Przed bramą kłębił się tłum. Tych, którzy mdleli z zimna i wycieńczenia, esesmani zabijali na miejscu. Ale do jednej z drżących na mrozie więźniarek podszedł młody esesman i wręczył jej ciepłe zimowe kozaki. Spojrzeli sobie w oczy. Ona nazywała się Helena, on nazywał się Franz. W tym przerażającym miejscu wykiełkowało między nimi uczucie, które nie miało prawa zaistnieć.
Pierwsi zwiadowcy pojawili się przy bramie 27 stycznia rano. Doktor Irena Konieczna, więźniarka i obozowa lekarka, zapamiętała, że mieli czujny wzrok, spięte mięśnie i karabiny gotowe do strzału. Wokół panowała cisza. Kilka kobiet w pasiastych łachmanach wyszło im naprzeciw. Śmiały się, dotykały ich mundurów z niedowierzaniem, jakby bały się, że za chwilę ci młodzi chłopcy rozpłyną się w powietrzu. Żołnierze zadawali im pytania, one nieskładnie odpowiadały. Potem odeszli, a po południu stalowa brama stała już otworem. Na obozowym dziedzińcu zatrzymał się tabor konny. Żołnierze rozdawali suchary, tłuszcz i smaczny wojskowy chleb w foremkach.
Wtedy doktor Konieczna zrozumiała, że koszmar się skończył.
W obozie zostało kilka tysięcy więźniów, których esesmani nie zdążyli zgładzić. Wielu z nich tak słabych, że nie mogli podnieść się z pryczy. Operator filmowy Aleksander Woroncow, który dokumentował warunki panujące w Auschwitz i Birkenau, zaglądał do baraków. Jego początkowa ciekawość szybko ustąpiła przerażeniu.
– Szkielety obleczone skórą, z nieobecnym wzrokiem – opowiadał o tym, co zobaczył. Próbował rozmawiać z więźniami. – Rozmowy te były jednak krótkie, ponieważ ci pozostali przy życiu ludzie byli zupełnie pozbawieni sił i z trudnością przychodziło im powiedzieć coś bliższego o swoim pobycie w obozie. Cierpieli głód, byli wycieńczeni i chorzy. (…) Kiedy porozmawialiśmy z tymi ludźmi i wyjaśniliśmy im, kim jesteśmy i po co przybyliśmy, okazali nam oni trochę więcej zaufania. Płakały kobiety, płakali także – nie można tego ukryć – mężczyźni – wspominał.
Dwie pary ocieplanych butów
Uwagę Woroncowa zwrócił niepokojący widok. Zdał sobie sprawę, że nie zapomni go do końca życia. – Można powiedzieć, że na terenie obozu stały piramidy – mówił. – Jedną stanowiła nagromadzona odzież, inną garnki, jeszcze inną – ludzkie szczątki – relacjonował.
Ciała były rzucone jedne na drugie, z otwartymi oczami i ustami, splątane ze sobą przeraźliwie wychudzonymi kończynami. Na inne, pojedyncze, natykał się, krążąc między barakami. Więźniowie powiedzieli mu, że tuż przed ucieczką Niemcy zabili kilkaset osób, a jeszcze kilka dni wcześniej wyprowadzili stąd wszystkich, którzy jakoś mogli chodzić. Uformowali kolumny i popędzili ich przez śnieg, krzycząc i poganiając, strzelając do tych, którzy zostawali w tyle.
– W dniu 18 stycznia 1945 roku doszło do ostatecznej pieszej ewakuacji więźniarek z Brzezinki – opowiadała doktor Konieczna. – Rozkazano więźniarkom natychmiast przygotować się do niej. Esesmani "naganiali" wprost więźniarki do dołączenia się do transportu. Mówili [...], że cały obóz jest podminowany i po ich ustąpieniu zostanie wysadzony w powietrze. Wiele więźniarek zapytywało mnie, co mają robić: iść z transportem czy zostać. Oznajmiałam im, że sama zostaję, gdyż jeśli mam zginąć, to wolę zginąć na ziemi polskiej, ale co do siebie to muszą jednak same zdecydować – mówiła.
Przed ewakuacją ukryła się w jednym z bloków, na najwyższym piętrze pryczy, obok jednej z chorych kobiet. Niemcy przeszukiwali baraki, wyciągając z kryjówek więźniów, którzy nie chcieli iść. Doktor Koniecznej nie znaleźli.
Przed bramą kłębił się tłum. Esesmani próbowali zapanować nad tysiącami ustawianych w szeregi więźniów, co jakiś czas rozlegał się strzał. Tych, którzy mdleli z zimna i wycieńczenia, zabijano na miejscu. Strażnicy krzyczeli. Ale w pewnym momencie wydarzyło się coś, co trudno było wyjaśnić. Do jednej z drżących na mrozie więźniarek podszedł esesman i wręczył jej dwie pary ciepłych zimowych kozaków. Spojrzeli sobie w oczy. Ona nazywała się Helena, on nazywał się Franz.
Urodziny esesmana
Helena Citrónová została przewieziona do Auschwitz pierwszym transportem Żydów ze Słowacji. Był marzec 1942 roku, ona miała 19 lat, dopiero w sierpniu miała obchodzić dwudzieste urodziny. Dni, które wcześniej spędziła w obozie przejściowym w Popradzie na Słowacji, skąd wyruszały pociągi do Auschwitz, były dla niej koszmarem, podobnie jak dla innych więźniów. Zwożono tam Żydów z całej Słowacji, na mocy układu zawartego z III Rzeszą przez marionetkowy prohitlerowski rząd księdza Józefa Tiso. Słowackie władze zgodziły się zapłacić Niemcom po 500 marek za każdego deportowanego Żyda – pod warunkiem, że kto zostanie wywieziony, już nie wróci. Dlatego Niemcy kierowali te transporty od razu do Auschwitz.
Helena Citrónová trafiła do Popradu z Humennego, swojego rodzinnego miasta położonego na słowackim wschodzie. Silvia Veselá, młodsza od Heleny o rok, została przywieziona z Bratysławy. – Traktowano nas jak zwierzęta – opowiadała po wojnie Silvia w wywiadzie w telewizji BBC, pytana o warunki panujące w obozie pilnowanym przez słowackich żołnierzy. – Nazywali nas żydowskimi k***ami i kopali nas.
Auschwitz dla wielu ze słowackich Żydów oznaczał śmierć – od razu po przywiezieniu, wprost z rampy kolejowej trafiali do komór gazowych. Można powiedzieć, że Silvia Veselá i Helena Citrónová miały szczęście – Veselá została pielęgniarką w bloku 10, gdzie musiała asystować przy eksperymentach medycznych przeprowadzanych na więźniach przez niemieckich "lekarzy", Citrónovą wysłano do ciężkich robót. Jej komando pracowało przy rozbiórkach budynków i noszeniu gruzów. Helena była wycieńczona, wiedziała, że jeśli nic w jej położeniu się nie zmieni, to szybko umrze – po prostu upadnie podczas pracy i zostanie zakatowana na śmierć przez nadzorców. Pewnego dnia jedna z jej przyjaciółek z baraku powiedziała: "Nie chcę żyć ani minuty dłużej", po czym zaczęła głośno, histerycznie krzyczeć. Zabrali ją esesmani.
Helena chciała żyć. Za namową koleżanki zgłosiła się do pracy w "kanadzie" – w magazynach, gdzie trafiały rzeczy osób przywożonych do obozu i wysyłanych do komór gazowych. Zadaniem więźniów pracujących w "kanadzie" było sortowanie mienia, a przede wszystkim wyszukiwanie ukrytych w ubraniach pieniędzy, biżuterii i innych cennych przedmiotów. Dostanie się tam do pracy graniczyło z cudem, bo było to jedno z najbezpieczniejszych i najlepszych zajęć w obozie. Kobietom pracującym w "kanadzie" pozwalano nosić lepsze pasiaki i długie włosy, esesmani przymykali też oczy na podbieranie przez nie żywności znajdowanej w bagażach, pod warunkiem że oddawały im wszystkie kosztowności.
Znajoma Heleny poradziła jej, by spróbowała dostać się tam podstępem. Przekonywała, że przecież w tych ubraniach wszystkie wyglądają tak samo. Dziewczyna założyła sukienkę zmarłej dopiero co pracownicy "kanady" i zawiązała sobie na głowie jej chustkę. Podstęp jednak się nie udał. Już pierwszego dnia kapo zorientowała się, że Helena nie należy do grupy z "kanady". Nadzorczyni zapowiedziała, że po dniu pracy zgłosi ją i Helena trafi do karnego komanda. Takie przeniesienie oznaczało wyrok śmierci, ale dziewczynie w tej chwili było już wszystko jedno.
– Nie przejmowałam się, myśląc: cóż, przynajmniej jeden dzień pod dachem – wspominała.
Uratował ją przypadek. W czasie przerwy na obiad kapo stanęła przed więźniarkami i spytała, która umie ładnie śpiewać i recytować. Wskazały na Helenę, wypchnęły przed szereg. Kiedy przyszedł do nich młody esesman, pilnujący tego dnia zmiany w "kanadzie", kapo zawołała dziewczynę. Helena stanęła przed nim ze spuszczoną głową, nie potrafiła spojrzeć ani na jego twarz, ani na jego mundur. – Śpiewaj – szturchnęła ją w bok nadzorczyni. – Śpiewaj, ale ładnie, bo pan SS-Sturmmann ma dziś urodziny.
Helena zaśpiewała. Drżącym głosem. Nie mogła opanować emocji, łzy ciekły jej po policzkach. – Kiedy skończyłam, usłyszałam, jak mówi: "Bitte". Cicho poprosił mnie, żebym zaśpiewała jeszcze raz – wspominała. – A dziewczyny zaczęły mówić: "Śpiewaj, śpiewaj – może pozwoli ci tutaj zostać". Zaśpiewałam więc jeszcze raz – była to piosenka po niemiecku, której nauczyłam się w szkole. Właśnie w ten sposób mnie zauważył i prawdopodobnie wtedy również zakochał się we mnie – przyznała.
"Kochanie, zakochałem się w Tobie"
Esesman nazywał się Franz Wunsch. Z legitymacyjnej fotografii wpiętej do jego wojskowej teczki spogląda młody pogodny mężczyzna. Jest przystojny, dobrze zbudowany, jasne włosy zaczesuje do góry. Data urodzenia: 21 marca 1922 roku. Miejsce urodzenia: Drasenhofen. Obywatelstwo: austriackie. Zawód: uczeń. Do SS został przyjęty 15 lutego 1940 roku, dwa lata później wciąż jest Sturmmannem, czyli starszym szeregowym, ale z jego ścieżki awansu można wnioskować, że zapowiadał się na wzorowego esesmana. W lutym 1943 roku zostanie kapralem, czyli Rottenführerem, rok później otrzyma rangę Unterscharführera, plutonowego. Kiedy patrzy się na zdjęcie lekko uśmiechniętego Franza, trudno uwierzyć, że człowiek ten stanie przed sądem za udział w "masowych morderstwach popełnionych przez członków SS i personel administracyjny w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau", jak zapisano w aktach jego procesu z 1972 roku.
"Oskarżono Franza Wunscha o zamordowanie greckiego Żyda, którego przydzielono do Sonderkommando jesienią 1944 roku. (…) Zmusił do wejścia wyczerpanych i niezdolnych do chodzenia ludzi na czekające ciężarówki, które zabierały ofiary bezpośrednio do komór gazowych i krematoriów. Przyjmuje się, że Franz Wunsch towarzyszył późniejszym ofiarom krematoriów i komór gazowych, próbując wprowadzić ich w błąd co do ich przyszłego losu lub zmuszając ich do wejścia do komór gazowych" – możemy przeczytać w dokumentach procesowych.
Helena bała się go. Kobiety szeptały między sobą, że zabił więźnia, który wynosił rzeczy z magazynu. Ale ten brutalny esesman tego dnia uratował jej życie – po raz pierwszy. Polecił nadzorczyni, by dziewczyna każdego dnia przychodziła do pracy w "kanadzie".
Jak opowiadała Citrónová w wywiadzie telewizyjnym brytyjskiemu historykowi Laurence'owi Resse'owi, wkrótce Wunsch zaczął przekazywać jej wyrazy swojego uczucia. – Kiedy przechodził do baraku, w którym pracowałam, mijając mnie, rzucił mi gryps, który miałam zniszczyć po przeczytaniu, ale zobaczyłam na nim słowa: "Kochanie, zakochałem się w Tobie". Czułam się strasznie. Wolałam już umrzeć niż być z esesmanem – opowiadała.
W Auschwitz Niemcy zabili ponad milion osób »
Innego razu wezwał ją do swego baraku. Miał tam coś w rodzaju biura, stanowiska, skąd nadzorował pracę więźniów w "kanadzie". Tym razem byli sami. Poprosił, żeby zajęła się jego dłońmi. – Obetnij mi paznokcie, żebym mógł w tym czasie popatrzeć na ciebie przez chwilę – powiedział. Helena zdobyła się wtedy na odwagę. Zupełnie jakby zapomniała, że jest w obozie koncentracyjnym, że ona nosi więzienny pasiak, a on esesmański mundur. Odmówiła. – Nie ma mowy – słyszałam, że zabiłeś kogoś, jakiegoś chłopca przy ogrodzeniu – powiedziała. Zerwał się, zaczął powtarzać, że to nieprawda, że nikogo nie zabił. – Nie wzywaj mnie do tego pokoju... Ani na manikiur, ani na nic. Nie robię manikiuru – odparła Helena. Odwróciła się dumnie, uniosła głowę. – Wychodzę, nie mogę więcej na ciebie patrzeć – rzuciła. Wtedy puściły mu nerwy. Znów stał się esesmanem. Wyszarpnął z kabury pistolet. Zaczął krzyczeć.
– Jeśli wyjdziesz tymi drzwiami, to nie pożyjesz długo! – zagroził. Wycelował do niej.
– Zastrzel mnie! Strzelaj! Wolę śmierć niż tę podwójną grę! – odpowiedziała i wybiegła z baraku.
"Widzisz ten ogień? Tam palą dzieci"
Helena długo nie chciała tego uczucia. Opowiadała w wywiadzie, że czuła się źle ze świadomością, że kocha się w niej esesman, obozowy strażnik, który ma prawo zabić każdego więźnia. Także ją. Ale z drugiej strony przyznawała, że dawało jej to ułudę bezpieczeństwa, podbudowywało ją psychicznie. Miłość, którą obdarowywał ją Franz, powoli zaczynała kiełkować także w niej.
– Rozglądał się na prawo i lewo i jeśli nikt nas nie słyszał, mówił: "Kocham cię". Dzięki temu czułam się w tym piekle lepiej. Dodawało mi to otuchy. To było wyznanie szalonej miłości, która nie mogła się spełnić – przyznawała. – W obozie nie można było zrealizować żadnych planów. To było nierealne. Ale chwilami zapominałam, że jestem Żydówką, a on nie. Naprawdę go kochałam. Ale nic by z tego nie wyszło. Różne rzeczy się tam przydarzały, miłość, śmierć – zazwyczaj śmierć – mówiła.
Po raz kolejny uratował jej życie, kiedy ona próbowała uratować życie własnej siostrze i jej dzieciom. Pewnego dnia znajoma Słowaczka powiedziała Helenie, że do obozu przyszedł transport i że ktoś widział w nim jej starszą siostrę Rožinkę z dwojgiem dzieci. Dodała jednak, że Niemcy zabierają wszystkich do komór gazowych. Helena zareagowała błyskawicznie. Rzuciła się do drzwi i pobiegła w stronę komór. Franz, który dowiedział się, co się stało, dogonił ją niedaleko krematorium, przewrócił i zaczął kopać, żeby wyglądało to tak, jakby karał ją za nieposłuszeństwo. – Szybko, powiedz mi, jak się nazywa siostra, zanim będzie za późno – szepnął, nachylając się do Heleny. Powiedziała i dodała, że jest z nią dwoje dzieci. – Dzieci tutaj nie przeżyją – odparł i pobiegł w stronę komór gazowych po jej siostrę. Udało się. Od tamtej pory Rožinka zaczęła przychodzić do pracy w "kanadzie".
Helena cieszyła się, że ocaliła siostrę przed śmiercią, z drugiej jednak strony martwiła się, bo nie wiedziała, jak powiedzieć zatroskanej o los swoich dzieci Rožince, co z nimi się stało.
– Gdzie są dzieci? – dopytywała siostra.
– Za tamtymi budynkami jest dom dziecka – odpowiadała Helena.
– Czy mogę je odwiedzić? – drążyła siostra.
– Tylko w niektóre dni – próbowała uciąć temat Helena.
W końcu do tej powtarzającej się codziennie wymiany zdań włączyły się inne więźniarki i wyręczyły ją w przekazaniu siostrze tragicznych wieści. – Daj jej spokój! Dzieci nie ma i już. Widzisz ten ogień? – jedna z nich wskazała na krematorium. – Tam palą dzieci! – powiedziały Rožince.
Uniewinniony
Informację o śmierci dzieci sama Rožinka o mało nie przypłaciła życiem. Załamała się, przestała pracować. Dla każdej innej więźniarki takie zachowanie skończyłoby się surowymi konsekwencjami, a w rezultacie najpewniej śmiercią. Franz z uwagi na Helenę przymykał oko na odmawiającą wykonywania poleceń, długo dochodzącą do siebie zrozpaczoną Rožinkę.
Ostatni dowód miłości, jaki otrzymała od niego Helena, to dwie pary wyniesionych z magazynu ocieplanych futrem butów, wręczonych jej tuż przed ewakuacją obozu. Dla niej i Rožinki, żeby nie musiały iść przez zaspy w drewnianych chodakach. Franz zdążył jeszcze powiedzieć, że wysyłają go na front, że sam nie wie, co będzie, ale jeśli ona tylko zechce, to jego matka w Wiedniu może po wojnie zaopiekować się nią i jej siostrą. Wcisnął jej w dłoń karteczkę z adresem matki i szybko odszedł. Helena opowiadała po latach w wywiadzie, że wtedy przypomniała sobie słowa jej ojca, który powtarzał, by nigdy nie zapominała, że jest Żydówką. Zmięła świstek papieru i rzuciła w śnieg.
Po wojnie nie szukali się. On wrócił do Austrii, ona wyjechała do Izraela. Prowadzili dwa odrębne życia, na dwóch oddalających się od siebie z biegiem lat torach, ale nie zapomnieli o sobie i los nie dał im zapomnieć. Helena w 1972 roku przyjechała do Wiednia na proces sądowy Franza oskarżonego o popełnienie zbrodni w Auschwitz-Birkenau. Zeznawała jako świadek w jego sprawie. Opowiedziała wszystko, ze szczegółami – o obozie, o głodzie, o chorobach, o Rožince i jej dzieciach, o barakach, komorach i krematoriach, o rozpanoszonej za drutami śmierci, ale także o miłości, która pomogła jej przeżyć.
Tym razem to ona pomogła jemu. Franz został uniewinniony. Zmarł w lutym 2009 roku, w wielu 86 lat. Helena odeszła cztery lata wcześniej.