Gigantyczny pożar zbliżał się z każdą chwilą. Polscy strażacy nie mogli przegrać. Tuż za ich plecami były domy ludzi. - Jakbyśmy zawiedli, byłaby powtórka z Grecji. Ofiary i zniszczone miejscowości - opowiadają. Na płomienie czekali w przygotowanej przez siebie "twierdzy". I marzyli, żeby zaczęło padać…
20 lipca
NA POMOC
Szwecja płonie. Swoje zrobiły upały i rekordowa od 74 lat susza. Pożary lasów wybuchają jeden po drugim. Miejscowi strażacy mają informacje o 20 miejscach, w których pojawił się żywioł. Ogień szybko się rozprzestrzenia i poważnie zagraża mieszkańcom trzech regionów: Gävleborg, Jämtland, oraz Dalarna.
Sytuacja jest bardzo poważna. W Szwecji już wiedzą, że sami nie dadzą sobie rady. Alarmują Unijny Mechanizm Ochrony Ludności. To procedura zarządzana przez Komisję Europejską.
- W jej ramach każdy kraj członkowski deklaruje, ile tak zwanych modułów może iść z pomocą do innego kraju - opowiada młodszy brygadier Bartosz Klich ze straży pożarnej w Gnieźnie, jeden z organizatorów wyjazdu.
"Moduł" to, w dużym skrócie, jednostka specjalna straży pożarnej, która jest zdolna do pracy za granicą. Składa się z co najmniej 65 ratowników i co najmniej 20 pojazdów. Na co dzień cały ich potencjał wykorzystywany jest w kraju.
Szwecja potrzebuje ekspertów od gaszenia lasów. I to szybko. W Polsce jest sześć takich grup, z czego dwie - z Wielkopolski i województwa zachodniopomorskiego - mają ruszyć natychmiast. Łącznie 139 polskich strażaków w 44 wozach gaśniczych.
Wśród nich jest aspirat Sławomir Malisz ze straży w Świdwinie. To jego pierwszy wyjazd zagraniczny. Na spakowanie się, pożegnanie z rodziną i przygotowanie do co najmniej dwutygodniowej misji miał ledwie kilka godzin.
- Jest adrenalina. I nawet trochę strachu. Przed każdą akcją tak jest - dodaje starszy ogniomistrz Łukasz Wojdyła ze straży w Goleniowie.
Czują się jednak przygotowani.
- Do modułu nie trafia się przez przypadek, czy za karę. U nas są ludzie, którzy od początku wiedzieli, na co się decydują. Że w każdej chwili możemy być wysłani do innego kraju. I że trafimy w środek jakiejś dramatycznej walki - opowiada starszy kapitan Grzegorz Borowiec z Krajowego Centrum Koordynacji Ratownictwa i Ochrony Ludności. Jeden z dowódców akcji.
Razem ze wszystkimi innymi strażakami późnym wieczorem jest już w Świnoujściu. Teraz trzeba załadować cały sprzęt na prom i przez Bałtyk dostać się do Szwecji.
21 lipca
W DRODZE
Sytuacja w Szwecji szybko się pogarsza. Jeszcze wczoraj było 20 pożarów. Dziś służby mają wiedzę o kolejnych 50. Tym samym lasy płoną w 70 miejscach. Piętnaście z nich rozprzestrzenia się bardzo szybko i stanowi realne zagrożenie dla ludności.
Od rana prom z polskimi strażakami płynie przez Bałtyk. Tuż przed południem dobija do portu w Trelleborgu.
- Mamy wszystko, czego potrzebujemy do prowadzenia akcji przez co najmniej dwa tygodnie. Od państwa-gospodarza potrzebujemy tylko dwóch elementów: wody do celów bytowo-socjalnych i placu, na którym możemy rozbić obozowisko - opowiada młodszy brygadier Bartosz Klich.
Moduł wiezie ze sobą wszystko, co niezbędne do działania - łącznie z jedzeniem, łóżkami, namiotami i własnym centrum łączności, które pozwala na swobodne komunikowanie się niezależnie od zasięgu sieci GSM.
Miejsce na bazę jest już wybrane. To miasteczko Sveg w środkowej Szwecji. Przez najbliższe dni domem Polaków będzie tamtejsze boisko piłkarskie.
Polski sprzęt zjeżdża z rampy promu. Pierwsze zdziwienie. Miejscowi witają strażaków jak bohaterów.
- Klaszczą, wywieszają polskie flagi. Niesamowita sprawa - opowiada Marcin, strażak z Wielkopolski.
Kolumna pojazdów rusza około 14.
- Przed nami długa trasa, blisko 900 kilometrów. Konwój przemieszcza się z prędkością 60 kilometrów na godzinę - opowiada starszy kapitan Grzegorz Borowiec.
Strażaków śledzą kamery szwedzkich mediów. Przekazy o "wsparciu przyjaciół z Polski" pojawiają się w najważniejszych dziennikach.
Na miejscu są też Francuzi i Włosi (których samoloty do gaszenia lasów prowadzą już akcję), Norwegowie, Niemcy i Litwini (którzy przekazali 15 śmigłowców) i Duńczycy (55 strażaków i 12 wozów). To jednak polskie wsparcie jest najbardziej liczne, dlatego zwraca uwagę wszystkich.
Strażacy pokonują jednym skokiem ponad 700 kilometrów i w środku nocy zatrzymują się w Uppsali. Tutaj śpią.
- Sama podróż jest męcząca, a przecież nawet nie zaczęliśmy działań - mówi Jarek, strażak z Gniezna.
22 lipca
PRZED BURZĄ
Pojazdy ruszają o ósmej, godzinę wcześniej, niż zakładał harmonogram.
- Poczuliśmy, że nie możemy zawieść pokładanych w nas nadziei. Chyba każdy tak ma, że chce być jak najszybciej na miejscu i wziąć się do pracy - opowiada starszy kapitan Grzegorz Borowiec.
Jest wieczór, kiedy konwój dociera na miejsce. Rozpoczyna się budowa polskiej bazy.
Obozowisko składa się z dwóch głównych części - strefy parkingowej, gdzie stać będą wozy strażackie i reszta sprzętu oraz strefy użytkowo-mieszkalnej.
W tej drugiej wyróżnia się namiot sztabowy - tam są wszystkie mapy i komputery. To stąd będą kierowane działania. Jest tu też wydzielona część na oficjalne spotkania.
Obok stoją namioty-szatnie. Strażacy po akcji będą zostawiać w nich brudne, śmierdzące dymem mundury. Dalej są dwa rzędy suszarni.
Jeszcze dalej stoją namioty mieszkalne. W każdym mieszka średnio 10 strażaków.
- Szwedzkie wojsko użyczyło nam siatkę maskującą. Dzięki temu mogliśmy sobie stworzyć zacienione miejsce, żeby w czasie dnia schować się przed żarem - opowiada starszy kapitan Borowiec.
Na końcu stoją namiot medyczny, magazyn i kantyna, gdzie można podgrzać sobie obiad.
23 LIPCA
WALKA
Dzień rozpoczyna się od spotkania sztabu ze stroną szwedzką. Polskie siły są wyznaczone do dwóch pożarów. W jednym miejscu - 19 kilometrów od bazy - pożar jest już niemal opanowany, ale trzeba go dogasić. Drugi, oddalony o 55 kilometrów, jest dużo groźniejszy. Płonie tam ponad tysiąc hektarów.
Polacy po raz pierwszy mierzą się z żywiołem.
- Wojna. To najlepsze porównanie. Ogień jest jak potężny wróg, który nie bierze jeńców - mówi kapitan Borowiec.
- Ich lasy mocno różnią się od naszych. U nas jest mało źródeł wody, czyli stawów, jezior i rzek. U nich jest mnóstwo. Ale to tyle, jeżeli chodzi o dobre wieści. W Szwecji lasy są bardziej dzikie, jest bardzo mało dróg leśnych. Efekt taki, że do zbiorników wodnych musimy chodzić pieszo ze sprzętem. Dwa, a czasem i osiem kilometrów - tłumaczy Marcin, strażak z Wielkopolski.
- Z takim pożarem nie da się walczyć bez strategii. Nie można po prostu ustawić strażaków na drodze żywiołu i nakazać im lać substancje gaśnicze - tłumaczy Bartosz Klich.
Czas na rozmowę z nami ma dopiero po 18, kiedy wraca z "pola bitwy". Wojenne porównania stosuje tu niemal każdy.
"Wróg" jest potężny.
- Największy w historii Polski pożar objął swoim zasięgiem 10 tysięcy hektarów. W Szwecji płonie już niemal trzy razy więcej - podkreśla brygadier Klich. 30 tysięcy hektarów to niemal dokładnie tyle, ile mają administracyjne granice Krakowa wraz z jego przedmieściami.
24 lipca
OPUSZCZONE DOMY
Największe polskie siły są rzucane w pobliże miejscowości Karbole i Farila. Ich mieszkańcy musieli uciekać przed szybko zbliżającym się ogniem.
- Jest gorąco, sucho i wietrznie. W takich warunkach wiatr przemieszcza się z prędkością kilkunastu metrów na minutę. Szybko. Niebezpiecznie szybko - komentuje kapitan Borowiec.
- Nerwówka. Jak nie damy rady, to może być powtórka z Grecji. Ofiary i miejscowości zmienione w zgliszcza - dodaje jeden ze strażaków.
Działania koordynują Szwedzi, którzy dają naszym strażakom zadanie: uniemożliwić przedostanie się płomieni przez korytarz, który wycięto wzdłuż gęstego lasu. Przecinkę szeroką na trzydzieści metrów wykonały harwestery.
- Samo stworzenie przecinki na pięć kilometrów jest wyzwaniem. Wszystko dzieje się z dala od dróg i cywilizacji. Pod szaloną presją czasu - tłumaczy młodszy brygadier Bartosz Klich.
Wykonanie "dziury" w lesie to jednak tylko połowa planu.
- Jeżeli byśmy to tak zostawili, to płomienie "przespacerują się” na drugą stronę po ściółce, resztkach gałęzi i konarach. Żywioł zwolni, ale nie zostanie zatrzymany - opowiadają polscy strażacy.
25, 26 lipca
OSTATNIA LINIA OBRONY
Ogień zbliża się szybko. Gdzieniegdzie jest już kilka metrów od miejsca, gdzie jeszcze wczoraj były wycinane drzewa. Z tymi "atakami" strażacy radzą sobie szybko.
Główne uderzenie trzeba będzie odeprzeć dopiero za kilkadziesiąt godzin. Jest czas, żeby przygotować się do starcia.
- Wycinka w lesie jest czymś na kształt naszej fosy, zza której chcemy się bronić. Żeby zwiększyć swoje szanse, musimy sprawić, żeby ściółka w miejscu wyciętego lasu była wilgotna - podkreśla starszy kapitan Grzegorz Borowiec.
Nie jest to łatwe.
- Wyobraź sobie, że musisz ustawić zraszacze na działce. Łatwizna, prawda? To teraz wyobraź sobie, że twoja działka ciągnie się z Gdyni do Sopotu. Działasz na trudnym terenie i nie masz w pobliżu źródła wody - tłumaczy jeden ze strażaków.
Polacy rozpoczynają budowę - jak sami to nazywają - "sieci hydrantowej w środku lasu". Linia, za którą nie można było przepuścić żywiołu, kończyła się na jeziorze. Stąd strażacy chcą czerpać wodę.
Najprościej byłoby umieścić w jeziorze agregat pompowy. To potężne urządzenie z własnym silnikiem, które potrafi pompować 8,6 tysiąca litrów wody na minutę. W godzinę napełniłoby ponad 60 dużych basenów ogrodowych.
Dostęp do jeziora jest jednak tak wąski, że nie można dojechać tam z potężną pompą.
Trzeba znaleźć inne rozwiązanie. I to już.
- W jeziorze znalazły się cztery pompy pływające, które dostarczały wodę do agregatu. Ten nadaje wodzie odpowiednie ciśnienie i wysyła ją dalej, wzdłuż wycinki w lesie - tłumaczy Bartosz Klich.
Tam, wśród wyciętych drzew, ustawiono kolejne wozy strażackie. System przygotowany przez Polaków przypomina trochę łańcuch lampek, które wiesza się na choince. Zamiast kabla były węże strażackie. A zamiast lampek - wozy gaśnicze.
Na pięciokilometrowej wycince zostają ustawione zbiorniki na wodę. W każdym mieści się po 13 ton. Wszystko po to, żeby być gotowym do najważniejszej bitwy.
28, 29 lipca
WSZYSTKIE RĘCE NA POKŁAD
Czoło pożaru jest około 70 metrów od polskich umocnień w środku lasu.
- Spoglądamy w niebo. Jeżeli przyjdzie deszcz, to będziemy mieć większe szanse na sukces - mówią strażacy.
Szwedzi podejmują decyzję, że Polacy nie będą już walczyć na innych frontach. Wszyscy są przerzucani w okolice Karbole.
- Lokalny sztab, który znajduje się w miejscowości Sveg, uznał, że działania na terenie ich regionu są zakończone i możemy zwolnić nasze siły i przenieść się gdzie indziej - informuje młodszy brygadier Michał Langner z Komendy Głównej Państwowej Straży Pożarnej.
Nadciągający pożar jest nieustannie monitorowany z powietrza.
- Szwedzi dostarczają nam informacji o tym, gdzie żywioł ma mniejszą dynamikę. Gdzie można w miarę bezpiecznie uderzyć - opowiada starszy brygadier Paweł Frontczak, rzecznik Państwowej Straży Pożarnej.
Uderzają "Husarze", czyli strażacy z województwa zachodniopomorskiego.
- Są wspierani przez samoloty, które zrzucają na płomienie substancję gaśniczą - mówi Bartosz Klich.
Ale zrzuty z powietrza nie są wystarczająco dokładne. Dlatego Polacy muszą walczyć z niedogaszonymi zarzewiami ognia.
Na przecince czekają na główną konfrontację.
- Sprzyja nam szczęście, akurat rozpętała się burza - tłumaczą.
Deszcz osłabił ogień. Polacy dołożyli swoje. Efekt? Pożar opanowany.
Zagrożenie minęło.
30 LIPCA
KSIĘŻNICZKA
Nastroje w polskiej bazie są wyśmienite.
- Mamy dość dobre wieści, pożar jest opanowany. Zmieniamy taktykę z obrony na atak - informuje starszy brygadier Michał Langner.
Strażacy dogaszają pojedyncze ogniska pożaru w ich sektorze.
- Pomagają nam inne służby: Szwedzi, Duńczycy i Norwegowie - wylicza Langer.
Do polskiej bazy w Sveg przyjeżdża niezapowiedziany gość: księżniczka Wiktoria, następczyni szwedzkiego tronu. Jest z mężem i szefem sztabu regionalnego, który nadzoruje działania w okolicy, gdzie pracują polscy strażacy.
Monarchini chce rozmawiać z szeregowymi strażakami, którym udało się zażegnać niebezpieczeństwo. Z Polakami robi sobie pamiątkowe zdjęcie, które szybko ląduje w sieci i jest pokazywane przez wszystkie najważniejsze media w Polsce i Szwecji.
- To bardzo miłe i zaskakujące. Na pewno strażacy do końca życia nie zapomną tej misji. Jesteśmy dodatkowo podbudowani - przyznaje Michał Langner.
31 LIPCA
CORAZ CISZEJ
- Sytuacja jest pod kontrolą, dziękujemy - informują szwedzcy strażacy.
Międzynarodowe wsparcie zaczyna wracać do domu. W Dolnej Saksonii na północy Niemiec oczekiwanych jest 52 strażaków, którzy wraz z dziewięcioma wozami strażackimi 21 lipca wyruszyli do Szwecji.
Tego samego dnia lądują u siebie dwa samoloty gaśnicze z Francji. Do drogi powrotnej szykują się też piloci dwóch maszyn z Portugalii.
- Nam pozostaje jeszcze dogaszanie pożaru. Zarzewia nie zawsze są widoczne gołym okiem, więc mamy trochę drobiazgowej roboty przed sobą - tłumaczy Marcin, strażak z Wielkopolski.
- Zrobiliśmy swoje. Ale chcemy zostawić po sobie dobre wrażenie. Dlatego pomagamy Szwedom dalej - zaznacza starszy kapitan Grzegorz Borowiec.
****
Powrót strażaków do Polski zaplanowany jest na poniedziałek. W Świnoujściu mają ich witać premier i szef MSWiA.
- Wiedzieliśmy, że Szwedzi pokładają w nas nadzieję. Byliśmy też świadomi, że patrzą na nas w Polsce. Nie mogliśmy zawieść - podkreśla kapitan Grzegorz Borowiec.
Teraz - z perspektywy czasu - ocenia, że to się chyba udało.