Miały dać wojsku możliwości, jakich nie miało nigdy, być jednym z "kłów Polski", które sprawią, że nie będziemy tylko przyjmować ciosów, ale też zadawać je wrogowi w jego kraju. Tymczasem jeden z największych programów zbrojeniowych - kupno wyrzutni Homar - znalazł się na ostrym zakręcie.
Po co nam wyrzutnie rakietowe Homar? Bo polskie wojsko ma bardzo skromne możliwości, aby atakować wroga na dużej odległości. - Rosjanie dysponują wieloma systemami rakietowymi dalekiego zasięgu i może nas bezkarnie atakować z dużego dystansu. My chcemy ten dystans skrócić. Żeby nie być tylko celem, ale móc też uderzyć - tłumaczy Mariusz Cielma, redaktor naczelny miesięcznika "Nowa Technika Wojskowa".
Zakup homarów ma więc znacznie wyrównać szanse. Za te nowe możliwości wojska podatnik będzie musiał jednak słono zapłacić. Wstępne szacunki mówią o od siedmiu do nawet dziesięciu miliardów złotych, co czyni z programu Homar jeden z kilku największych w historii III RP.
Nowa jakość w wojsku
W zamian polscy żołnierze mają jednak dostać broń, która pozwoli na precyzyjne atakowanie ważnych celów rakietami o zasięgu 300 kilometrów. Dzisiaj polska artyleria może sięgnąć teoretycznie na maksymalnie 70 kilometrów, ale przy użyciu prostych rakiet nienaprowadzanych. Ze względu na problemy techniczne realistyczne jest jednak osiąganie około 40 kilometrów. To mało biorąc pod uwagę możliwości potencjalnego wroga.
Możliwość zaatakowania celów w takiej odległości znacząco zwiększy potencjał polskiego wojska. Nie bez powodu program Homar jest uznawany przez MON za jeden z priorytetowych. Zaliczany jest do tak zwanych "kłów Polski", czyli uzbrojenia mogącego służyć do odstraszania potencjalnego napastnika. Bateria homarów rozstawiona gdzieś na północnych przedmieściach Warszawy mogłaby sięgnąć wszystkich ważnych rosyjskich baz w obwodzie kaliningradzkim.
Na razie planuje się zakup łącznie 56 wyrzutni. Każda będzie mogła na raz pomieścić kontener z jedną większą rakietą o wspomnianym zasięgu 300 kilometrów lub pakiet kilku mniejszych rakiet o krótszym zasięgu (od kilkudziesięciu do ponad stu kilometrów). Opcja pierwsza posłuży do atakowania najważniejszych i najodleglejszych celów. Opcja druga, do tych bliższych i niewymagających drogiej oraz dużej rakiety.
Jak mówi Cielma, te większe rakiety o zasięgu 300 kilometrów mają być polskimi "miniiskanderami".
O kilka słów za dużo
Choć w związku z bardzo dużym znaczeniem dla wojska program Homar jest traktowany priorytetowo, to jego realizacja idzie z oporami. U jego zarania w 2012 roku bardzo optymistycznie założono dostawy po 2015 roku. Później mówiono o 2017, 2018. Ostatnią wersją obowiązującą jest 2020.
Jeśli jednak rozmowy będą nadal się przedłużać, to coraz bardziej prawdopodobny jest rok 2021. Niemal dekadę po rozpoczęciu prac nad zakupem wyrzutni rakiet dalekiego zasięgu.
Sytuacja znacznie się skomplikowała w lipcu 2017 roku. Podczas wizyty prezydenta USA Donalda Trumpa w Warszawie Antoni Macierewicz ogłosił, iż systemy Homar zostaną "najprawdopodobniej" nabyte od Amerykanów. W mediach pojawił się przekaz, że "kupujemy homary w USA". Pasowało to do entuzjastycznej atmosfery towarzyszącej wizycie Trumpa w Polsce.
- To rozwaliło negocjacje - mówi Cielma. Problem w tym, że w lipcu Polska nie miała w ręce żadnej konkretnej oferty od Amerykanów. Jedynie wstępną, złożoną wiosną przez koncern Lockheed Martin. Na negocjowanie konkretów przyszedł czas w listopadzie i okazało się wówczas, że Amerykanie przyjęli twardą pozycję. Ich oferta znacząco odbiegała od tego, na co liczyło Ministerstwo Obrony Narodowej i Polska Grupa Zbrojeniowa. Negocjacje stały się trudne. Zapowiadane przez byłego już ministra Macierewicza podpisanie umowy w 2017 roku stało się nierealne.
W reakcji Polacy ruszyli z ofensywą medialną. Ministerstwo i PGZ zaczęły narzekać na Amerykanów i dawać sygnały, iż nic nie jest pewne w programie Homar. - Doszło do zmian stanowiska naszego rozmówcy w ciągu ostatnich kilkudziesięciu dni, co postawiło sprawę w zupełnie nowym świetle i będziemy musieli bardzo poważnie rozważyć dalszy ciąg tych negocjacji - powiedział w ostatnich dniach grudnia Macierewicz.
Wyjazd do Izraela
Za słowami poszły czyny. Tuż po Nowym Roku do Izraela po cichu wyruszyła delegacja PGZ. Izraelczycy od początku byli głównymi rywalami Amerykanów w programie Homar. Teraz następuje ponowny zwrot w kierunku Izraela. Dodatkowo do Tel-Awiwu wybrała się z wizytą delegacja MON z wiceministrem Tomaszem Szatkowskim na czele.
Zarówno PGZ, jak i MON informują o wynikach obu wizyt bardzo skromnie. - W kontekście przeciągających się negocjacji z partnerem amerykańskim oferta z Tel-Awiwu wydaje się rozwiązaniem ciekawym - stwierdził Maciej Lew-Mirski, członek zarządu PGZ SA odpowiadający za program Homar. MON napisał jedynie o wizycie Szatkowskiego, że w jej trakcie "szczegółowo przedyskutowano sprawy dotyczące dotychczasowej współpracy wojskowej oraz technicznej [...] z uwzględnieniem planów modernizacji Sił Zbrojnych RP".
Nie wiadomo, czy rozmowy w Izraelu i wygłaszane na najwyższych szczeblach krytyczne słowa pod adresem Amerykanów, to jedynie część gry negocjacyjnej, czy rzeczywiście rozważany jest gwałtowny manewr w programie Homar. - Taki zwrot nie jest możliwy w ciągu kilku dni. Na razie możemy więc mówić raczej o wywieraniu presji i sprawdzeniu, na ile Izraelczycy są nadal zainteresowani i co chcą zaoferować - mówi Cielma.
Piłka ma być teraz po stronie Amerykanów. Polacy czekają na lepszą ofertę, ponieważ jak mówią tvn24.pl nieoficjalnie przedstawiciele PGZ, ta dotychczasowa ma być na tyle zła, iż MON jej nie przyjmie. Lockheed Martin całej sytuacji początkowo nie komentował. - Ze względu na fakt kontynuowania rozmów z naszym partnerem PGZ i z Ministerstwem Obrony Narodowej oraz z uwagi na poufność tego procesu, komentowanie przez nas jakichkolwiek kwestii związanych z dostarczeniem Polsce systemu precyzyjnej artylerii rakietowej Homar byłoby niestosowne - brzmi oświadczenie amerykańskiego koncernu przekazane w tej sprawie tvn24.pl 10 stycznia.
Jednak 17 stycznia firma zdecydowała się na znacznie bardziej szczegółowe oświadczenie. - Niedawno złożona przez nas oferta spełnia wszystkie formalne, pierwotne wymagania polskiej strony i późniejsze zmiany w ich zakresie, i jest wspierana przez rząd Stanów Zjednoczonych - napisano między innymi. - Nasza pełna, kompleksowa oferta pozostaje w mocy - dodano. Amerykanie zapewnili, że prowadzą "elastyczne" negocjacje.
Duże ambicje i duże opóźnienia
Rozmowy mają być jednak nadal trudne a dodatkowe opóźnienia programu są możliwe, zwłaszcza jeśli dojdzie do gwałtownego zwrotu i negocjacje z Amerykanami zostaną zerwane. Wówczas największe szanse mają Izraelczycy, choć jesienią ubiegłego roku polska delegacja była też w Korei Południowej. Program Homar był jednym z ważniejszych tematów prowadzonych tam dyskusji.
Firmy z każdego z tych państw dysponują porównywalnym sprzętem, który może spełnić oczekiwania polskiego wojska. W takiej sytuacji kluczowe znaczenie ma cała otoczka. Głównie tak zwana polonizacja lub inaczej transfer technologii, czyli to, w jakim stopniu firmy zagraniczne będą skłonne przenieść produkcję i serwis przyszłych homarów do PGZ. O to też idzie największy bój z Amerykanami i to znacząco utrudnia cały zakup.
Polska che bowiem kupić od Lockheed Martina głównie rakiety (które i tak miałyby być częściowo montowane w Polsce) i ich systemy naprowadzania, reszta ma być wytworem polskich firm. W złożeniu całości w działający system mają pomóc Amerykanie. Dodatkowo mieliby wesprzeć PGZ w tworzeniu rozbudowanego centrum serwisowego i modernizacyjnego. Homar ma więc być w większości polski, choć kluczowe technologie mają pochodzić z zagranicy.
Alternatywną drogę uzbrojenia się w rakiety dalekiego zasięgu wybrali Rumuni. Oni chęć zakupu takiego sprzętu ogłosili w 2017 roku i teraz są bliscy podpisania ostatecznej umowy. Udało im się przejść cały ten proces błyskawicznie, ponieważ nie mają tak wygórowanych ambicji jak Polska. Kupują praktycznie "z półki" system HIMARS produkowany przez Lockheed Martin. Nie będzie żadnej "rumunizacji" czy transferu technologii.
Polska mogłaby pójść tą drogą, jednak zdecydowano inaczej. - Pewnie też zapłacilibyśmy mniej. Tylko należy postawić pytanie, czy naszym jedynym celem jest szybkie podniesienie zdolności naszego wojska, czy także wsparcie rozwoju polskiego przemysłu zbrojeniowego. Rząd wyraźnie postawił na to drugie, a w takim wypadku negocjacje są bardzo skomplikowane, muszą trochę potrwać i trzeba pogodzić się z większymi wydatkami na obecnym etapie - mówi tvn24.pl Andrzej Kiński, redaktor naczelny miesięcznika "Wojsko i Technika".
Nadchodzi kluczowy moment
W przyszłości homarów może być jeszcze więcej niż ma zostać zakupionych w ramach obecnego przetargu. Jednym z głównych wniosków z opracowanego za rządów Antoniego Macierewicza Strategicznego Przeglądu Obronnego jest konieczność znacznego wzmocnienia polskiej artylerii. Zarekomendowano między innymi nabycie jeszcze około stu kolejnych wyrzutni. To jednak perspektywa połowy przyszłej dekady, a nawet dalej. Trudno więc przewidzieć, czy będzie realizowana.
Na razie najważniejsze jest to, czy i jak uda się rozwiązać obecny kryzys w negocjacjach. Najbliższe tygodnie mogą być kluczowe. Przedstawiciele PGZ twierdzą, że nie będzie ograniczania polskich ambicji. Amerykanie póki co mają twardo stać na swoim stanowisku. Zerwanie rozmów nie jest wykluczone.
Jeśli rzeczywiście uda się jednak wynegocjować tak wielki transfer technologii, jaki obecnie jest planowany, to cały program Homar może znacząco pomóc polskiemu przemysłowi zbrojeniowemu. To szansa na znaczący skok technologiczny.
Z drugiej strony oznacza to większe koszty, dłuższe negocjacje i więcej problemów przy składaniu w całość systemu Homar. Nikt nie oddaje swoich technologii w gratisie. Trzeba za nie zapłacić. Zwłaszcza jeśli odkrywa się swoje karty przed kluczowym momentem negocjacji.