaludnionego obszaru na Ziemi.
Myj ręce, tylko bez wody
Po tym, jak rok temu rozpoczęły się intensywne naloty na Idlib, wzdłuż turecko-syryjskiej granicy powstało ponad 200 prowizorycznych obozów. To widok niekończących się namiotów, prowizorycznie zbudowanych miejsc noclegowych. - W takich namiotach miesza kilka osób, czasem dziesięć, a nawet więcej – mówi Layla. Te miejsca nie są przystosowane do tak dużej liczby ludzi. Nie ma czystej wody, infrastruktury sanitarnej i elektryczności. Większość z powstałych obozów nie ma toalet. - Ludzie żyją w warunkach, które trudno sobie wyobrazić. Jak mają myć ręce? – pyta. Woda dowożona jest w specjalnych zbiornikach. Kwestie sanitarne to naprawdę poważne wyzwanie w obozach.
To piekielne więzienia, z których nie możesz uciec. Z jednej strony wojska Asada, z drugiej zamknięta z powodu koronawirusa granica z Turcją. Zresztą nawet jak była otwarta, Turcja nie chciała przyjmować już syryjskich uchodźców (w Turcji jest już ich ponad 3,6 miliona). - Ludzie tłoczą się w przeludnionych obozach, w niektórych miejscach sytuacja jest katastrofalna – mówi Hussain. Kilka dni temu organizacja Białe Hełmy poinformowała o śmierci malutkiej Ibtisam, na którą zawaliła się prowizorycznie wzniesiona betonowa ściana w jednym z takich obozów, w którym rodzina dziewczynki szukała schronienia.
Obecnie, w trakcie zawieszenia broni, pracownicy Białych Hełmów jeżdżą do obozów, by przeprowadzać dezynfekcje namiotów i infrastruktury. Informują też ludzi o zagrożeniu związanym z koronawirusem. - Nic innego nie możemy zrobić – mówi zrezygnowany Firas, który pracuje dla Białych Hełmów. - Jak możesz im mówić o izolacji w przypadku potencjalnego zakażenia, kiedy wszyscy mieszkają w jednym namiocie, jak możesz mówić im o zachowaniu kilkumetrowego dystansu, kiedy namioty stoją obok siebie? - pyta. – Ale będziemy z naszymi ludźmi do końca, będziemy ich bronić, jak tylko możemy, tak jak ratujemy ich spod zbombardowanych domów – dodaje.
W jednym z takich obozów, w prowizorycznym namiocie mieszka 31-letni Tayser z żoną i dwójką dzieci: 2-letnią Reem i 5-letnim Yazanem. - Zanim tu trafiliśmy, mieliśmy normalne życie, pracowałem, mieliśmy dom. Teraz siedzimy tu w obozie i koczujemy. Ale jesteśmy cierpliwi, pomimo tych trudów znosimy to. Jest ciężko, ale to lepsze niż bomby Asada. Najbardziej szkoda mi dzieci. 2-letnia Reem jest jeszcze mała, mniej rozumie, ale Yazan powoli traci swoje dziecięce marzenia. Syn chciałby pójść do szkoły, ale w tej sytuacji to niemożliwe – dodaje Tayser. Chłopiec mówi, że marzy o szkole. Chciałby zostać nauczycielem, by uczyć inne dzieci. - Mam jeszcze jedno wielkie marzenie. Chciałbym mieć piłkę i boisko, na którym mógłbym z kolegami grać w piłkę nożną. Nawet tu w obozie – opowiada 5-latek. - Nasza sytuacja jest dramatyczna, teraz doszedł jeszcze strach przed koronawirusem. Boimy się o dzieci, które są niedożywione, osłabione. Ten wirus nas zabije – mówi ojciec Yazana.
Pobyt w obozie to dodatkowe obciążenie dla wielu straumatyzowanych wojną Syryjczyków. Warunki są ciężkie, oprócz głodu i brudu w wielu miejscach jest po prostu niebezpiecznie. Ludzie żyją w ciągłym strachu. Większość osób w obozach ma problemy zdrowotne. Na co dzień nie ma dostępu do opieki medycznej. - Dużo ludzi cierpi na choroby wywołane przez traumę i depresję – opowiada Firas z Białych Hełmów. - To bardzo osłabia ich organizmy. Po tym, co przeżyli w trakcie bombardowań, ale i w związku z sytuacją, w jakiej się znaleźli, teraz widzimy, że wielu z nich ma choroby psychosomatyczne. To są ludzie, którzy mieli domy, normalne życie. Dzieci chodziły do szkoły, bawiły się zabawkami, miały kochających dziadków i kuzynostwo. Nagle to wszystko stracili. Są albo bomby, albo wegetacja w tych niezwykle trudnych warunkach obozowych. Niektórzy już na nic nie czekają – podsumowuje Hussain, który organizuje pomoc dla dzieci w obozach. - Ci ludzie najzwyczajniej w świecie często nie mają co jeść. To walka o każdy dzień. To smutne, ale niektórzy chcą już śmierci, która uwolni ich od tej sytuacji. Dzieci myślą, że koronawirus to będzie łagodniejsza śmierć, łagodniejsza od bomb – dodaje.
Największy kryzys humanitarny XXI wieku
Nie tylko w Idlibie sytuacja wygląda dramatycznie. Cała Syria, osłabiona wieloletnim konfliktem, nie jest przygotowana na jakąkolwiek epidemię. 23 marca syryjski minister zdrowia potwierdził pierwszy przypadek koronawirusa w kraju. Statystyki nie są na bieżąco aktualizowane, nie wiadomo, ile zakażeń jest teraz i jak rozwija się epidemia. W kontrolowanej przez prezydenta Asada części kraju testy wykonywane są w Damaszku. W trakcie dziewięcioletniej wojny setki szpitali zostało zniszczonych, niektóre z działających obecnie placówek trudno nawet nazwać szpitalami. WHO szacuje, że Syria straciła około 70 procent personelu medycznego z powodu ataków bądź ucieczki z kraju. Według organizacji Lekarze na rzecz Praw Człowieka od marca 2011 do maja 2019 przeprowadzono 566 ataków na 348 placówek medycznych. W atakach tych zginęło prawie 900 pracowników medycznych. 95 procent populacji w Syrii nie ma dostępu do odpowiedniej opieki medycznej.
"Syria to największy kryzys humanitarny i uchodźczy naszych czasów" – ocenia Filippo Grandi, Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR). Ale na apelach tylko się kończy. Do wielu rejonów trudno dostarczyć jakąkolwiek pomoc. O zakończeniu wojny nie mówi już nikt. Zakończy ją - na swoich warunkach - prezydent Baszar al-Asad. "W trwającej od 9 lat wojnie zginęło ponad pół miliona osób, w tym ponad 55 tysięcy dzieci. 12 milionów Syryjczyków, czyli ponad połowa populacji, opuściła swoje domy. Kraj ma 6,6 miliona wewnętrznych uchodźców" – alarmuje UNHCR.
Według UNICEF 4,8 miliona syryjskich dzieci urodziło się już w trakcie wojny i nie zna innej rzeczywistości. Ponad 80 procent populacji żyje w ubóstwie, za mniej niż dwa dolary dziennie. Osiem milionów osób nie ma regularnego dostępu do jedzenia, a pół miliona dzieci cierpi na chroniczne niedożywienie. 70 procent populacji nie ma dostępu do czystej wody.
Syryjskie statystyki przestały już robić na kimkolwiek wrażenie. Po dziewięciu latach krwawego konfliktu ten dramat wzbudza niewielkie zainteresowanie świata, który przyzwyczaił się do zdjęć z bombardowanych miast i cywilów. Idlib to ostatnie miejsce, które nie zostało jeszcze odbite przez wojska prezydenta Baszara al-Asada, ale i na Idlib przyjdzie koniec. Będzie to także koniec syryjskich marzeń o wolności. - Kiedyś pragnęliśmy wolności, teraz nie ma już na nią nawet nadziei. Myślimy tylko o tym, żeby przeżyć – przyznaje Layla. Zanim jednak Idlib zostanie zdobyty, zginie jeszcze wielu cywilów, a świat dalej będzie milczał.
- Marzę, by żyć tak jak każdy inny człowiek na tym świecie. Bez strachu przed śmiercią od bomb. Chciałabym, żeby moje córeczki, 4- i 2,5-letnia, nie musiały się bać i płakać za każdym razem, gdy słyszą nadlatujący samolot i odgłos wybuchu. Marzę o tym, by mogły się bawić i pójść do szkoły. To takie proste rzeczy, ale dla nas niemożliwe do zrealizowania w rzeczywistości, w której żyjemy – podkreśla Islam, mama dwóch dziewczynek. Trwające od ponad dwóch miesięcy z powodu zagrożenia koronawirusem zawieszenie broni zapewne niedługo dobiegnie końca, a na moich rozmówców znów zaczną spadać bomby. To ich boją się najbardziej.