- Kiedy PiS doszedł do władzy, myślałam, że jakoś przetrwam. Odwrócę głowę, schowam się, zajmę swoim życiem. Nie wytrzymałam. Ruszyłam w Polskę szukać odważnych kobiet. Stawianie czoła mężczyznom nie jest łatwe ani przyjemne - mówi w wywiadzie dla Magazynu TVN24 Anka Grupińska, współinicjatorka ruchu Stół: Kobiety idą do wyborów!
Anka Grupińska - pisarka, dziennikarka, była attaché kulturalna w ambasadzie Rzeczypospolitej Polskiej w Tel Awiwie. Inicjatorka grup WytoMytoWy i Stół: Kobiety idą do wyborów!. Przygotowuje do udziału w wyborach samorządowych kobiety, które zrozumiały, że jeśli chcą zmienić politykę, muszą się w nią bezpośrednio zaangażować. Każda uczestniczka ma zyskać praktyczną wiedzą i umiejętności: jak przygotować kampanię, jak rozmawiać z ludźmi, jak budować program wyborczy, jak diagnozować problemy w swojej społeczności i jak im zaradzić.
Katarzyna Zdanowicz: Te wybory będą należeć do kobiet?
Anka Grupińska: Może nie w wielkich miastach, gdzie duża polityka układa swoje listy po dawnemu, ale niżej, w mniejszych ośrodkach na pewno. Kandydatki z protestów pod sądami, z marszów KOD, z Czarnych Wtorków, Piątków, budują swoje struktury. Nie chcą dalej biernie przyglądać się, jak mężczyźni zarządzają ich życiem.
Wcześniej też nie musiały. Kandydować mógł każdy.
Może były uśpione? Przez rządy Platformy i politykę ciepłej wody w kranie.
Pani też była uśpiona?
W pewnym sensie tak. Wydawało mi się, że już nie muszę się zajmować życiem publicznym. Zaangażowana w nie byłam intensywnie w latach 70. i 80. Potem pojechałam na swój urlop na 25 lat i przebudziłam się ze zgrozą w 2015 roku.
Co się wtedy takiego wydarzyło oprócz tego, że PiS doszedł do władzy?
To wystarczyło. Nie lubię prawicy. Boję się jej. Za bardzo znam historię i wiem, do czego może doprowadzić. Do przekształcenia demokracji w sankcjonowany autorytaryzm. Wątki narodowo-katolickie zaczęły pojawiać się już w 2007 roku, kiedy PiS rządził w koalicji z Samoobroną. Zresztą one zawsze w tym społeczeństwie istnieją, ale albo są uśpione, albo wynurzają swoje łby i straszą. Od 2015 roku są tak intensywnie nawożone, że teraz rosną bujnie. A mnie ogarnia strach. Nie lubię się bać.
Raz wygrywają jedni, raz drudzy. W 2015 roku Polacy wybrali PiS. Nie chcieli już PO. Mamy obrazić się na demokrację?
Sama nie głosowałam na Platformę. Oddałam swój głos na Razem. Miałam dosyć ignorancji Platformy. Ich samozadowolenia, puszenia się na salonach. Nie jestem bezkrytycznym wyborcą. Przez osiem lat rządów PO widziałam, że ich działanie na wielu polach - od edukacji po sądy - było krzywe, ale nie ideologicznie złe. Teraz mamy usankcjonowanie przez prawo kłamstwa.
Żałuje Pani swojego wyboru?
Nieraz słyszałam, że zmarnowałam swój głos, przyczyniłam się do zwycięstwa PiS-u. Pytałam wtedy siebie, czy gdybym wiedziała, że tak się stanie, czy zagłosowałabym na Platformę. Odpowiedź brzmi – nie! To polityka PO doprowadziła do tego, że znajdujemy się w sytuacji beznadziejnej. Ale jest szansa, że urodzi się z tego coś lepszego. Procesy społeczne i polityczne się dzieją, mają swoją dynamikę. Gdybyśmy zostali w poprzedniej sytuacji, pogłębiałby się konformizm, to uśpienie dla spraw wspólnych, które teraz znowu zaczynają się liczyć. Trzy lata temu nie interesowało nas szersze spojrzenie, byliśmy nastawieni na chapactwo indywidualne. Dziś zaczynamy dostrzegać to, co dzieje się wokół nas. Widzimy łamanie prawa i potrzebujemy zbiorowości. Dlatego wspólnie z moją przyjaciółką Marynią Krauss ruszyłyśmy w Polskę z inicjatywą WytoMytoWy.
Pomysł wyrósł ze zmiany politycznej?
Kiedy PiS trzy lata temu doszedł do władzy, pomyślałam, że jakoś to przetrwam. Odwrócę głowę, schowam się, będę zajmować się tzw. swoim życiem. Nie dałam rady. Nie chcę mieszkać w kraju, w którym demokracja jest zagrożona. Zaczęłyśmy jeździć po Polsce i rozmawiać o procesach, jakie zachodzą, o tematach, które najbardziej wtedy poruszały: od reformy edukacji, łamania konstytucji przez zakazanie aborcji. Zazwyczaj odwiedzałyśmy małe miejscowości. Kontakty na prowincje dostałyśmy z Kongresu Kobiet. W ciągu roku zorganizowałyśmy bodaj dwanaście takich spotkań.
Kto do was przychodził?
Głównie kobiety. Chciałyśmy dyskutować ze wszystkimi, najbardziej z tymi, którzy mają inne niż my poglądy. Niestety takich osób było najmniej. Ten podział na osobne kapsuły jest trudny do przełamania. Oni nie interesują się naszym zdaniem, my nie zgadzamy się z ich politycznymi postawami.
Jaki był zatem sens rozmawiania w gronie, którego nie trzeba było przekonywać do zmiany zdania?
Olbrzymi! Stworzyłyśmy coś, co może przypominać Uniwersytet Latający z lat 70. Każde spotkanie przekonywało nas o sensie takiej "wewnętrznej" rozmowy. Kobiety, które przychodziły, najzwyczajniej potrzebowały rozmowy. W małych miejscowościach życie społeczne rządzi się swoimi prawami. Ludzie nie są anonimowi, bardzo często funkcjonują w przestrzeni, która narzuca im sposób myślenia. Z nami mogły głośno wyrazić swoje zdanie, dyskutować, spierać się. Wśród nas nie było specjalistek, które przyjechały z centrali wygłosić "słowo boże". Zapraszałyśmy jednak do rozmowy osobę, jeździłyśmy zawsze we trójkę, która na rzeczy się znała bardzo. Ale to było tylko gwarantem merytorycznej rozmowy, a nie wykładania swojej racji. W każdym takim spotkaniu uczestniczyło po kilkanaście osób.
Jak to wszystko organizowałyście? Kto za to płacił?
Nie miałyśmy żadnego finansowania. To był nasz osobisty wkład w społeczno-polityczne życie, kasa z naszych portfeli na benzynę. I całkowity wolontariat. Kobiety, które wspierały nasz pomysł i jeździły z nami, nie dostawały żadnych pieniędzy. Spałyśmy u osób, które nas zapraszały. Marynia odłożyła swoje produkcje filmowe na bok. Ja przez ponad rok nie zrobiłam nawet połowy tego, co zamierzałam, ale nie żałuję. Były ważniejsze rzeczy. Z naszych spotkań rodziły się kolejne pomysły i – przede wszystkim – przyjaźnie.
Jakie pomysły?
Z tej energii wyrósł Stół: Kobiety idą do wyborów! Na początku chciałyśmy, żeby usiadła przy nim wielka lewica. Do wyborów samorządowych było trochę czasu, do parlamentarnych jeszcze więcej. To był dobry moment, żeby ludzie podali sobie ręce, przestali się spierać. Zaczęłyśmy prowadzić rozmowy w tę stronę, ale przerosło to nasze możliwości. Wielka koalicja lewicy na razie nie chce powstać. Ciągle jeszcze jest między jej członkami za dużo animozji. Nie potrafimy zbudować swojej siły, jesteśmy zbyt zadowoleni z siebie w popękaniach, podziałach. Po kolejnym spotkaniu WytoMytoWy w Zajęcznikach wpadłyśmy nad ranem na pomysł, że skoro lewica nie chce siadać przy stole, to będziemy wspierać kobiety w kandydowaniu do samorządów. Zainspirowała nas do tego Beata Siemiaszko, u której organizowałyśmy spotkanie. Od lat związana jest z Kongresem Kobiet, działa w Ogólnopolskim Strajku Kobiet. To ona przez portale społecznościowe bardzo szybko zorganizowała grupę kobiet chętnych do startowania w wyborach samorządowych.
Gdzie zorganizowałyście pierwszy Stół?
Spotkanie odbyło się w Łodzi w połowie lutego. Kobiety nie chciały jechać do Warszawy, miały dość centrali. Zorganizowałyśmy to w cztery osoby i znów bez żadnego zaplecza finansowego. Dzwoniłyśmy do znajomych, prosząc, by wsparli nas jakimś groszem. Chętnie się zrzucali, nawet przyjaciele spoza Polski. Pierwszy Stół kosztował nas dwanaście tysięcy złotych. Przez trzy dni dwadzieścia pięć kobiet uczyło się, jak kandydować, co robić, jak mówić. Zdobywały elementarną wiedzę na temat budżetu samorządowego. Wtedy nie miałyśmy pojęcia, że czeka nas kolejne spotkanie. Szybko okazało się jednak, że kobiety chcą się uczyć dalej, zgłaszały się też nowe osoby.
Dlaczego potrzebowały was? Przecież mogły same wystartować?
My dajemy im więcej siły i pewności siebie. Stawianie czoła mężczyznom nie jest łatwe, a na pewno nie jest przyjemne. Zdecydowana większość kobiet, które uczestniczą w Stole, nie przemazała się wcześniej przez politykę. Ich potrzeba uczestniczenia w życiu politycznym zrodziła się niedawno i ma podwójną przyczynę. Po pierwsze kobiety uświadomiły sobie, że chcą szukać prawdy, takiej, która nie będzie ich wykluczać, a zatem nie godzą się na przemeblowywanie ich życia według reguł PiS-u. Drugim czynnikiem jest siła, którą dostają, wspierając rozmaite protesty. I ta siła jest motywująca i prowadząca. Wszystkie te kobiety mają w sobie pewną dziewiczą czystość, świeżość. Są czyste w działaniu, intencji, pozbawione wyrachowania, arogancji, politycznego udawactwa.
Polityka to brudna gra. Będą umiały walczyć o swoje?
Tego się teraz uczą. Jak poruszać się w przestrzeni politycznej, walczyć o swoje, nie zatracając siebie. Pomagają im w tym szkolenia, warsztaty, spotkania z posłankami. Rozmawiała z nimi Joanna Scheuring-Wielgus, Monika Rosa. Dla nas to ważne. Jeśli jesteś debiutantką, pochodzisz z małej miejscowości i chcesz być kreatywna, to po rozmowie z kilkoma osobami wiesz więcej i lepiej, jak masz działać. Widzisz przed sobą te, które to potrafią, i zaczynasz wierzyć w swoje siły, bo im się przecież udało.
Nie łatwiej byłoby kobietom starować z list komitetów politycznych?
Wszystkie łączy frustracja, wynikająca z mapy politycznej, jaką mamy. One są no logo, nie chcą przynależeć do żadnego ruchu. Mają swoją rozpoznawalność w mieście, z którego pochodzą. Wiedzą, jakie potrzeby ma ich społeczność, jakie skuchy popełnia i jedna, i druga opcja, dlatego większość chce startować niezależnie. Ale jasne, że niektóre będą się łączyć w rozmaitych komitetach. My nakłaniamy ich do decyzji, która wynika z rozpoznania ich lokalności. Nie jesteśmy dogmatyczne. I to idzie w parze z różnorodnością kandydatek. To nie są oszalałe wojowniczki z ulicy. Wśród nich są feministki, katoliczki, kobiety, które bardzo mocno wspierały protest niepełnosprawnych osób w Sejmie, bo same mają niepełnosprawne dzieci. Zbudowałyśmy nasz kodeks etyczny i hasła, które sprowadzają się do uczciwego, godnego życia, które współgra z naszym sumieniem.
I żaden komitet polityczny nie kusi propozycją?
Jedna z naszych kobiet dostała propozycję startowania z listy Komitetu Obywatelskiego, czyli PO. Jest lesbijką. Aktywnie działa na rzecz LGBT. Weszła do komitetu, usiadła koło mężczyzn i okazało się, że jest duży problem. Ci mili panowie w niebieskich koszulach, którzy tak pięknie wypowiadają się przed kamerami, kiedy gasną światła, przestają być dżentelmenami. Zaczynają dyskryminować, są szowinistami.
Dlaczego ją zaprosili?
Mężczyźni wiedzą, że na listach wyborczych powinny być kobiety. Zapraszają je, ale nie robią tego z otwartości serca. Mamy tylko jednego Biedronia, który jest lubiany, kochany. Nasze społeczeństwo nadal jest bardzo zamknięte, ograniczone. Mężczyźni nie chcą oddawać władzy, bo czują się zagrożeni. Gdziekolwiek się patrzy, bronią jej pazurami i robią to w okrutny sposób. Takie zachowania trzeba dekonspirować.