Nazista, profesor Gerhard Buhtz stał nad kolejnym grobem pełnym ciał. Tym razem jednak nie wierzył własnym oczom. "Kobieta? Tutaj? W rozpiętym mundurze?". Zapadła decyzja: absolutnie nikt nie może się o tym dowiedzieć.
"Straszliwy odór przyprawił mnie w pierwszej chwili o mdłości, zanim całym wysiłkiem woli zdołałem się opanować. Poszliśmy ścieżką usianą wydobytymi już rzędami trupów i tam, za grubą sosną, za wałem świeżo wykopanego piasku, spojrzałem w dół. Straszne. Jeden, dwa, trzy trupy ludzkie robią już ciężkie i przygniatające wrażenie. Proszę sobie wyobrazić ich tysiące, tysiące, i wszystkie w mundurach oficerów polskich..." – 3 czerwca 1943 roku w "Gońcu Wileńskim", gadzinówce wydawanej przez Niemców, ukazał się wywiad z pisarzem Józefem Mackiewiczem, który w kwietniu 1943 roku pojechał do Katynia. Za zgodą władz Armii Krajowej był świadkiem ekshumacji ciał oficerów, poszukiwanych przez sztab generała Władysława Sikorskiego od ataku III Rzeszy na Związek Sowiecki.
Nie wiedział, że wśród tysięcy ciał odkrytych w masowych grobach w Lesie Katyńskim jest jedna kobieta. Zabita strzałem w tył głowy z przyłożenia.
I nie mógł wiedzieć, że jej czaszka wyjedzie z tego lasu wraz z profesorem Gerhardem Buhtzem, cenionym w Europie specjalistą medycyny sądowej i zapiekłym nazistą, który kierował ekshumacjami ciał polskich oficerów, zamordowanych w kwietniu 1940 roku na mocy tajnej uchwały podjętej na wniosek szefa sowieckiej bezpieki Ławrientija Berii.
Dziewczyna w za dużym płaszczu
"Jest tu w obozie lotniczka – dzielna kobieta, już czwarty miesiąc znosi razem z nami wszelkie trudy i niewygody niewoli, a trzyma się wzorowo" – zapisał w swoim pamiętniku major Kazimierz Szczekowski, jeniec osadzony w obozie w Kozielsku.
Lekarz wojskowy kapitan Wacław Mucho notował: "Chodziły słuchy, że jest ona krewną czy córką generała NN i że pochodzi z Poznania. Ubrana była w polski mundur lotniczy męski, lecz moim zdaniem był wypożyczony, gdyż nie był dopasowany do jej figury. Wzrost jej raczej wysoki, jak na kobietę, szatynka, włosy ucięte".
Tą szatynką w za dużym mundurze była Janina Lewandowska. Rzeczywiście lotniczka. I córka generała – Józefa Dowbor-Muśnickiego. W Kozielsku, do którego trafiła z Ostaszkowa w mikołajki, 6 grudnia 1939 roku, przydzielono jej schowek pod schodami, jedyne miejsce w XVIII-wiecznym monasterze zamienionym na obóz, gdzie mogła mieć choć trochę intymności. Dość szybko ów schowek zyskał nazwę "Bristol" – tak jak słynny hotel na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, gdzie spotykała się śmietanka towarzyska. Podobnie było u Janiny Lewandowskiej, którą w zachowanych notatkach i listach z obozu opisywano jako kobietę wyjątkowego taktu i klasy. I wiary – nie tylko uczestniczyła we mszach świętych, które dla jeńców odprawiał ksiądz Jan Ziółkowski, ale też piekła hostie do komunii świętej.
Ostatnie urodziny
Pierwszy transport z Kozielska wyjechał 3 kwietnia 1940 roku. Tego dnia major Szczekowski zanotował: "Nareszcie pękła bomba. Dziś wyjechał pierwszy transport około 100 ludzi – różnego autoramentu, wieku i pochodzenia, dokąd nie wiadomo. Podniecenie w obozie ogromne. Mówią, że do końca miesiąca wszystkich nas wywiozą, ale nie wiadomo dokąd".
Major Adam Solski "Pakować rzeczy!" usłyszał 7 kwietnia.
Następnego dnia notował: "Godz. 3.30. Wyjazd ze stacji Kozielsk na zachód. Godzina 9.45 – na stacji Jelnia", 9 kwietnia: "Paręnaście minut przed piątą rano – pobudka w więziennych wagonach i przygotowanie do wychodzenia. Gdzieś mamy jechać samoch (odem). I co dalej?". Przed śmiercią zdążył zapisać: "Piąta rano. Od świtu dzień rozpoczął się szczególnie. Wyjazd karetką więzienną w celkach (straszne!). Przywieziono [nas] gdzieś do lasu; coś w rodzaju letniska. Tu szczegółowa rewizja. Zabrano [mi] zegarek, na którym była 6.30 (8.30). Pytano mnie o obrączkę (...). Zabrano pas główny, ruble, scyzoryk (...)".
Po Janinie Lewandowskiej nie została żadna notatka spisana jej ręką ani list z obozu.
Transport, którym wyjechała na miejsce kaźni, wyruszył 20 kwietnia. Zginęła prawdopodobnie 22 lub 23 kwietnia. W dniu swoich 32. urodzin.
Więźniów dowożono koleją przez Smoleńsk do stacji Gniezdowo, skąd transportowano ich autobusem więziennym na miejsce zbrodni na uroczysku Kozie Góry. Tam nad masowymi grobami zarzucano im na głowę płaszcze wojskowe, wiązano z tyłu ręce sznurem konopnym i zabijano z małej odległości strzałem z pistoletu Walther kalibru 7,65 mm. W potylicę. Czasem przebijano czworokątnym bagnetem radzieckim.
Córka generała
"Moje dzieci winny pamiętać, że są Polakami, że pochodzą ze starej rodziny szlacheckiej o pięciowiekowej nieskazitelnej przeszłości i że ojciec ich dołożył wszelkich swych możliwości dla wskrzeszenia Polski w jej byłej chwale i potędze.
Ma zatem prawo żądać od swego potomstwa, by nazwiska naszego niczym nie splamiło" – takie przykazanie generał Józef Dowbor-Muśnicki zostawił swoim dzieciom w testamencie.
Janina Lewandowska urodziła się 22 kwietnia 1908 roku w Charkowie. Jej ojciec, generał carskiej armii, w 1917 roku organizował I Polski Korpus, a w 1919 roku został naczelnym dowódcą powstania wielkopolskiego. Tak rodzina Dowbor-Muśnickich znalazła się w Wielkopolsce, gdzie za prawie milion marek generał kupił majątek w Lusowie.
Starsza córka marzyła o karierze śpiewaczki. Może nawet widziała siebie na scenie w Warszawie albo i Mediolanie. Szybko się okazało, że z kariery diwy nic nie będzie, miała za słaby głos. Wtedy też stało się jasne, że największą pasją jej życia jest latanie – była w gimnazjum, kiedy pierwszy raz zobaczyła pokaz szybowców w podpoznańskiej Ławicy. I nie poprzestała na zachwytach. Była pierwszą Europejką, która skoczyła na spadochronie z wysokości 5000 metrów – dokonała tego w 1930 roku, mając 22 lata. Potem kolejne kursy pilotażu, członkostwo Aeroklubu Poznańskiego i wreszcie dyplom prestiżowej Wyższej Szkoły Pilotażu w Ławicy. Takie umiejętności nie mogły się zmarnować. Po doświadczeniach I wojny światowej i wojny polsko-bolszewickiej rozwijano Przysposobienie Wojskowe Kobiet, uznając, że w razie konfliktu mogą być nie tylko sanitariuszkami – tak Janka pojechała do Lwowa na kurs radiotelegraficzny. Po kursie, który zaliczyła w 1937 roku, ze stopnia podchorążego awansowała na podporucznika rezerwy.
Ten rok był dla niej trudny – nagle na serce zmarł ukochany ojciec.
Musiała zająć się babcią i pomóc młodszej siostrze Agnieszce, która zaczęła studia w Poznaniu. Odpowiedzialna, pracowita, dojrzała, późno odkryła, czym jest miłość.
Wiosną 1939 roku pojechała na pokazy szybowcowe w Tęgoborzu koło Nowego Sącza. Wszyscy szykowali się do zawodów, które miały się odbyć we wrześniu w Warszawie. Janka też. W Tęgoborzu właśnie wypatrzył ją instruktor pilotażu Mieczysław Lewandowski. I stracił głowę dla tej szatynki, która imponowała nie tylko jemu swoją odwagą. Kiedy się jej oświadczył, wydawało się, że mają wszystko: samoloty, miłość i przyszłość.
Pobrali się w czerwcu. Najpierw ślub wzięli w Urzędzie Stanu Cywilnego w Poznaniu. Skromny. Kilka tygodni później odbył się kościelny – w Tęgoborzu, w kościele przy szkole szybowcowej, tam, gdzie się poznali. Z tego ślubu zachowało się zdjęcie pary młodej przy szybowcu.
Białą suknię Janka pożyczyła od koleżanki. Po ślubie wróciła do Poznania, żeby uporządkować swoje sprawy i przygotować wynajęte mieszkanie na przyjazd Mieczysława, który został w Tęgoborzu. No i jeszcze potrenować przed mistrzostwami w Warszawie. Tylko że te mistrzostwa się nie odbyły. 1 września nad ranem wybuchła wojna…
Ucieczka prosto w niewolę
Janka, oficer w stanie spoczynku, z domu do wyznaczonej jednostki wyjechała 3 września. Zdążyła zostawić albumy ze zdjęciami, również tymi ślubnymi, u przyjaciółki Ireny Hasiewicz. Była pewna, że wróci po nie góra za dwa miesiące, przecież wojna miała się skończyć szybko. Zwycięstwem Polaków. Gospodynię poprosiła, by przekazała siostrze Agnieszce, że musi się zająć chorą babcią. Zostawiła też wiadomość dla męża.
W drodze dołączyła do ewakuującej się na wschód 3. Bazy Lotniczej z Ławicy dowodzonej przez kapitana Józefa Sidora, którego świetnie znała z kursów i treningów. 8 września dotarli pociągiem do Lublina. Potem to pieszo, to pociągiem dojechali do Buczacza. Na stacji w miasteczku Kopyczyńce byli 17 września – tam się dowiedzieli, że Rosja Sowiecka napadła na Polskę. Dostali rozkaz ewakuacji na południe, w stronę Rumunii. Po pięciu dniach marszu, 22 września, byli w Husiatyniu.
Tam otoczyły ich radzieckie czołgi. Po krótkich negocjacjach z Rosjanami kapitan Sidor wydał rozkaz złożenia broni i oddania się do niewoli. Według świadków, oficerów oddzielono od reszty oddziału, a Józefa Sidora i Janinę Lewandowską zaprowadzono do zarekwirowanego przez Rosjan polskiego wozu sanitarnego.
Zamiast żony – gestapo
W pierwszych dniach wojny do Poznania z Tęgoborza dotarł Mieczysław Lewandowski. Mieszkanie było puste, a gospodyni powiedziała mu, że żona została zmobilizowana i ruszyła na wojnę. Kilka dni czekał więc na Jankę albo na jakąś wiadomość od niej. Ale zamiast tego przyszło gestapo – po wkroczeniu Niemców do Wielkopolski rozpoczęły się aresztowania Polaków. Lewandowski trafił do obozu przejściowego, skąd więźniów wywożono do Generalnej Guberni – w Wielkopolsce wcielonej do III Rzeszy miejsce Polaków mieli zająć Niemcy. Ale Lewandowski przedostał się do Francji, a stamtąd do Anglii, gdzie służył w 307. Dywizjonie Myśliwskim Nocnym "Lwowskich Puchaczy" oraz 305. Dywizjonie Bombowym "Ziemi Wielkopolskiej".
W 1941 roku dotarła do niego pierwsza informacja o Jance – Rafał Adolf Bniński, były wojewoda poznański, cudem wydostał się z niewoli sowieckiej. W styczniu przekazał bratanicy Józefa Dowbor-Muśnickiego, że Janka jest w Kozielsku. Nie zdawali sobie sprawy, że to wiadomość zza grobu.
Jak udało się ustalić Henryce Wolny-Van Das, autorce biografii Janiny Lewandowskiej, wiele wskazuje na to, że NKWD wiedziało, kogo zatrzymało. Janka podała oficerom w czasie przesłuchania w obozie przejściowym fałszywą datę urodzenia, zmieniając rok 1908 na 1914, a imię ojca z Józefa na Mariana, ale Rosjanie byli dobrze przygotowani do tej wojny. Musieli znać autobiografię generała Józefa Dowbor-Muśnickiego, którą wydał w 1935 roku i w której nie zostawił na bolszewikach suchej nitki...
Widziałem jej twarz
W czerwcu 1941 roku III Rzesza uderzyła na Rosję Sowiecką. Jesienią, kiedy zajęte były już Ukraina i Białoruś, wysłani do pracy pod Smoleńskiem robotnicy przymusowi słyszeli od miejscowych opowieści o masowych grobach w Lesie Katyńskim. Oficjalnie jednak uznaje się, że odkryto je w lutym 1943 roku. Pierwszy komunikat nadała Agencja Transocean – 11 kwietnia. Parę dni później gadzinówka "Ilustrowany Kurier Polski" ujawniła nazwiska dwóch zidentyfikowanych generałów: Bohatyrowicza i Smorawińskiego. Dwa tygodnie później rozpoczęły się ekshumacje.
Niemcy utworzyły Międzynarodową Komisję Lekarską, w której skład weszło 12 ekspertów z krajów zależnych od III Rzeszy i jeden ze Szwajcarii. Pracowała w Katyniu od 28 do 30 kwietnia. Podczas prac ekshumacyjnych odkryto osiem zbiorowych grobów. W każdym – długim na 28 metrów i szerokim na 18 – leżały w 12 warstwach trupy w mundurach polskich oficerów.
Świadkiem odnalezienia ciała Janiny Lewandowskiej był Henryk Troszczyński, robotnik przymusowy. W jednym z dołów zobaczył najpierw ciało chłopca. Miał krótkie spodenki, sandałki na nogach, jasne skarpetki i garniturek. Leżał obok kobiety, myślał więc początkowo, że to matka z synem.
"Tej pani patrzyłem w twarz. Ukucnąłem i się przyglądałem. Była w butach, całym umundurowaniu. Obmulała, obślizgła. Płaszcz miała rozpięty, rozłożony, z gołą głową była, bo czapka jej spadła. Od razu było poznać, że to jest kobieta. A chłopiec? W Muzeum Katyńskim doszli do wniosku, że był miejscowy. Po prostu podglądał. Zauważyli go i zastrzelili. Miał najwyżej 13–14 lat" – opowiadał rok temu Dominice Cichej dla portalu Aleteia.org.
Raport pisarza
Na żądanie Niemców do Katynia pojechała delegacja Polskiego Czerwonego Krzyża, którego Zarząd Główny w porozumieniu z Armią Krajową powołał Komisję Techniczną. Polacy mieli też zrobić wszystko, by Niemcy nie mogli wykorzystać orzeczeń PCK do własnej propagandy, a jednocześnie dotrzeć do rodzin pomordowanych z tragicznymi wieściami.
Józef Mackiewicz przed wyjazdem poszedł do profesora Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie Sergiusza Schilling-Siengalewicza, którego w raporcie spisanym po powrocie z Katynia w maju przedstawił pierwszą literą nazwiska - S.
"Profesor S. (..) polecił mi przede wszystkim zwrócić uwagę na glebę. Jeżeli jest tak, jak piszą Niemcy, gleba w Katyniu jest gliniasto-piaszczysta, to by się zgadzało z ich wywodami o konserwacji trupów
. Taka gleba wytwarza połowiczną mumifikację, znaną w medycynie sądowej pod nazwą 'tłuszczowosk'. Pokazał mi rysunki i fotografie, które następnie miałem możność porównać ze zwłokami w Katyniu. Powiedział mi nadto, że nazwisko szefa komisji niemieckiej do badania masowych grobów w Rosji, prof. Buhtza z Wrocławia, jest znane w Europie lekarskiej, że jest to sława w dziedzinie medycyny sądowej. Jest to człowiek prawy. Zna go osobiście jeszcze z ławy uniwersyteckiej i jest przekonany, iżby się nie dał nakłonić do żadnych niezgodnych z prawdą enuncjacji fachowych" – pisał w swoim raporcie Mackiewicz.
Profesor z czaszkami
Profesor Gerhard Buhtz był specjalistą cenionym w całej Europie, ale Schilling-Siengalewicz mógł nie wiedzieć, że należał do SS, a w Heidelbergu, gdzie obronił habilitację, był powszechnie znany jako fanatyczny narodowy socjalista. Zwycięstwo nazistów przyspieszyło jego karierę. W Jenie został dyrektorem Instytutu Medycyny Sądowej i wystawiał oficjalne świadectwa zgonu więźniów obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie – rozstrzeliwanych "w biegu".
Profesor w kwietniu 1943 roku zabrał czaszki Polaków zamordowanych w Katyniu do siebie, do Instytutu we Wrocławiu (Breslau).
Wśród nich tę jedną zaskakującą, bo należącą do kobiety, której nie wpisano na listy zamordowanych publikowane przez nazistów. Czaszki oznaczył literami V i B oraz numerami. V od Werner Beck i B od Gerhard Buhtz. Beck był asystentem Buhtza, który po powrocie wszystkie czaszki z katyńskiego lasu wygotował w jakimś kwasie. Miały znaleźć się w muzeum instytutu, ale profesor nie nacieszył się zdobyczą. Zginął w 1944 roku niedaleko Mińska. W 1945 roku "jego" instytut objął Polak, profesor Bolesław Popielski.
Tajemnica ze skrytki
W latach 90. na spotkaniach wrocławskich medyków można było usłyszeć opowieść starszego lekarza, Polaka, który ponoć w ostatnich dniach Festung Breslau był w muzeum Buhtza. Nazwiska tego człowieka nikt nie pamięta, ale historia o tym, jak to w jednym z pokoi znalazł zdjęcia ciał polskich oficerów robione nad masowymi grobami i skrzynię z cuchnącymi polskimi mundurami i rzeczami osobistymi należącymi do oficerów zamordowanych w 1940 roku w Katyniu, zachowała się. Czaszek przywiezionych przez Buhtza ów lekarz jednak nie widział. Znalazł je profesor Bolesław Popielski, ponoć w skrytce za regałami. Miały wyraźne ślady po strzałach z przyłożenia, które dzisiaj nazywa się strzałami katyńskimi. Jedna z nich miała ślady ciosów od radzieckiego bagnetu. Profesor, który stał się strażnikiem katyńskiej pamięci, o znalezisku milczał. Dopiero w latach 80. zaczął dopuszczać do tajemnicy najbardziej zaufane osoby pracujące z nim w Zakładzie Medycyny Sądowej, na przykład dr. Jerzego Kaweckiego.
Dedukcja i superprojekcja
– Gerhardt Buhtz był estetą. Chciał, by te czaszki były ładnymi eksponatami, więc je wygotował w jakichś kwasach. Przez te zabiegi pozbawił nas jednak możliwości zbadania DNA, które można by z nich pobrać – wzdycha prof. Tadeusz Dobosz z Zakładu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu. Dodaje, że tę jedną jedyną czaszkę z grobów katyńskich zidentyfikowano nie dzięki DNA, ale dzięki dedukcji i metodzie superprojekcji, polegającej na tym, że na zdjęcie zrekonstruowanego modelu czaszki nakłada się zdjęcie osoby.
Wiedziano, że w Katyniu wśród tysięcy zamordowanych mężczyzn była kobieta. Wydedukowano więc, że kobieca czaszka z wyraźnymi śladami strzału z przyłożenia, może należeć tylko do tej kobiety – Janiny Lewandowskiej. Dedukcję potwierdziła nauka – w maju 2003 roku w Zakładzie Medycyny Sądowej we Wrocławiu ustalono, że czaszka, która od 1943 roku była schowana w gabinecie najpierw Niemca, prof. Gerharda Buhtza, a potem Polaka, prof. Bolesława Popielskiego, to bezsprzecznie głowa Janiny Lewandowskiej, córki generała Józefa Dowbor-Muśnickiego.
Identyfikację przeprowadzał Hubert Szatny, dzisiaj pracujący w Zakładzie Medycyny Sądowej Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Opolu. Przyznaje, że początkowo był sceptyczny, spodziewał się wykluczenia tożsamości, a nie jej potwierdzenia.
– Wnioski były dla mnie zaskoczeniem. Mogę się domyślać, że pozostali członkowie zespołu też byli zaskoczeni. Ale jestem pewien, bo to widziałem, wszyscy byli szczęśliwi – podkreśla medyk sądowy.
W 2005 roku czaszkę Janiny Lewandowskiej uroczyście pochowano w specjalnej urnie w grobowcu rodziny Dowbor-Muśnickich na cmentarzu w Lusowie. W tym pogrzebie brał udział i Hubert Szatny, i dr Jerzy Kawecki, wychowanek profesora Popielskiego.
Lista wywozowa numer 0401
Janina Lewandowska została pośmiertnie awansowana do stopnia porucznika. Była jedyną ofiarą zbrodni katyńskiej wymienioną z nazwiska podczas uroczystości 7 kwietnia 2010 roku w 70. rocznicę mordu w przemówieniu Donalda Tuska, ówczesnego premiera.
W 1991 roku, kiedy ujawniono część akt zbrodni katyńskiej, okazało się, że jej nazwisko widnieje na liście wywozowej numer 0401, pod pozycją 53. Wysyłkę prowadzono na podstawie list dyspozycyjnych przysyłanych z Moskwy, gdzie 5 marca 1940 roku podjęło tajną uchwałę – polscy jeńcy z obozów w Ostaszkowie i Kozielsku mają zostać zabici. Wszyscy. Ławrientij Beria, stojący na czele NKWD, czyli między innymi tajnej sowieckiej policji, w raporcie do Stalina, podkreślając, że polscy jeńcy "stanowią zdeklarowanych i nierokujących nadziei poprawy wrogów władzy sowieckiej", zalecał rozstrzelanie 14,7 tysiąca jeńców i 11 tysięcy więźniów, bez wzywania skazanych, bez przedstawiania zarzutów, bez decyzji o zakończeniu śledztwa i aktu oskarżenia.
Trzy miesiące po zamordowaniu Janiny Lewandowskiej zginęła jej młodsza siostra Agnieszka – aresztowana przez gestapo w Warszawie, została rozstrzelana w Palmirach. Mąż Janki, Mieczysław, pozostał na emigracji w Londynie. W 1964 roku popełnił samobójstwo.