Niemal cztery wieki temu tury zniknęły z powierzchni Ziemi. W ocaleniu tego majestatycznego zwierzęcia nie pomogło nawet to, że było oczkiem w głowie polskich królów. Kilka wieków później tura, znanego ze starogermańskich legend, wskrzesić postanowili naziści. Zresztą próby przywrócenia naturze wymarłych gatunków wciąż są podejmowane. Sprawdziliśmy, co wskrzesiła prawa ręka Hitlera, i co z tarpanami czy zebrami kwagga.
Tury, uważane przez wielu za przodków większości dzisiejszego bydła hodowlanego, występowały w Indiach, Europie, Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie. Zwierzęta - osiągające do dwóch metrów wysokości w kłębie i mające olbrzymie rogi - robiły wrażenie na ludziach. I to już przed tysiącami lat, w okresie paleolitu. Tury widać między innymi na ścianach jaskini w Lascaux. Mijały lata, a tury wciąż onieśmielały swoim wyglądem. Juliusz Cezar pisał o nich tak: "(...) są nieco poniżej rozmiaru słonia i o wyglądzie, barwie i kształcie byka. Ich siła i szybkość są nadzwyczajne. Nie oszczędzają ani męża, ani dzikiego zwierza, którego dostrzegły".
Tur pod okiem królów
A skoro robiły takie wrażenie na rzymskim wodzu, to co dopiero na zwykłych mieszkańcach Cesarstwa Rzymskiego. Imponujące rozmiary nie odstraszały jednak myśliwych. Ale to nie oni byli największym wrogiem wielkiego zwierza. Wraz z rozwojem rolnictwa kurczyła się powierzchnia lasów, w których żyły tury. Na skutek wycinki borów w X wieku zniknęły we Francji, a w XIV wieku występowały już tylko na terenie Polski, Prus Wschodnich i Litwy. Ostatnie zbiorowe polowanie na tury zorganizowano w 1410 roku, gdy polsko-litewskie wojska szykowały się do bitwy pod Grunwaldem. Później polować na nie nie mógł byle kto. Przywilej ten mieli tylko książęta. Jeśli ktoś inny zdecydowałby się podnieść rękę na tura, musiał liczyć się z tym, że sam wkrótce zginie.
Jedyną ostoją turów była Puszcza Jaktorowska na Mazowszu, a stado żyjących tam olbrzymów było oczkiem w głowie kolejnych polskich królów. A tur stał się pierwszym na świecie zwierzęciem, które objęto świadomą ochroną gatunkową. Na obszarze, gdzie żyły, mieszkali leśnicy, którzy mieli czuwać nad dobrostanem stada, bronić go przed kłusownikami i raportować władcy wszelkie zmiany. A mieszkającym w pobliżu chłopom zabroniono nawet koszenia traw i wypasania ich własnego bydła.
Tury wciąż budziły podziw tych, którzy mieli okazję je obserwować. "Najbardziej różniące się od naszych są tury i żubry leśne. Siłą, szparkością, nade wszystko dzikością przechodzące zwyczajne woły, wzrost prawie jeden, szerścią się tylko różni, ta jest szorstsza i czarniawa, cała postać ogromna. Juliusz Cezar porównywa je ze słoniami. Powiadają, że dzikie te buhaje łączą się czasem z zwyczajnymi krowami, lecz płód ich rzadko się chowa i krowa mieszająca się z turem z trzody wypędzona przez inne bywa" – pisał w swoich pamiętnikach w 1568 roku Antoni Maria Gratiani, sekretarz legata papieskiego przy dworze Zygmunta Augusta.
Pomimo zachwytów wielu i królewskich starań, populacja tura systematycznie malała. W 1599 roku było ich 24, a dwa lata później - już tylko cztery. Ostatnia samica tego gatunku padła w Puszczy Jaktorowskiej w 1627 roku. Prof. Piotr Guliński i dr Ewa Salamończyk z Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach piszą, że mimo królewskiej ochrony do wymarcia gatunku przyczyniły się "najprawdopodobniej nadmierne polowania, zmniejszenie dostępności pastwisk poprzez ich wypasanie przez udomowione bydło oraz pogłębiający się brak różnorodności genetycznej, prowadzący w rezultacie do osłabienia gatunku i zmniejszenia odporności na choroby".
Marzenie zoologów
Jednak słuch po turach nie zaginął. Wielu zastanawiało się, czy tur i żubr nie były jednak tym samym zwierzęciem. Uważano, że być może to nazwy określające to samo stworzenie. Spekulacjom położyli kres polscy uczeni. Najpierw - na podstawie analizy szkieletów - Ludwig Henryk Bojanus rozprawił się z tezą, że tur i żubr są tym samym zwierzęciem. A później, pod koniec XIX wieku, kropkę nad i postawił profesor August Wrześniowski, który dokładnie przebadał czaszki tura i żubra. Mniej więcej w tym samym czasie walkę Ursusa z turem, na którego grzbiecie przywiązana była Ligia, opisał Henryk Sienkiewicz w powieści "Quo Vadis". Tur żył w wyobraźni ówczesnych biologów i zoologów. A ci wkrótce swoje marzenia postanowili przekuć w rzeczywistość.
W 1920 roku bracia Heinz i Lutz Heckowie, niemieccy zoologowie, podjęli próbę odtworzenia wymarłego gatunku. Pierwszy z nich był dyrektorem zoo w Monachium, drugi - szefem ogrodu zoologicznego w Berlinie. Bracia wierzyli w to, że zwierzę, które zniknęło z powierzchni Ziemi trzy wieki wcześniej, da się przywrócić naturze. Zakładali bowiem, że gatunek nie ginie, dopóki istnieją jego geny, a geny tura wciąż były obecne w populacjach pierwotnych ras bydła. Zdaniem Lutza Hecka dzięki krzyżowaniu i odpowiedniej selekcji "zwierzęta mogą powrócić po tym, jak były nieobecne nawet przez wieki. Wymarłe gatunki mogą ponownie żyć".
Zadanie było jednak trudne, bo zoolodzy mogli opierać się na nielicznych szkieletach, opisach pochodzących ze średniowiecznych ksiąg i zachowanych rycinach.
Pierwszy był Glachi
Brak wystarczających danych nie odstraszył jednak badaczy. Rozpoczęli serię podróży po Europie w poszukiwaniu zwierząt, których geny miały być przydatne w odtworzeniu tura. Postawili między innymi na przedstawicieli takich ras jak szkocka rasa wyżynna i węgierskie bydło stepowe.
W sumie bracia Heckowie wybrali 15 ras, których pula genowa była wykorzystywana na różnych etapach ich eksperymentu. Przez kilka lat krzyżowali i selekcjonowali geny zwierząt, eliminowali cechy niepożądane i wzmacniali te, które miały przybliżyć ich do "wskrzeszenia" tura. I tak w 1932 roku na świat przyszedł Glachi, pierwszy buhaj, reprezentant rasy bydła Heck, czyli nowy tur.
Jak piszą badacze z Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach, wyhodowane bydło miało jednak "niewiele wspólnego z pradawnym, wymarłym królem puszczy. Było chorowite, miało kruche kości, brak mu było siły i umiejętności przetrwania – wymagało karmienia przez człowieka".
Nazistowska pomoc dla "krów Hitlera"
Patronat nad badaniami braci Hecków objęli naziści. Najbardziej zainteresowany projektem "wskrzeszenia" tura był Hermann Göring, prawa ręka Adolfa Hitlera. Göring był zapalonym myśliwym, który - podobnie jak inni czołowi naziści - fascynował się starogermańską mitologią. A dawni Germanie mieli polować na legendarnego zwierza. Dlaczego więc on, wyznawca germańskich tradycji, nie miałby tego robić? Potrzebował tylko tura. Doglądał więc postępu prac braci Hecków i kibicował projektowi. Nie na darmo bydło stworzone przez zoologów nazywano "krowami Hitlera".
Stado odtworzonych turów wypuszczono na próbę do rezerwatu w Puszczy Rominckiej (dawne Prusy Wschodnie, dziś obwód kaliningradzki). Tu znajdował się dworek myśliwski Hermanna Göringa i tu minister lotnictwa III Rzeszy mógł ze spokojem przyglądać się zwierzętom. Jednak wkrótce miały zacząć go irytować, bo atakowały okolicznych mieszkańców i przeszkadzały w dokarmianiu jeleni. Rządzący III Rzeszą mieli inny plan wobec "krów Hitlera". Zwierzęta - przypominające te, na jakie polowały ludy germańskie - trafiły do Puszczy Białowieskiej, która miała niebawem zostać połączona z Puszczą Knyszyńską i Augustowską i tym samym stworzyć największy na świecie las pierwotny. A dostęp do niego mieli mieć tylko hitlerowscy łowczy.
Bydło stworzone przez braci Hecków po przeprowadzce do Puszczy Białowieskiej rosło w siłę, dobrze radząc sobie w trakcie mroźnych zim. Krótko po wojnie okoliczni mieszkańcy mieli widywać jeszcze pojedyncze sztuki "potomków" tura. Uważa się, że zwierzęta - jako wytwór nazistowskich naukowców - stały się doskonałym celem dla żołnierzy Armii Czerwonej, którzy wybili stado. Niektórzy podejrzewają jednak, że do zniknięcia stada z Białowieży mogła przyczynić się też miejscowa ludność.
Krowa ładna i wyjątkowa, ale nie tur
To jednak nie zakończyło historii bydła braci Hecków. W 1956 roku dziennik "Chicago Tribune" relacjonował wysiłki dyrektora tamtejszego zoo, który chciał pozyskać "krowy Hitlera". Nie dostał jednak na to zgody władz.
Krowy nie pojechały więc za ocean, ale można było oglądać je w niektórych z europejskich ogrodów zoologicznych. I tak jest do dziś. Znajdują się też w prywatnych hodowlach. W 2012 roku Janusz Hacz, rolnik z Dobrosułowa (województwo lubuskie) i właściciel stada bydła Hecka, mówił "Gazecie Lubuskiej": "Nie wszystkim te zwierzęta muszą się podobać. Akurat dla mnie są okazem ładnej, wyjątkowej krowy, masywnej, z dużymi rogami, w pięknej szacie". W Polsce można je oglądać między innymi w zagrodzie na terenie pałacu w Kurozwękach (województwo świętokrzyskie).
- Bydło Hecka w pewnym okresie cieszyło się złą sławą, choć chyba niesłusznie. I choć Niemcy cieszyli się z osiągniętego sukcesu, to w wielu krajach nie postrzegano tego w ten sposób, bo zwierzęta te wyglądem były zbliżone do tura, ale pod względem genetycznym to zupełnie inne stworzenia – mówi nam prof. dr hab. n. med. Ryszard Słomski z Instytutu Genetyki Człowieka Polskiej Akademii Nauk, który angażuje się w prace związane z odtworzeniem tura. Działał między innymi w Polskiej Fundacji Odtworzenia Tura, która powstała w 2006 roku z inicjatywy prof. Mirosława Ryby.
"Mozolna droga"
Jak dziś przebiegają polskie prace nad odtworzeniem pradawnego bydła? - Słabo – przyznaje bez ogródek prof. Słomski. Wszystko dlatego, że z prac wycofał się jeden ze sponsorów. - Szukamy alternatywnych źródeł finansowania, bo badania to droga sprawa. Poznaliśmy już fragmenty genomu tura. W oparciu o te fragmenty i z wykorzystaniem technologii edytowania genomu można byłoby zastąpić u bydła Hecka niektóre fragmenty fragmentami genomu tura – opowiada naukowiec. I dodaje, że w pracach nad odtworzeniem tura badacze wykorzystaliby pierwotne rasy bydła. - Matką zastępczą byłaby krowa bydła Hecka. To jednak mozolna droga. Prawdopodobnie nie byłoby stuprocentowego sukcesu, ale myślę, że wzbogacenie w geny tura mogłoby mieć miejsce. Nowe technologie może nie gwarantują sukcesu, ale na pewno nas do niego przybliżają – podkreśla prof. Słomski.
Zdaniem badacza komplikacje mogłyby zacząć się po wyhodowaniu zwierzęcia. - Takie zwierzę trzeba utrzymywać. Potrzebna byłaby odpowiednia zagroda, a to ciągnie za sobą różne niedogodności – przyznaje naukowiec. Czy wyhodowane zwierzęta mogłyby zamieszkać w naturze i wrócić na tereny, na których żyły wieki temu? Dziś mieszkają tam żubry, a to mogłoby być kłopotliwe sąsiedztwo. Tym jednak martwić będziemy musieli się dopiero po odtworzeniu tura. Choć już kilka lat temu pojawili się chętni na zaopiekowanie się takim zwierzęciem. - Holendrzy już się do nas zgłosili, że oni chętnie by takie zwierzę widzieli u siebie – mówił w 2010 roku "Faktom" TVN prof. Słomski. To właśnie także w Holandii prowadzone są badania naukowe nad wyhodowaniem bydła przypominającego wymarłego tura.
Nie tylko tur
Dawny król polskiej puszczy to niejedyny gatunek, który wymarł, a którego naukowcy chcieli i wciąż próbują przywrócić światu. Lista takich zwierząt jest długa. Wielu wierzy w to, że uda się wskrzesić mamuty, tygrysy szablozębne, ptaki dodo i moa, glyptodony, włochate nosorożce, megaterium, czy niedźwiedzia krótkopyskiego. Inni nie cofają się aż tak daleko i podejmują próby odtworzenia zwierząt wymarłych "zaledwie" kilka wieków temu.
Wśród nich jest tarpan, uważany przez wielu za przodka konia domowego. "Tarpanów rzeczywiście nie ma, lecz wyginęły względnie niedawno – powiedzieli sobie niemieccy hodowcy, głównie z ogrodów zoologicznych. Ponieważ zaś mniej więcej wiemy, jak wyglądały, spróbujemy coś podobnego wyhodować" – pisał dr Jan Żabiński w 1957 roku w magazynie "Dookoła Świata".
Ostatni żyjący na wolności tarpan został zabity - według różnych źródeł - w 1870 lub 1876 roku. Kilkanaście lat później padł tarpan w zoo w Moskwie. Do prób odtworzenia wymarłego zwierzęcia wykorzystano konie z dawnego zwierzyńca Zamoyskich koło Zamościa. Gdy ród szlachecki zlikwidował zwierzyniec, konie rozdano okolicznym mieszkańcom. I to tam - na skutek krzyżowania tarpana z końmi domowymi - powstał konik polski. To właśnie ta rasa posłużyła później naukowcom do prób odrodzenia przodka koni domowych.
W latach 30. XX wieku w Białowieży - z inicjatywy biologa prof. Tadeusza Vetulaniego - założono rezerwat, który stał się miejscem prób. Z roku na rok stado powiększało się i wkrótce liczyło kilkadziesiąt sztuk. Działania polskich naukowców przerwała jednak wojna. W czasie okupacji Niemcy wywieźli z Białowieży najdorodniejsze ze zwierząt. Te trafiły do programu odrodzenia tarpana, który prowadzili bracia Heckowie. Wyhodowane przez nich konie nazwano "końmi Hecka". Jednak - podobnie jak było w przypadku bydła ich imienia, które miało być "potomkiem" tura - te nie są tarpanami.
A co z polskimi próbami? Zdziesiątkowany przez Niemców rezerwat został zlikwidowany i przeniesiony do Popielna (województwo warmińsko-mazurskie). Tu hodowla koników polskich prowadzona jest do dzisiaj. A jak czytamy na stronie Instytutu Rozrodu Zwierząt i Badań Żywności Polskiej Akademii Nauk, w 2010 roku krajowa populacja koników polskich - w państwowych ośrodkach hodowli zachowawczej - liczyła około 150 klaczy i 40 ogierów, a w hodowlach prywatnych około 550 klaczy i 130 ogierów.
Z kolei badacze z Republiki Południowej Afryki podjęli się prób odtworzenia zebry kwagga, która na skutek polowań wyginęła pod koniec XIX wieku. Prace, które rozpoczęły się pod koniec lat 80. XX wieku, miały na celu pozbycie się pasów z tylnej części ciała zebry stepowej i wprowadzenie takich zwierząt na tereny, na których wcześniej występowała kwagga. Na początku XXI wieku naukowcy uznali, że trzecie i czwarte pokolenie tak wyhodowanych zwierząt przypomina wymarłą zebrę. - Kwagga była odtwarzana na zasadzie podobieństwa. Osiągnięto takie rezultaty, że trudno odróżnić zwierzęta odtworzone od prawdziwych, które zachowały się w muzeach i na zdjęciach – opowiada prof. Słomski. Podkreśla jednak, że mimo niemal identycznego wyglądu zwierzęta różnią się pod względem genetycznym od wymarłego oryginału.
W 2003 roku dzięki klonowaniu udało się wskrzesić - choć tylko na moment - podgatunek koziorożca pirenejskiego. Z komórek ostatniej żyjącej samicy Celii pobrano jądra, które wprowadzono do jajeczek kozich pozbawionych ich własnego DNA. Implantacji dokonano niemal u 60 matek zastępczych. Z siedmiu ciąż do końca udało się doprowadzić tylko jedną. W ten sposób pod koniec lipca 2003 roku na świat przyszedł klon Celii. Koźlątko przeżyło zaledwie kilka minut.
Naukowcy nie poddają się jednak. Liczą, że wraz z postępem nauki uda się wypracować sposób przywracania wymarłych gatunków. Dlatego też zabezpieczono np. materiał genetyczny nosorożca białego północnego.