- Trudno żyje się w kraju, w którym panuje dyktatura i kara śmierci, gdzie nie ma wolności słowa i prawo nie jest przestrzegane. Trudno cały czas żyć w strachu, kiedy nie można wierzyć w ani jedno słowo władz. Nas się po prostu nie szanuje, nie mamy na nic wpływu. Nikt nas tutaj nie pyta o zdanie, traktuje się nas jak idiotów. I my mamy tego dosyć – mówią młodzi Białorusini w przeddzień wyborów prezydenckich w ich kraju.
W niedzielę, 9 sierpnia, oczy całej Europy będą zwrócone na Białoruś, gdzie odbędą się wybory prezydenckie. Chociaż faworyt jest ten sam od ponad ćwierć wieku i jest nim Alaksandr Łukaszenka, to tym razem według obserwatorów fałszerstwo wyborcze i zastraszenie kontrkandydatów może nie pójść mu tak gładko, jak do tej pory. Główną tego przyczyną jest zapaść ekonomiczna i związane z nią rosnące niezadowolenie społeczne, które udziela się przede wszystkim młodzieży. To właśnie ich, ludzi, którzy nie znają innej władzy w swoim kraju niż władza Łukaszenki, zapytaliśmy, jak oceniają teraźniejszość i jak widzą przyszłość Białorusi. Czy pójdą do wyborów? Czy wierzą w możliwość zmiany prezydenta? Czego się boją i na co mają nadzieję młodzi Białorusini?
Pierwszy raz
– Spokojnie mogę sobie wyobrazić życie bez Łukaszenki na fotelu prezydenckim, chociaż niektórym może to wydawać się trudne. Przecież on rządzi naszym krajem dłużej, niż ja żyję! Najwyższy czas na dokonanie zmiany. Moim zdaniem to źle, kiedy tyle czasu u władzy jest ciągle jedna i ta sama osoba – opowiada w rozmowie z Magazynem TVN24 Arsenij Gustiew. Ma 18 lat i studiuje w Mińsku. Nadchodzące wybory będą pierwszymi, w których będzie mógł oddać głos. I nie będzie to głos na urzędującego prezydenta.
– Na pierwszy rzut oka nasze życie nie różni się od tego, jak żyją nasi rówieśnicy w innych częściach Europy. Mamy internet, dostęp do najnowszych technologii, chodzimy do kina. Ja wolny czas najbardziej lubię spędzać z przyjaciółmi, gdzieś posiedzieć, pogadać, pójść na dobrą imprezę. Ale to nie oznacza, że na Białorusi nie są potrzebne zmiany. Dlatego w wyborach zamierzam poprzeć Swiatłanę Cichanouską. Jeśli chodzi o opozycję, to ona cieszy się największym zaufaniem społeczeństwa. Obiecała, że jeśli dojdzie do władzy, to nie po to, żeby rządzić, ale żeby rozpisać kolejne wybory prezydenckie, które odbędą się już w cywilizowanych, demokratycznych warunkach. Do których będą dopuszczeni wszyscy kandydaci, nie tak, jak dzieje się to teraz. To mi się podoba – deklaruje osiemnastolatek i zaraz dodaje:
- Nasze pokolenie jest mocniej zaangażowane i świadome politycznie niż nasi rodzice czy dziadkowie. Większość moich znajomych jest zdecydowanie przeciw Łukaszence i boi się przyłączenia Białorusi do Rosji. Z drugiej strony nie zauważyłem, żeby byli jednocześnie wielkimi zwolennikami Unii Europejskiej i białoruskiej drogi na tak zwany Zachód. Widocznie widzą też wady i tego kierunku. Znam też ludzi, którzy uważają, że w ogóle nie warto brać udziału w wyborach, skoro już od dawna znany jest ich wynik. Nie zgadzam się z tym i pójdę głosować. Dla mnie to będzie ważny dzień, szczególnie biorąc pod uwagę wyjątkowe okoliczności, jakich jesteśmy świadkami – podsumowuje nastolatek.
O tym, dlaczego okoliczności są, jak opisuje Arsenij, "wyjątkowe", opowiada Anna Maria Dyner z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
- Przemian na Białorusi oczekują wszyscy. I młodzież, i przedsiębiorcy, nawet osoby starsze, które również biorą udział w przedwyborczych wiecach. Ludzie, zwłaszcza młodsi, czerpią wiedzę z internetu i nie zadowalają ich już stare slogany władzy, że najważniejsza jest stabilność. Oni po prostu chcą żyć tak, jak ich rówieśnicy w państwach UE – wyjaśnia ekspertka.
"Jesteśmy po prostu zmęczeni"
- Ja chcę żyć na Białorusi i się nie bać. A w kraju, w którym jest dyktatura i kara śmierci, gdzie nie ma wolności słowa i prawo nie jest przestrzegane, cały czas żyje się w strachu. To nie jest łatwe. Trudno też żyć, kiedy nie można wierzyć w ani jedno słowo władz. Tutaj już nikt nie wierzy w żadne oficjalne cyfry i statystyki. Ani w te dotyczące ilości zachorowań na koronawirusa, ani dane budżetowe, w oficjalne wyniki wyborów tym bardziej – mówi Auhinia Mancewicz.
Jest najstarsza wśród naszych rozmówców. Urodziła się w 1985 roku, jeszcze w Związku Radzieckim. Jest dziennikarką, mieszka niecałe 100 kilometrów od Mińska. Kiedy Łukaszenka dochodził do władzy, miała dziesięć lat. Niewiele jeszcze rozumiała z procesów zachodzących w krajowej polityce, a prezydent był dla niej co najwyżej bliżej nieokreślonym, wąsatym panem z telewizji. Dzisiaj, jak sama twierdzi, telewizji już nie ogląda, na pewno nie tej państwowej, a z tego, co się dzieje między Bugiem a Dnieprem, rozumie aż za wiele.
- Mamy dosyć tego, że władza nas traktuje jak idiotów, jak bydło. Nas się po prostu nie szanuje, nie mamy na nic wpływu. Nikt nas tutaj nie pyta o zdanie, chociaż niby według konstytucji to my jesteśmy panami na tej ziemi. Ale prawo na Białorusi nie działa. Stąd taka fala emigracji i niezadowolenia wśród tych, którym nie jest jeszcze wszystko jedno – mówi z rozżaleniem, wyjaśniając zaraz, co jest jego źródłem.
- Młodzież na Białorusi jest taka sama jak wszędzie. Ma podobne plany, marzenia i sposoby spędzania wolnego czasu. Ale moim zdaniem ma o wiele mniejsze możliwości rozwoju niż ich rówieśnicy za granicą. Dlatego część z nas za tę granicę wyjeżdża, bo musi, a nie zawsze chce. To po pierwsze, a po drugie, znakomita większość Białorusinów jest po prostu biedna. Większość ich dochodów idzie na jedzenie i opłaty mieszkaniowe. W Mińsku oczywiście przychody są wyższe i część mieszkańców stolicy żyje godnie. Przy czym to niewielki procent społeczeństwa. Mimo to wciąż odnoszę wrażenie, że nie dotknęliśmy ekonomicznego dna, a właśnie ono mogłoby pogrążyć ostatecznie Łukaszenkę. Bo chociaż jest źle, to wciąż mogłoby być gorzej. Tyle że to poczucie przestaje ludziom wystarczać. Jesteśmy po prostu zmęczeni. I to jest źródło obecnych protestów – podkreśla Auhinia.
- W Polsce istnieją stereotypy, że choć Białorusini mniej zarabiają niż w Polsce, to przynajmniej mają sporo usług (edukacja, służba zdrowia, transport publiczny) bezpłatnie czy prawie darmo. Nic bardziej mylnego. Przykładowo, mniej niż 50 procent studentów studiuje bezpłatnie na Białorusi, a ci, którym to się udało, po skończeniu studiów muszą dwa lata "odpracować", najlepiej w przedsiębiorstwie lub instytucji publicznej. W przeciwnym razie trzeba słono zapłacić za każdy semestr "bezpłatnych" studiów. Po ukończeniu studiów młody człowiek na Białorusi może liczyć na zarobek rzędu 900-1200 zł na rękę, a to jest dwu-, trzykrotnie mniej, niż wynosi płaca minimalna w Polsce – tłumaczy przyczyny niezadowolenia młodych Białorusinów Aleś Alachnovič, ekonomista, wiceprezes fundacji naukowej CASE Białoruś (płaca minimalna w Polsce to obecnie 2600 zł brutto - red.). Ilu jest tych niezadowolonych? Zdaniem ekspertów, w obecnych warunkach panujących na Białorusi trudno to określić.
- Niestety na Białorusi nie działają żadne firmy badające opinię publiczną, których rezultaty byłyby publicznie dostępne. Tym samym nie wiemy nie tylko, jakie jest poparcie dla Alaksandra Łukaszenki w grupie wiekowej 18-30 lat, ale też w innych przedziałach wiekowych – mówi Anna Maria Dyner z PISM. Wtóruje jej Kamil Kłysiński, ekspert Ośrodka Studiów Wschodnich.
- Żadna z działających obecnie na Białorusi prywatnych firm zajmujących się badaniem opinii nie podejmie się przeprowadzenia takiego sondażu ze względu na zbyt wysokie ryzyko utraty licencji na działalność badawczą. Działający do 2016 roku niezależny ośrodek socjologiczny NISEPI publikował wyniki regularnych badań, z których wynikało, że większość młodych ludzi na Białorusi nie popiera białoruskiego reżimu – tłumaczy Kłysiński, podkreślając, że przez ostatnie cztery lata nikt takich wiarygodnych badań nie przeprowadził.
Ani wolność, ani bezpieczeństwo
Ola Szepieliewa ma 29 lat, jest rówieśniczką niepodległej Białorusi. Mieszka w Hłusku, niewielkim powiatowym miasteczku na wschodzie kraju, w obwodzie mohylewskim, który jest matecznikiem Alaksandra Łukaszenki. To w tym regionie wychował się przyszły prezydent kraju i stawiał pierwsze kroki w swej administracyjnej karierze, między innymi jako dyrektor sowchozu. Ale to nie przekonuje młodej dziewczyny do głosowania na niego, wręcz przeciwnie. Od dawna negatywnie postrzega działania władz w Mińsku, a pasywność Łukaszenki względem epidemii COVID-19 tylko utwierdziła ją w tym przekonaniu.
- Ludzie nie czują wsparcia ze strony władz w tej trudnej sytuacji, która przecież wciąż trwa. Wywiady, w których prezydent mówi, że "skoro wirusa nie widać, to go nie ma", bardziej nas drażnią, niż śmieszą. Tak przynajmniej czuję ja i moje otoczenie. Takie udawanie, że nie ma problemu, może by przeszło w czasach, kiedy ludzie nie mieli dostępu do internetu i ślepo wierzyli państwowym mediom. Teraz, gdy każdy z przerażeniem obserwował w sieci, co się działo na całym świecie, zachowanie Łukaszenki bardziej postrzegam jako niefrasobliwość i szafowanie życiem ludzkim, a nie odwagę. I nie jestem jedyna. Doskonale wiem, że brak lockdownu na Białorusi był spowodowany sytuacją ekonomiczną, bo nasz organizm państwowy totalnego zamknięcia mógłby nie przeżyć. No, ale kto jest odpowiedzialny za to, że gospodarka jest w takim stanie, jeśli nie nasza władza? – żali się Ola.
O tym, że gospodarka naszego wschodniego sąsiada jest w katastrofalnym stanie mówią twarde dane, które przekładają się na życie codzienne naszych sąsiadów zza Buga.
- Niestety, choć 30 lat temu Białoruś i Polska startowały ze zbliżonego poziomu rozwoju gospodarczego, dziś istnieje duży rozjazd w warunkach życiowych i perspektywach naszych krajów. Już od 2012 roku białoruska gospodarka rozwija się wolniej niż gospodarka światowa i teraz widać tego efekty – mówi ekonomista Aleś Alachnovič.
- To, co się teraz dzieje na Białorusi, moim zdaniem w dużej mierze jest efektem sytuacji związanej z epidemią – wtóruje Oli Stanisława Terentiewa z Witebska. Ma 26 lat, pracuje przy organizacji imprez. Tak jak Ola za obecną ciężką sytuację na Białorusi obwinia Łukaszenkę.
- Kryzys dotknął cały świat i wszyscy mierzą się z jego konsekwencjami. Ale w naszym kraju, który jest w permanentnym kryzysie od bardzo dawna, efekt koronawirusa pogłębił tylko dołek ekonomiczny. Mimo tego, że nie wprowadzono ograniczeń, to i tak ludzie zaczęli inaczej funkcjonować, częściej zostawali w domach. I dotknęło nas także zamknięcie granic. Pojawiły się strach i niepewność jutra – opowiada w rozmowie z Magazynem TVN24 Stanisława.
A to właśnie poczucie względnego bezpieczeństwa było do tej pory głównym argumentem zwolenników "Baćki" za tym, żeby nadal rządził krajem. Wraz z przejęciem władzy przez Łukaszenkę między Bugiem a Dnieprem doszło do nieformalnej umowy społecznej, zgodnie z którą część Białorusinów zgadzała się na pewne ograniczenia wolności oraz niewygórowany poziom życia na rzecz wartości o wiele ważniejszych z punktu widzenia ich postsowieckiej mentalności – bezpieczeństwa, stabilności i pewności jutra. Pod tym względem Łukaszenka zdobył punkty u swoich podwładnych na przykład podczas eskalacji konfliktu na wschodniej Ukrainie. Okazało się, że kojarzone z nim i wielokrotnie wyśmiewane hasło "aby tylko wojny nie było" nie jest mrzonką i pustosłowiem. Więc kiedy na Krymie panoszyli się rosyjscy najemnicy, a w Donbasie ginęli młodzi Ukraińcy, w Mińsku dochodzono do wniosku, że system Łukaszenki działa.
Teraz, w obliczu zagrożenia epidemicznego, stało się zupełnie inaczej. Szczególnie młodzi Białorusini zauważyli, że chociaż mają mniej wolności i swobód niż ich rówieśnicy z Zachodu, to nie czują się bezpiecznie. Doszli więc do wniosku, że umowa, którą zawarli z Łukaszenką ich rodzice, im samym się już nie opłaca. Poza tym okazało się, że zupełnie inne rzeczy są dla nich ważne i inne tematy stanowią dla nich priorytet.
Przybysz z innej planety
Na przykład dla Stanisławy Terentiewej z Witebska tym priorytetem są prawa kobiet, które jej zdaniem na Białorusi praktycznie nie istnieją.
- O tym, jak do tej pory postrzegano tę kwestię, najlepiej świadczą liczne seksistowskie, pozbawione szacunku wobec kobiet publiczne wypowiedzi Łukaszenki, które spotykały się zawsze z poklaskiem otoczenia. Na Białorusi wciąż funkcjonują zawody, których kobiety nie mogą wykonywać, a w innych różnice w zarobkach między płciami są ogromne na naszą niekorzyść. Prawo nie ściga odpowiednio sprawców domowej przemocy, a patriarchalizm jest o wiele silniejszy niż w Europie. Mnie na przykład wielokrotnie w rozmowach o pracę zadawano pytanie, czy planuję zajść w ciążę lub wprost sugerowano, bym tego nie robiła, będąc na nowym stanowisku. Osobiście jestem świadoma, że to jest niewłaściwe, ale przez politykę władz białoruskim kobietom brakuje tej wiedzy. Brakuje też pewności siebie i samodzielności, w związku z tym, że zarabiają mniej i często są zależne od mężczyzn, szczególnie kiedy mają na utrzymaniu dzieci. Jestem młodą kobietą i pragnę żyć po swojemu, a w wielu regionach Białorusi wciąż pokutuje krzywdzący stereotyp, że jedyną naszą rolą jest rodzić dzieci i usługiwać mężowi – wyjaśnia Stanisława.
Właśnie dlatego dowodem na wiatr zmian wiejący nad Białorusią jest to, że główną kandydatką opozycji jest kobieta – Swiatłana Cichanouska. Co prawda, ona sama często podkreśla, że tylko zastępuje w kandydowaniu męża, ale dzięki temu sama wyrosła na nieoczekiwaną gwiazdę opozycji. Wykazując się oratorskim talentem i reprezentując styl zupełnie odmienny od Łukaszenki, dla wielu stała się realną alternatywą wobec urzędującego prezydenta. Władze, nie dopuszczając do udziału w wyborach Siarhieja Cichanouskiego, popularnego blogera, paradoksalnie stworzyły atrakcyjniejszą ofertę dla ludzi zmęczonych Łukaszenką. Młoda, znająca języki obce, silna kobieta i matka w roli prezydenta to coś niewyobrażalnego dla starszego pokolenia Białorusinów. Dla grupy wiekowej 18-30 to strzał w dziesiątkę.
>>> O Swiatłanie Cichanouskiej przeczytasz tu <<<
- Wspominający wojnę, ZSRR, lata dziewięćdziesiąte, regulujący państwo według neoradzieckich zasad, na przykład plany pięcioletnie w gospodarce, Łukaszenka jest dla większości młodych ludzi po prostu anachronicznym przywódcą. Jest jak przybysz z innej planety, który byłby nawet zabawny, gdyby nie to, że jego polityka blokuje młodym szansę na rozwój, dobrą edukację i pracę – komentuje Kamil Kłysiński, ekspert z OSW.
Tylko informatykom jest dobrze
- Na Białorusi życie może być wygodne, ale pod jednym warunkiem: kiedy żyjesz tutaj, ale zarabiasz gdzie indziej. Ja na przykład mieszkam w Mińsku, ale pracuję w rosyjskiej agencji reklamowej, której klientami są twórcy mobilnych aplikacji. Więc właściwie zatrudniony jestem w Moskwie, choć nie ruszam się z Białorusi. Moja wypłata jest znacznie wyższa niż pobory moich rówieśników, którzy często nie mogą liczyć na więcej niż trzysta, czterysta dolarów w przeliczeniu miesięcznie. Owszem, za te pieniądze można przeżyć, ale młodzi chcą od życia czegoś więcej niż tylko wegetacji. To chyba naturalne? – pyta retorycznie Aleksiej, który ma 28 lat. Nie jest aktywnym przeciwnikiem Łukaszenki i nie wie jeszcze, czy pójdzie do wyborów. Wie natomiast, że nie jest dobrze, kiedy na godne życie mają szansę nieliczni, a tak jest właśnie na Białorusi.
- Dlatego wielu moich znajomych wyjeżdża, część do Rosji, część do Polski czy innych państw Unii Europejskiej. Szansą na miejscu jest też praca w administracji rządowej, ale najlepiej zostać programistą lub informatykiem. Bo trzeba uczciwie przyznać, że akurat ta branża na Białorusi funkcjonuje według standardów europejskich – mówi Aleksiej, a jego słowa potwierdza Kamil Kłysiński.
- Od lat rośnie bardzo specyficzna grupa, która może uważać się za ludzi sukcesu, swego rodzaju klasę średnią. To programiści. Sektor IT korzysta od lat z bezprecedensowych ulg i dynamicznie rośnie, generując obecnie około pięciu procent PKB Białorusi. Młodzi informatycy zarabiają bardzo dobrze jak na warunki białoruskie. Średnia pensja w branży wynosi w przeliczeniu około ośmiu tysięcy złotych miesięcznie – wyjaśnia ekspert Ośrodka Studiów Wschodnich.
- Dla porównania, w czerwcu bieżącego roku przeciętne wynagrodzenie brutto w Białorusi wyniosło nieco ponad 1900 złotych. W tym samym czasie przeciętna płaca w Polsce była ponad 2,5 razy większa. Przy tym nie można się łudzić, że na Białorusi ceny są o wiele niższe niż w Polsce, bo porównując cały koszyk towarów i usług konsumpcyjnych w obydwu krajach, ceny będą porównywalne – tłumaczy ekonomista Aleś Alachnovič.
Aleksiej zdaje sobie sprawę z niedostatków obecnej władzy, ale sceptycznie podchodzi do zmiany na fotelu prezydenta, zwracając uwagę na ewentualne negatywne tego konsekwencje. Chodzi oczywiście o zagrożenie ze strony Rosji i możliwe siłowe przyłączenie Białorusi do Moskwy, o czym mówiło się głośno jeszcze przed wybuchem epidemii.
- Dopóki Łukaszenka będzie u władzy, dopóty nie będzie zjednoczenia z Rosją, a właściwiej mówiąc tego, że Moskwa nas połknie. On nie odda państwa, bo to zaszkodzi i jemu samemu. Będzie to oznaczało jego koniec, więc będzie bronił naszej niepodległości, choć zrobi to głównie we własnym interesie. A ja na przykład, chociaż pracuję dla Rosjan, to nie chciałbym zjednoczenia. W Rosji panuje gigantyczny nieporządek, ciężko ogarnąć taki wielki kraj. Białoruś jest niewielka, w związku z tym łatwiej rozwiązuje się tu różne problemy. Prezydent wsiada w helikopter, w 20 minut jest na miejscu, gdzie coś nie działa i błyskawicznie zwalnia nieudolnego burmistrza czy dyrektora fabryki. Jeśli stalibyśmy się częścią Rosji, zapanowałby u nas taki sam nieporządek, jak jest nad Wołgą. Tego nikt by nie chciał, bo mimo wszystko u nas żyje się lepiej niż u Putina – podsumowuje 28-latek.
Grudzień w sierpniu
To, co zaś łączy Rosję i Białoruś, to podobny, negatywny stosunek władz tych państw do demokratycznych swobód. Boleśnie przekonali się o tym ci, którzy w ostatnich tygodniach uczestniczyli w antyrządowych demonstracjach. Podległe Łukaszence formacje mundurowe brutalnie rozprawiały się z protestującymi zarówno w Mińsku, jak i mniejszych miastach. Zatrzymania i pobicia za głoszenie haseł niewygodnych władzom to niestety smutna codzienność ostatnich dni na Białorusi.
- Kiedy uzbrojony po zęby OMON pałuje na ulicy pokojowo nastawionych demonstrantów czy nawet przypadkowych przechodniów, to to przechodzi ludzkie pojęcie. Niemoralne i niezgodne z prawem jest też to, jak władza postępuje z opozycyjnymi kandydatami na prezydenta. I nie jest to niestety dobry prognostyk przed 9 sierpnia, bo wszystko wskazuje na to, że te wybory skończą się tak samo, jak te z grudnia 2010 roku. Władze ogłoszą miażdżące zwycięstwo Łukaszenki, a tych, którzy przeciwko temu zaprotestują, milicjanci pobiją lub wtrącą do aresztu – podsumowuje Ola z Hłuska, która uczestniczyła w antyrządowych demonstracjach dekadę temu. To były dla niej ważne, bo pierwsze wybory, w których mogła głosować. Ale wyrazić swoje niezadowolenie z wyników, przynajmniej według władz, już nie miała prawa.
Wówczas kontrkandydaci Łukaszenki trafili do więzienia, podobnie jak spora część ich sympatyków, która protestowała ostatniego dnia głosowania przeciwko wyborczym fałszerstwom. Chociaż dekadę temu na ulice Mińska wyszły dziesiątki tysięcy ludzi, to urzędujący prezydent nie zawahał się użyć przeciw nim brutalnej siły. Wiele osób, które wtedy trafiły w ręce mundurowych, straciło nie tylko zdrowie, ale i pracę. Studentów wyrzucano z uczelni, część z nich trafiła do wojska. Ola, jak sama mówi, miała wtedy wiele szczęścia i uniknęła konsekwencji. Ale spektakl, którego była świadkiem, wystarczył, żeby już zawsze była przeciwna polityce obecnego prezydenta.
Dodatkową złość wśród ówczesnych demonstrantów wywołał fakt, że jedyne recenzje, jakich doczekała się ta białoruska tragedia ze strony cywilizowanego świata, to "ubolewanie" ze strony Unii Europejskiej i sankcje, które uderzyły głównie w obywateli, nie zaś w partyjną elitę i samego Łukaszenkę. Może dlatego żaden z naszych rozmówców nie wskazał Zachodu jako siły, na której pomoc liczy w obecnej, ciężkiej dla społeczeństwa sytuacji.
Bo ani sankcje, ani grożenie palcem ze strony Brukseli nijak nie wpłynęło na ostateczny wynik wyborczy i w 2010 roku Alaksandr Grigoriewicz mógł rozpocząć pracę w kolejnej kadencji. Dlatego na przykład zdaniem Anny Marii Dyner z PISM, teraz, mimo wzmożonej aktywności białoruskiego społeczeństwa, w najbliższych wyborach scenariusz będzie ten sam, co zawsze:
- Liczny udział Białorusinów w wydarzeniach czasu kampanii mógłby mieć przełożenie na wynik wyborczy, gdyby nie to, że sposób liczenia głosów jest nietransparentny. Tym samym oficjalnie wybory wygra urzędujący prezydent i raczej nie poznamy prawdziwych rezultatów głosowania.