"Polskie władze są na wojnie z kulturą" – powiedziała Agnieszka Holland, odbierając na zakończonym 21 września Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni Złote Lwy za "Obywatela Jonesa". To zdanie najlepiej opisuje poczynania rządzących w polskim kinie.
Po aferach w polskich teatrach (konflikcie w Teatrze Polskim we Wrocławiu, potem w warszawskim Teatrze Powszechnym po wystawieniu "Klątwy"), poprzez lekceważenie sukcesów Olgi Tokarczuk (nagroda Bookera) i sugestie ministra kultury, że nie jest pisarką, "która by rozumiała polskie społeczeństwo i wspólnotę", przyszła pora na kino.
Jeszcze przed przejęciem władzy w 2015 roku ludzie "dobrej zmiany" okazywali niezadowolenie z powodu nagrodzenia Oscarem, ich zdaniem "antypolskiej", "Idy" Pawła Pawlikowskiego. Po objęciu rządu premier Beata Szydło stwierdziła w "Gościu Niedzielnym", że film nie był promocją Polski, a rysował jej negatywny obraz. Pod względem artystycznym też się jej nie podobał. W upublicznionym potem liście Gildii Reżyserów Polskich podkreślono, że takie oceny w ustach czołowego polityka rządzącej partii "mogą oznaczać dyrektywę, co jest, a co nie jest słuszną sztuką". Pojawiły się obawy, że cofniemy się do czasów PRL-u.
Jest w świetnym filmie Jana Komasy "Boże Ciało" scena, w której wójt cedzi przez zęby do głównego bohatera: "Może pan ma rację, ale ja mam władzę". Idealnie oddaje to, co zobaczyliśmy tego roku w Gdyni. 44. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych pokazał, że jesteśmy już niebezpiecznie blisko peerelowskich praktyk.
"I co nam pan zrobi?"
W tym roku w kuluarach gdyńskiej imprezy było smutno, wręcz ponuro, po tym, jak na samym jej początku usunięto z konkursu film Jacka Bromskiego "Solid Gold". Zwłaszcza że festiwal obfitował w skandale, jeszcze zanim się zaczął.
Cztery z filmów wskazanych przez zespół selekcyjny w ogóle nie zostały początkowo do Konkursu Głownego zakwalifikowane. Pojawiły się w nim dopiero po protestach jego członków i całego środowiska. Dotyczyło to filmów "Mowa ptaków", "Interior","Supernova" i "Żużel". Zdaniem Wojciecha Marczewskiego, szefa rady programowej festiwalu, Komitet Organizacyjny, na czele którego stoi dyrektor PISF, pominął wymienione filmy "bez żadnego uzasadnienia".
- Nie było argumentów politycznych ani artystycznych. Były nijakie, w stylu: "zrobię, jak zechcę i co mi zrobisz?" - mówił Wojciech Marczewski, wybitny reżyser, na spotkaniu Gildii Reżyserów Polskich, zorganizowanym w trzecim dniu imprezy. Zdradził też, że prowadził parotygodniowy spór z PISF o pojawienie się czterech wymienionych tytułów w konkursie. Zwolennicy dopuszczenia do konkursu filmów wygrali, ale niesmak pozostał.
Gdy w lipcu "Gazeta Wyborcza" w artykule "Telewizja Polska ozłoci PiS" opisała plany wykorzystania filmu Bromskiego do uderzenia w opozycję, a premierę przesunięto na dwa dni przed wyborami, twórcy "Solid Gold” zaprotestowali. Upublicznili list skierowany do producenta Akson Studio i do TVP. "Nasz film nie jest skierowany przeciw konkretnym osobom i partiom politycznym. Dotyczy wszystkich patologii życia politycznego. Zwracamy się z prośbą (…) o przesunięcie daty premiery tak, by promocja filmu i premiera nie odbywały się podczas kampanii wyborczej do parlamentu jesienią 2019” - napisali. Szef Akson Studio Michał Kwieciński zdradził też, iż zmianę tytułu na "Solid Gold" (nie znamy pierwotnego), wymusił Jacek Kurski.
Protest poskutkował. Wydawało się, że osiągnięto consensus. Datę premiery przesunięto na tydzień po wyborach. By film mógł trafić do Konkursu Głównego, musiała go "klepnąć" komisja selekcyjna, w której zasiadał przedstawiciel telewizji państwowej. Ostateczna jego wersja była więc TVP znana. Obraz Bromskiego jako jeden z 19 tytułów miał walczyć o Złote Lwy.
Bomba wybuchła drugiego dnia festiwalu.
Powrót obyczajów rodem z PRL-u?
Premiera konkursowa filmu "Solid Gold" miała się odbyć 18 września. Dzień wcześniej gruchnęła wiadomość, że producent "pod naciskiem TVP" wycofał go z konkursu. Oficjalnie ogłoszono, iż "film nie przeszedł kolejnej kolaudacji". O decyzji nawet nie poinformowano reżysera. Bromski dowiedział się o wszystkim dopiero od dziennikarzy. Gdy oświadczył, że stało się tak, bo odmówił przemontowania filmu na żądanie państwowej telewizji, ta zarzuciła mu, że ugiął się przed środowiskami "sympatyzującymi z osobami posądzanymi o współodpowiedzialność za aferę Amber Gold" i wyrzucił kluczowe sceny.
Przez następne dni trwała zgadywanka, o jakie sceny chodziło. W piątek "Wiadomości" TVP pokazały kadr ze sceny, którą - wedle ich wersji - Bromski wyciął. Chodziło o przeciąganie samolotu po płycie lotniska na linach przez znanych polityków. Scena miała nawiązywać do podobnej, która naprawdę się zdarzyła - politycy PO ciągnęli samolot należący do linii OLT Express. Był wśród nich zamordowany w styczniu 2019 prezydent Gdańska Paweł Adamowicz. Głównym udziałowcem linii OLT było Amber Gold i - jak wiadomo – z OLT współpracował syn premiera Donalda Tuska. Na konferencji po filmie w Gdyni Jacek Bromski, dociskany przez dziennikarzy, powiedział, że scena z samolotem z udziałem Adamowicza miała mieć "charakter komediowy", a po jego tragicznej śmierci uznał za mało zabawne włączanie jej do filmu.
Czy na ekranie widać montażowe nożyczki? Jest w filmie sporo niedomkniętych wątków, które najpierw nadmiernie się ciągną, po czym mają galopujący finał. Ale reżyser dysponuje olbrzymim materiałem, który kręcił z myślą o wersji serialowej i w tym pewnie tego przyczyna. "Solid Gold" to film sprawnie zrealizowany i świetnie zagrany przez naszych największych aktorów, choć - moim zdaniem - zbyt długi. Bromski nazywa go politycznym thrillerem, ale obraz chyba nie do końca należy do tego gatunku. Na pierwszym planie mamy znakomity duet antagonistów Gajos-Seweryn, obsadzonych w konwencji "policjant i złodziej". To najmocniejszy punkt filmu. Nawiązania do afery Amber Gold są czytelne, ale obraz wymyka się jednostronnym, politycznym oskarżeniom jednej opcji.
W trakcie festiwalu wyszło też na jaw, iż PISF miał poważne zakusy na pozbycie się z konkursu jeszcze jednego tytułu, który został uratowany dzięki wstawiennictwu Gildii Reżyserów Polskich i Leszka Kopcia, dyrektora gdyńskiej imprezy. Chodzi o "Pana T. " Marcina Krzyształowicza, wokół którego trwają prawnicze spory.
Gdy władza chciała filmowców poróżnić
Znakiem czasu tegorocznego festiwalu były kuluarowe opowieści starszych, utytułowanych filmowców o tym, jak wyglądał on w dobie PRL-u. - W latach 70. i 80. na festiwalu pojawiała się urzędniczka z Naczelnego Zarządu Kinematografii i informowała, które filmy w żadnym wypadku nie mogą zostać nagrodzone - wspomina Janusz Zaorski, twórca uhonorowanej w Gdyni po pięciu latach zalegania na półce "Matki Królów" (1987).
Scenariusz filmu, na podstawie powieści Kazimierza Brandysa, reżyser napisał w latach 70., ale na realizację nie dostawał zgody. Dopiero gdy na fali wydarzeń sierpniowych 1980 roku osłabła cenzura, rozpoczęto prace. Po drodze wprowadzono jednak stan wojenny i film otrzymał pięcioletni zakaz rozpowszechniania. "Matka Królów" miała spóźnioną premierę w 1987 roku, zdobywając aż pięć statuetek na FPFF, w tym dla najlepszego filmu. Otrzymała także Srebrnego Niedźwiedzia na Festiwalu Filmowym w Berlinie.
Akcja filmu rozgrywa się na przestrzeni trzech dekad – rozpoczyna w Polsce lat trzydziestych, a kończy w czasach po stalinowskiej odwilży. Główną bohaterką jest wdowa Łucja Król (rewelacyjna Magda Teresa Wójcik), matka czterech synów prezentujących różne postawy życiowe i polityczne. Stara się wychować ich na uczciwych ludzi, w całości poświęcając im życie. W dobie niszczących idei tym, co ją ratuje, są prostota, kręgosłup moralny i uczciwość.
Najsłynniejszym, nieudanym przy tym, manewrem cenzorskim na FPFF w całej jego historii był jednak ten z 1977 roku - ostentacyjne pominięcie podczas gali nagród "Człowieka z marmuru" Andrzeja Wajdy, najlepszego filmu czwartego festiwalu. Władza, widząc środowiskową solidarność, robiła wszystko, by twórców poróżnić.
To był czas coraz większych wpływów Janusza Wilhelmiego, najbardziej znienawidzonego w historii szefa Komitetu Kinematografii, który wtłaczał sztukę w ramy partyjnej ideologii. Nie zdążył zapobiec powstaniu "Człowieka z marmuru", ale w 1977 roku obsadził jury festiwalu dyspozycyjnymi członkami PZPR. Film Wajdy został pominięty w werdykcie. Wilhelmi i partyjni dygnitarze oniemieli jednak, gdy sala zaczęła skandować "Wajda! Wajda!", protestując przeciw werdyktowi. Wygrały wtedy, skądinąd bardzo dobre, "Barwy ochronne" Krzysztofa Zanussiego. Sam reżyser, uznając wyższość obrazu Wajdy, nie dotarł na festiwal, rzekomo "z powodu opóźnienia samolotu". Ale nawet wtedy nikomu nie przyszło do głowy, żeby nie dopuścić do udziału jakiegoś filmu w konkursie. Inna sprawa, że obowiązywały inne zasady - trafiały tam wszystkie wyprodukowane w ciągu roku tytuły.
Dziennikarze, nie godząc się wówczas z werdyktem, przyznali Wajdzie (na schodach w kuluarach, bo na scenę wejść im nie pozwolono) swoją nagrodę - słynną cegłę, którą Janusz Kijowski ponoć ukradł na budowie. Nagroda nawiązywała do tytułu filmu.
Za najlepszy festiwal czasów PRL-u uchodzi ten z 1981 roku, ostatni przed stanem wojennym. Po raz pierwszy wygrała wówczas kobieta - Agnieszka Holland z "Gorączką". Zdjęto wtedy z półek, na fali solidarnościowego karnawału, niedopuszczane wcześniej przez cenzurę perełki. "A czegóż tam nie było!" - czytamy w świetnej książce poświęconej festiwalowi "Film z widokiem na morze. 40 lat Festiwalu Filmowego Gdańsk - Gdynia" pod redakcją Anny Wróblewskiej. "Przede wszystkim półkowniki, takie jak nagrodzona "Meta" Antoniego Krauzego, "Indeks" Janusza Kijowskiego, "Spokój" Krzysztofa Kieślowskiego".
To był rok, gdy z półki zdjęto też słynne "Ręce do góry" Jerzego Skolimowskiego (1967/81), do których po 14 latach od wyjazdu z kraju reżyser dokręcił prolog. Ale premiera odbyła się znacznie później, kolejne cztery lata po "dokrętce". Film miał tylko jeden pokaz - 12 grudnia 1981 roku, a kilka godzin później wprowadzono stan wojenny. Osnuta wokół spotkania po latach absolwentów Akademii Medycznej, wspominających czasy stalinizmu opowieść, nie była dopuszczana do rozpowszechniania z uwagi na scenę nalepienia podwójnej pary oczu portretowi Józefa Stalina. Skolimowski często podkreśla, że ten film zdemolował mu życie, zmuszając do wyjazdu z kraju.
Najsłynniejszy półkownik polskiego kina
"Przesłuchanie" (1982) to najsłynniejszy polski film polityczny w reżyserii i według scenariusza zmarłego niedawno Ryszarda Bugajskiego. Akcja toczy się w okresie stalinizmu. Bohaterka filmu, grana przez Krystynę Jandę, zostaje aresztowana przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa i osadzona w więzieniu po to, żeby swoimi zeznaniami obciążyła znajomego. Tortury, jakim ją poddaje major SB (Janusz Gajos), tylko wzmagają w niej opór wobec śledczych. Jej dalsze losy to historia grzesznicy, która staje się świętą.
"Przesłuchanie", wyprodukowane przez Zespół Filmowy "X" pod kierownictwem Wajdy, przyczyniło się do rozwiązania tej wytwórni. Film otrzymał zakaz rozpowszechniania, a reżyser na dekadę wyjechał z Polski, wiedząc, że nie zrobi tu już filmu. Zakaz uchylono dopiero w 1989 roku, po transformacji. Wcześniej obraz krążył w drugim obiegu dzięki staraniom reżysera, który nagrał go w formacie VHS do odtwarzania na kasetach wideo.
Film był nagradzany dwukrotnie na FPFF, w latach 1989–1990, gdy trafił w końcu na ekran. Podczas 14. edycji festiwalu w 1989 roku otrzymał nagrodę dziennikarzy i publiczności, a rok później – Nagrodę Specjalną Jury oraz nagrody aktorskie dla Krystyny Jandy, Janusza Gajosa i Anny Romantowskiej. Janda została również uhonorowana na 43. MFF w Cannes. W 1989 roku w Gdyni zwyciężył obraz, będący symbolem pożegnania z cenzurą: mowa o "Ucieczce z kina 'Wolność'" Wojciecha Marczewskiego, opowiadającej historię peerelowskiego cenzora (wielki Janusz Gajos), który w finale przechodzi "nawrócenie".
Bez dyrektora artystycznego ani rusz
W tym roku w Gdyni, na spotkaniu Gildii Reżyserów Polskich środowisko jasno sprecyzowało swoje postulaty, podkreślając, że festiwal w obecnej formie nie ma szans przetrwać. Dyrektor Leszek Kopeć zgodził się z tym, że w obecnej formie festiwal dalej nie przetrwa, podkreślając, że środowisko musi o tym rozmawiać. Najważniejsze propozycje gildii to: przywrócenie dyrektora artystycznego festiwalu, transparentny wybór filmów do konkursu głównego oraz konkursowego jury. "Możliwość manipulowania PISF musi być ograniczona do minimum" – mówił obecny szef gildii, reżyser Andrzej Jakimowski. Podkreślił, że organizator może dołożyć do wyboru selekcjonerów dwa, trzy filmy, ale nie może wykluczyć żadnego.
Paweł Pawlikowski mówił na spotkaniu, że dla niego gdyńska impreza to dziś festiwal bez twarzy. - Przyjeżdżam do Gdyni znacznie krócej niż moi koledzy, ale gdy tu jestem, mam poczucie znużenia, niechęci, cynizmu: ten festiwal nie ma twarzy, nie ma gospodarza, brakuje mu dobrej energii - ocenił reżyser "Zimnej wojny". On także podkreślał konieczność przywrócenia funkcji dyrektora artystycznego i chwalił festiwal z okresu pełnienia jej przez Michała Chacińskiego, który wprowadził przełomowe zmiany - głównie selekcję konkursową. Reżyserzy podkreślili też, że jeśli ich postulaty nie zostaną spełnione, zaczną rozważać powołanie własnego, niezależnego festiwalu. Tydzień po festiwalu wiemy, że prace nad nowym kształtem regulaminu festiwalowego ruszą już niebawem. Prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich Jacek Bromski zapowiedział powołanie zespołu środowiskowego do spraw reformy gdyńskiej imprezy.
Po dwóch stronach barykady?
Najsmutniejsze jest to, że był to pierwszy od lat festiwal, na którym na dalszy plan zeszły rozmowy o filmach, choć dyskutować było o czym. Polskie kino wciąż jest w dobrej formie, choć nie był to festiwal tak znakomity, jak ubiegłoroczny. (Wtedy wygrała bezkonkurencyjna, nominowana do Oscara, "Zimna wojna").
W cytowanej parokrotnie książce "Film z widokiem na morze..." Kazimierz Kutz, wspominając festiwale lat 70. i 80., opowiadał: "Nagrody FPFF za PRL-u nie zależały jedynie od środowiska, ale przede wszystkim od władzy, która manipulowała werdyktem. Powodowało to napięcia między nią a twórcami. Środowisko walczyło o nagradzanie filmów dobrych, a nie 'słusznych'. Ale filmowcy byli świetnie zorganizowani. I waleczni. Ich siła była dowodem siły polskiego kina. Stowarzyszenie Filmowców Polskich było wtedy organizacją w pewnym sensie opozycyjną - zawsze w konflikcie z władzami partii".
Biorąc pod uwagę ostatnie działania ministerstwa kultury dotyczące filmu (likwidację części zespołów filmowych i pomysł utworzenia "nowego ośrodka produkcji filmowej") i łącząc je z wydarzeniami tegorocznego FPFF, można mieć wrażenie déjà vu. Czy działania te oznaczają chęć upaństwowienia na powrót kinematografii i przejęcia nad nią kontroli? W kuluarach Gdyni w ciągu ostatnich lat najwięcej dyskutowało się o tym, że rządzący mają zakusy na scentralizowanie produkcji filmowej. Gdy w grudniu ubiegłego roku minister Gliński - bez konsultacji ze środowiskiem filmowym - ogłosił powstanie wspomnianego "ośrodka produkcji", ludzie z branży na pomyśle nie zostawili suchej nitki. Burzliwą dyskusję zdominowało pytanie: "A co z projektami, które dalekie są od 'jedynie słusznych poglądów'?". Joanna Kos-Krauze reżyserka, scenarzystka, do niedawna przewodnicząca Gildii Reżyserów, tłumaczyła: "Kino europejskie nie powstaje w molochach, im jest większa decentralizacja, tym lepiej, bo wiąże się to z konkurencją".
Tegoroczna gdyńska impreza pokazała, że najgorsze obawy filmowców zaczynają się spełniać. "Na tym festiwalu zobaczyliśmy, że mamy do czynienia z władzą, która kultury nie lubi i uważa, że można ją dekretować" – zaznaczała w rozmowie z TVN24 laureatka tegorocznych Złotych Lwów Agnieszka Holland. Odbierając Złote Lwy, odczytała komunikat Kultury Niepodległej - ruchu artystów i ludzi kultury. "Próbują cenzurować dzieła, instytucje i wydarzenia nie tylko w świecie filmu. Stosują urzędowe naciski, szantaż finansowy, przejmowanie instytucji, obsadzanie stanowisk ideologami, wycofywanie się z zawartych umów. Musimy się bronić przed cenzorami, dlatego rozpoczynamy akcję 'Cenzura nie przejdzie'".
Wiceminister kultury Jarosław Sellin polemizował podczas gali z reżyserką. "Osiemnaście filmów dostało dofinansowanie w ramach mecenatu państwa. Tak więc wygląda ta cenzura w Polsce" - stwierdził.
"Albo sztuka będzie niezależna, albo nie będzie jej wcale" - powiedział w rozmowie z Magazynem TVN24 Jan Komasa, twórca "Bożego Ciała", naszego kandydata do przyszłorocznych Oscarów, zdobywca Złotych Lwów za najlepszą reżyserię. Z tym stwierdzeniem chyba wszyscy muszą się zgodzić.