Gra, śpiewa, reżyseruje. Pozornie go dużo i otacza go dużo ludzi. A czuje pustkę, syndrom opuszczonego gniazda, lęk. "To, co teraz (z żoną - red.) przeżywamy, to koszmar. Zostaliśmy w domu sami, bo synowie się wyprowadzili. Świat, który stworzyliśmy i który fantastycznie funkcjonował tyle lat, nagle runął. Skończył się. I bardzo ciężko znaleźć coś, co by go mogło zastąpić - opowiada Arkadiusz Jakubik w szczerej rozmowie z Magazynem TVN24.
Urodził się w Strzelcach Opolskich, skąd wyjechał do Wrocławia, aż w końcu dotarł do Warszawy, a właściwie w jej okolice. Jest aktorem teatralnym i filmowym, scenarzystą, reżyserem, ale także kompozytorem, tekściarzem, muzykiem i wokalistą. Poza tym również mężem, ojcem, bratem i synem. Razem z zespołem Dr Misio właśnie wydał singiel "Chcesz się bać", promujący czwartą płytę grupy, która nosi tytuł "Strach XXI wieku".
Estera Prugar: chcesz się bać?
Arkadiusz Jakubik: Niczego się nie chcę bać, po prostu jest to taki stan umysłu czy ducha, z którym mam do czynienia od dłuższego czasu. Najbardziej nie chciałbym się bać w ogóle, ale czy to jest możliwe?
A czego boisz się najczęściej?
Boję się zasnąć, bo zawsze po kilkunastu minutach budzą mnie koszmary. Mam problemy ze snem. To jest coś, co nie daje mi spokoju.
Ostatnio boję się samotności. Tylko to nie jest związane z relacją z moją żoną Agnieszką, wręcz przeciwnie – mamy się znakomicie od 28 lat razem. Natomiast razem boimy się samotności zwanej syndromem opuszczonego gniazda. To, co teraz przeżywamy, to jest chyba największy koszmar, czyli wyprowadzki naszych synów. Ich dwa puste pokoje, które po prostu zieją pustką. Są jak czarne dziury, które wsysają do środka. Zdarza nam się w chwili jakiegoś smutku, melancholii, że na zmianę w nich nocujemy. Starszy syn wyprowadził się trzy lata temu, a teraz, w połowie roku, wyprowadził się również młodszy, kiedy zdał na studia. Zostaliśmy w domu sami i tego się boimy. Musimy sobie dać z tym radę, ale proszę mi wierzyć, że to nie jest prosta sprawa. Ten świat, który stworzyliśmy i który fantastycznie funkcjonował tyle lat, nagle runął. Przestał istnieć. Skończył się. I bardzo ciężko znaleźć coś, co by go mogło zastąpić, więc znajdujemy się w takim stanie zawieszenia, nie wiedząc za bardzo, co mamy ze sobą zrobić. To wcale nie jest tak, jak śpiewał kolega Kazik (Staszewski – red.), że wyjechały dzieci na wakacje i jesteśmy niegrzeczni. W ogóle nie mamy ochoty na to, żeby być niegrzeczni.
Mogłoby się wydawać, że będąc aktorem i muzykiem, ciągle przebywasz wśród ludzi, co może być sposobem na samotność.
Nie. To był mój świadomy wybór, żeby wyprowadzić się z Warszawy. Od 1997 roku, czyli od narodzin starszego syna, mieszkamy pod miastem. Stworzyliśmy sobie oazę spokoju, własny Eden, z daleka od ludzi. Wyprawa do Warszawy jest poważną podróżą krajoznawczą i wcale nas do niej nie ciągnie. Moją potrzebę obcowania z ludźmi absolutnie zaspokajają koncerty. Poza tym było i jest nam dobrze na naszej podwarszawskiej wsi, w naszym domu.
Jakiś czas temu do waszego raju sprowadziłeś też swojego tatę.
Dla mnie fakt, że trzy lata temu sprowadziliśmy na pobliski cmentarz prochy ojca, był momentem przełomowym. Dlaczego? Po pierwsze, od kilkunastu lat w okolicach Warszawy mieszka mój brat, który przeprowadził się tu ze Strzelec Opolskich. Mamy bliski kontakt, jesteśmy ze sobą bardzo zżyci i często się spotykamy w "klubie kibica", czyli wszystkie mecze reprezentacji są dla nas obowiązkowym punktem programu naszych relacji. Jakiś czas temu sprowadziłem tu również moją mamę, która mieszka nieopodal nas, i te więzi rodzinne są bardzo bliskie, co jest dla mnie ogromnym powodem do szczęścia. I faktycznie zawsze było tak, że kiedy przychodziło Święto Zmarłych, kiedy szliśmy zapalić świeczki na zbiorowe groby, bo nie zawsze mogliśmy pojechać do ojca, który leżał sam jak palec w moich rodzinnych Strzelcach Opolskich, to od lat intensywnie myślałem o tym, że chciałbym, aby na tym cmentarzu, niecały kilometr od naszego domu, mógł spocząć mój ojciec. Tak, abyśmy mieli go pod sobą… To znaczy pod ręką, ale pod sobą to będziemy go mieli.
W jakim sensie?
Mieliśmy małe problemy z wykupieniem kwatery na cmentarzu – ksiądz nie był zbyt przychylny mojej osobie, ale już nie będę w to wnikać. W każdym razie postawił zaporową cenę, którą przyjąłem, ponieważ się uparłem, żeby właśnie tu leżał mój tata. Później pan, który zawiaduje tym cmentarzem – stawia nagrobki, muruje groby – poradził, żeby zbudować sobie nad ojcem pięterko. Wyniknęła z tego zabawna sytuacja, bo oczywiście wykupiliśmy podwójną kwaterę i któregoś wieczora zapytałem żonę: moja droga, powiedz mi, czy wolałabyś spocząć kiedyś nad teściem czy nad teściową? Moja żona, cudownie błyskotliwa i sarkastycznie nastawiona do życia kobieta, odpowiedziała, że jest jej wszystko jedno. I faktycznie mamy już teraz taką swoją "miejscówkę".
To było dla ciebie ważne?
Tak, ponieważ najpierw udało się spłodzić synów, później postawić dom, zasadzić drzewo i jest jeszcze ta czwarta – wydaje mi się, że równie ważna – rzecz, aby mieć swoje miejsce na pobliskim cmentarzu, bo wiem o tym, że moi synowie, a później ich dzieci – obojętnie, gdzie ich zaprowadzi los – zawsze będą mieli gdzie wrócić, żeby 1 listopada zapalić świeczki swoim dziadkom i rodzicom. Myślę, że to jest bardzo ważna sprawa. Zwłaszcza że moja rodzina cały czas była w jakimś takim pociągu repatriantów. Moi dziadkowie uciekali przed Ukraińcami spod Lwowa do Polski, gdzie wylądowali w Gliwicach, po roku spędzonym w Krośnie. Moi rodzice, którzy się poznali w Gliwicach, pojechali za pracą do Strzelec Opolskich. Stamtąd ja pojechałem do Wrocławia, później do Warszawy i cały czas nie było takiego miejsca, gdzie czułbym, że mógłbym zapuścić korzenie. I kiedy udało się sprowadzić w okolice Warszawy całą najbliższą rodzinę, a także właśnie te prochy ojca, to mam wrażenie, że ten pociąg, zatrzymujący się na kolejnych stacjach, w końcu dojechał do celu. Mamy już swoje miejsce.
Rodzina jest dla ciebie bardzo ważna, ale ważna jest również scena – aktorska i muzyczna. A podobno sztuka nie lubi się dzielić swoim twórcą.
To nie jest prosta sprawa. Czas nie jest z gumy i niestety doba ma tylko 24 godziny. Jest cena, którą musiałem zapłacić za to, że mam tych kilka bardzo istotnych aktywności twórczych. Czy to jest mój zawód, czyli aktorstwo, czy muzyka, która nagle z niewinnej zabawy, jakiegoś wygłupu spowodowanego kryzysem wieku średniego, zamieniła się w pełnoprawną rywalkę tego mojego aktorstwa. Do tego doszła reżyseria spektakli teatralnych, a ostatnio również dwóch filmów fabularnych i pisanie scenariuszy – to jest moja trzecia planeta działalności twórczej. Równie ważna, bo jest czymś zupełnie innym, czego nie da się porównać ani do gry aktorskiej, ani do energii rock and rolla.
Jaka jest ta cena?
Ceną jest to, ale to był mój świadomy wybór, że musiałem ograniczyć wszystkie swoje kontakty towarzyskie do absolutnego minimum. Niestety. Mam wielu bliskich kolegów, z którymi utrzymywałem fantastyczne relacje kumpelskie, a dziś nie pamiętam, kiedy ostatni raz pojechałem do Warszawy, żeby napić się z kimś piwa. To wynika z tego, że faktycznie każdą wolną chwilę spędzam w domu i jest mi z tym bardzo dobrze. Oczywiście, kiedy jeszcze mieszkali z nami synowie, to te chwile były dzielone między ich obu, bo bardzo dbałem o to, żeby spędzać z nimi czas, rozmawiać i utrzymywać bliski kontakt. Myślę, że to się udało.
A jak udaje ci się pogodzić te trzy planety twórcze?
Są strasznie o siebie zazdrosne. Rywalizują między sobą i zdarza się im pokłócić, są też ciche dni i obraza. Natomiast z czasem znalazłem na to sposób. Znakomity, skuteczny sposób, który polega na tym, że prowadzę bardzo precyzyjny kalendarz. O dziwo, odkryłem w sobie umiejętność planowania i konsekwentnego przestrzegania tego czasu, który mam przeznaczony na dany projekt.
Musiałeś się tego nauczyć?
To się wzięło z zupełnego przypadku. Pamiętam bardzo trudny dla mnie okres, wiele lat temu, po zdjęciach do filmu "Dom zły". To była dla mnie chyba najbardziej wyczerpująca rola w sensie emocjonalnym i po zakończeniu zdjęć kompletnie nie potrafiłem się psychicznie pozbierać. Wydaje się, że aktor po prostu funkcjonuje w jakimś fikcyjnym świecie, a później wraca do normalnego życia, ale to tak u mnie nie działa. W tej rzeczywistości filmowej, fikcyjnej, zamieniam się w swojego bohatera jeden do jednego, a relacje z innymi postaciami z filmu zamieniają się w prawdziwe relacje. Oczywiście trzeba zostawić sobie jakiś margines bezpieczeństwa, bo w teatrze czy filmie Otello nie może naprawdę udusić Desdemony, ale powinien wierzyć w to, że zrobił to naprawdę, mając ten jeden procent świadomości – tę czerwoną lampkę. To niby żarty, ale wtedy faktycznie przez kilka miesięcy nie potrafiłem się odnaleźć. Cały czas, już w normalnym życiu, funkcjonowałem myślami w taki sposób, jakbym ciągle był na planie, a relacje między postaciami z "Domu złego" nie należały raczej do najłatwiejszych.
Jak sobie z tym poradziłeś?
Uratowała mnie praca nad płytą Dr Misio. To była jedyna szansa na to, abym mógł zanurzyć głowę w innym świecie i zapomnieć o tamtym. Teraz tę zasadę stosuję w sposób bardzo pieczołowity za każdym razem. Wiem, że kiedy skończę pracę aktora przy jakimś projekcie, to od razu wtedy powinienem zająć się na przykład kolejnym projektem muzycznym albo reżyserskim czy scenariopisarskim. Po to, żeby uciec i wyrwać się ze świata, w którym funkcjonowałem jako aktor ze wszystkimi emocjami na wierzchu. Aktorstwo jest pracą na żywym organizmie. W moim wypadku niestety jest to ciągłe posypywanie solą otwartej rany i mieszanie we własnej głowie. Wracając, właśnie dlatego każdy rok mam pieczołowicie i skrupulatnie zaplanowany. Wiadomo, że zdarzają się jakieś obsuwy – zazwyczaj nie z mojego powodu – i wtedy te światy, niepokorne muzy zaczynają się między sobą awanturować, ale wtedy je uspokajam, bo dla każdej musi być miejsce.
Na scenie muzycznej jesteś sobą, czy to też jest rodzaj kreacji aktorskiej?
Gramy już tyle lat z Dr Misio, wydajemy właśnie czwartą płytę i to byłoby raczej niemożliwe, gdybym ja nie był na tej scenie sobą. Nie można grać przez kilkanaście lat kogoś, kim się nie jest. Zwłaszcza że każdy koncert jest zupełnie inny. To nie jest spektakl teatralny, w którym są zainscenizowane sceny, teksty i reakcje. Koncerty to przede wszystkim energia i spontan, interakcja z publicznością, co wymaga pewnej czujności na to, co się dzieje na widowni. Każdy koncert traktuję tak, jakby miał być ostatnim w moim życiu. Inaczej nie miałoby to sensu. Taki moment, kiedy będę na scenie z Dr Misio, założę ciemne okulary i będę myślał tylko o tym, że do końca zostało siedem numerów, a potem cztery, trzy, a zaraz skończymy to będzie chwila, kiedy trzeba będzie zrobić sobie przerwę. Uciekać i może nawet rzucić ręcznik. Ludzie to czują i myślę, że dzięki temu zaangażowaniu mamy dużą rzeszę fanów przychodzących na nasze koncerty i zawsze mogą liczyć, że zagramy na 150 procent. Podczas tych występów zdarza się, że unosimy się kilka centymetrów nad ziemią, a publiczność razem z nami i wszystko wymyka się spod kontroli. To jest w tym wszystkim najpiękniejsze. To jest trochę jak w naszej piosence "Mr Hui", do której teraz wróciliśmy po paru latach. Jeśli pytasz mnie, czy jestem sobą – każdy z nas ma kilka twarzy.
Jakie to są twarze?
Ten utwór opowiada właśnie o dualistycznej naturze każdego mężczyzny. Tak, jak kiedyś w Kabarecie Starszych Panów przepiękną pieśń "Upiorny twist" śpiewał Wiesław Gołas, tak my śpiewamy dzisiaj o tym, że za dnia każdy facet jest Doktorem Misio. Lubi, żeby go głaskać po głowie i drapać po plecach, ale wieczorami zamieniamy się właśnie w Mistera H. – idziemy do miasta i robimy różne, czasami niefajne rzeczy, których czasami się nawet wstydzimy. Ale później znowu przychodzi świt, wracamy do domu i znów chcemy, aby nas przytulać. Ze mnie Mister H. wychodzi właśnie podczas koncertów, ale to cały czas jestem ja, mimo że po powrocie do domu nie jestem już rockandrollowcem, który się drze i ma nadmiar energii. Jestem normalnym facetem, który lubi sobie otworzyć czekoladę z orzechami, włączyć telewizor, obejrzeć mecz, serial i napić się piwa lub czegoś innego, co poprawi mu humor.
Wyjście na scenę bez roli, będąc po prostu sobą, było dla ciebie trudne?
Pamiętam moment sprzed ośmiu, a może dziesięciu lat, na początku działalności Dr Misio, kiedy grałem monogram pod tytułem "Ja" na podstawie książki "Tequila" Krzyśka Vargi. To była historia muzyka rockowego. Poprosiłem kolegów z zespołu, żeby na żywo mi akompaniowali, wśród piosenek były również nasze numery. Natomiast nie zagraliśmy dużo razy, ponieważ czułem pewnego rodzaju... Nie chcę powiedzieć "oszustwo", bo teatr jednak jest szlachetnym oszustwem, zakładającym pewną umowę z widzem, że przychodzi obejrzeć aktora udającego rockmana. Okazało się, że ta umowa nie do końca mi odpowiadała. Kilka lat później, kiedy zaczęliśmy z zespołem jeździć w długie trasy, to niebywale zaskakujące i zabawne było dla mnie to, że rzeczy opisane w "Tequili" zaczęły się nam przydarzać naprawdę. Nie były wyreżyserowane, działy się same z siebie – fikcja literacka wyprzedziła życie.
Odczuwasz jeszcze stres?
No pewnie. Oczywiście tego nienawidzę, bo on jest przed każdym koncertem, ale ten stres – według mnie – jest niezbędny. To znowu jest tak, że jeśli kiedyś będę przekonany o swojej fantastyczności i ten stres zniknie, to również będzie powód do zastanowienia się nad przerwą. Stres jest absolutnie nieodłączną częścią grania na żywo przed publicznością. Tak, muszę być za każdym razem zdenerwowany i niepewny. Obojętnie, czy gramy ogromny koncert podczas Woodstocku dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi, czy normalny koncert dla 300–400 osób w muzycznym klubie, gdzie w sumie czujemy się chyba jednak najlepiej. Bardziej potrzebuję bliskiego kontaktu z publiką – interakcji i bliskości, kiedy mogę zobaczyć ich oczy, wejść w jakiś dialog czy zatańczyć pogo. To mnie najbardziej kręci.
Powiedziałeś kiedyś, że od znajomego psychologa usłyszałeś, że nie potrzebujesz kozetki, bo twoją najlepszą terapią są koncerty.
Miał absolutną rację. Ilość moich lęków… Wracając do pierwszego pytania o to, czy chcę się bać. Pewnie, że nie chcę, ale są to rzeczy silniejsze ode mnie, które z biegiem lat się potęgują i nakładają na siebie. Nigdy nie byłem u psychologa, natomiast zdałem sobie sprawę, że praca nad kolejnymi piosenkami jest znakomitą terapią. Przerabiam w ten sposób swoje strachy i traumy. Opowiadam o nich, wyrzucam z siebie, wykrzykuję i – za przeproszeniem – "wyrzyguję". Później wracam do domu czysty jak łza. Tak, jakbym przeszedł najlepszą i najbardziej skuteczną terapię. To jest mój sposób na radzenie sobie z moimi demonami.
Piosenkę "Chcesz się bać" ilustruje bardzo mocny teledysk.
Za każdym razem staram się nie wtrącać, nie sugerować i nie pisać scenariusza do naszych teledysków, tylko szukam takich osób, których wizji na temat danej piosenki jestem ciekaw. Jedną z takich osób jest Piotrek Domalewski – młody, wybitnie zdolny reżyser. Zrobił najlepszy debiut w ostatnich latach polskiej kinematografii, czyli "Cichą noc". Poprosiłem go, aby swoimi oczami i uszami posłuchał piosenki i coś zaproponował. Ja, wymyślając utwór i grając go, tracę do niego dystans – to raz, a dwa: tak, jak powiedział kiedyś bardzo sensownie Michael Haneke, że kiedy twórca zacznie interpretować swoje dzieło, to będzie nie fair wobec odbiorców.
Dlaczego?
Ponieważ piosenka jest swojego rodzaju zaproszeniem dla słuchacza i każdy może je przyjąć lub nie. Jeżeli przyjmuje, to fantastycznie, ale wtedy każdy kręci w głowie swój teledysk. Przetwarza utwór przez swoje doświadczenia i emocje. A jeżeli ja mu powiem dokładnie, o czym jest ta piosenka i co ma sobie wyobrażać, to zubożę numer, który za każdym razem może być o czymś innym. Krótko mówiąc, znakomity artysta, jakim jest Piotrek, miał taki, a nie inny pomysł, którym się ze mną podzielił. Przegadaliśmy to jeszcze, natomiast klip jest jego autorską wizją. Takich twórców chcę zapraszać do kolejnych teledysków. Sam jestem ciekaw, jak będzie wyglądać kolejny klip, bo po starej znajomości poprosiłem Wojtka Smarzowskiego, który będzie kręcić obraz do tytułowej piosenki tej płyty, czyli "Strachu XXI wieku".
Zdaje się, że dużo jest na tej płycie o lękach.
Pamiętam sytuację, która nie jest próbą ukierunkowania poszukiwań interpretacyjnych, tylko wyjaśnieniem, skąd to się wzięło, a to był dla mnie bardzo ważny moment. Graliśmy na Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy 13 stycznia 2019 roku wieczorem przed Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie. Wchodziliśmy na scenę jakoś przed 21 – a ponieważ zawsze jesteśmy wtedy skupieni, nie siedzimy w telefonach, tylko czekamy na koncert – nie wiedzieliśmy o tym, co się wydarzyło w Gdańsku. Gdzieś kątem oka widziałem ludzi, którzy sobie coś pokazywali w telefonach, kiedy graliśmy piosenkę "Polacy". Dla mnie piosenkę już wtedy bardzo ważną, bo cały ubiegły rok obchodziliśmy przecież stulecie odzyskania niepodległości. Graliśmy ją na każdym koncercie i zawsze w podobnym duchu ją zapowiadałem, mówiąc o tym, że nie obchodzi mnie to, kto ma jakie poglądy polityczne, i nie obchodzi mnie to, kto jaką wyznaje religię, bo dla mnie najważniejsze jest to, że wszyscy jesteśmy Polakami. Dopiero po zejściu ze sceny dowiedzieliśmy się, co się stało, i to był po prostu szok.
Pamiętam, że następnego dnia, 14 stycznia, przyszła wiadomość o śmierci prezydenta Adamowicza – niedowierzanie. Był to też dzień, kiedy mieliśmy premierę teledysku do piosenki "Zmartwychwstaniemy" – świadomie wymierzonego przeciwko polskiej niechęci, nienawiści i nieumiejętności porozumienia, już nawet nie mówię o podziałach politycznych. Chcieliśmy zabrać głos, powiedzieć, co nam się nie podoba, i dać ludziom do myślenia. Do tego wszystkiego był to również dzień, w którym skończyłem 50 lat. Coś się wtedy we mnie przełamało, coś się skończyło. Wielki strach – zacząłem się faktycznie bać, że już nic w tym kraju nie będzie takie jak było. Wtedy zacząłem wymyślać piosenkę "Chcesz się bać". Pierwsze demo, które mam w swoim komputerze, jest właśnie z początku lutego. To był ostatni utwór napisany na ten album.
Ten strach cały czas w tobie jest?
Pewnie, że jest. Tylko trzeba z nim dojść do porozumienia, jakoś go uładzić czy wytresować. Nie mówię, że pokochać, ale zaakceptować, że jest częścią nas.