Był sobie chłopak. Chudy, pokraczny jakiś, niewymiarowy. Do piłki nożnej - którą lubił najbardziej - za wysoki. Miał zostać księdzem, czego życzył sobie jego ojciec, a w Kamerunie z wolą rodzica się nie dyskutuje. Został mistrzem NBA - najlepszej koszykarskiej ligi świata, do celu idąc drogą bardzo krętą.
Bał się tej chwili od dawna.
- Pascal, tata dzwoni - zawołała mama.
Dokładnie wiedział, co zaraz usłyszy. Właśnie skończył szkołę podstawową w rodzinnej Douali, największym mieście Kamerunu. Ojciec, pan Tchamo, wierzył, że najlepszą drogą dla każdego chłopca jest seminarium duchowne. Posłał tam już trzech starszych synów: Borisa, Christiana i Jamesa.
- Przyszła kolej na ciebie - padło w słuchawce.
Nie, nie, nie, nie, nie. Bracia źle mówią o seminarium. Że pobudka o 5.30, okropne jedzenie, dużo nauki i obowiązków.
- Ja nie chcę. Nie idę - wypalił, dziwiąc się swojej odwadze.
- Idziesz - spokojnie odpowiedział ojciec. Tyle. Koniec tematu. Droga życiowa wybrana.
Było jeszcze jedno jedyne wyjście, ostatnia szansa - mama. Prosił. Błagał. - Przykro mi, Pascal. Musisz nam zaufać. To dla twojego dobra - odpowiedziała.
St. Andrews Seminary było daleko, w Bafii - stolicy departamentu Mbam-et-Inoubou - całe osiem godzin jazdy samochodem od Duali, piaszczystymi i wyboistymi drogami. Koniec świata.
Pascal Siakam spędził tam siedem następnych lat.
Dom z kamiennymi fontannami
Szkołą zarządzał ojciec Armel Collins Ndjama. Dobry człowiek. Wymagający.
Pascal miał tylko 11 lat, tęsknił za rodziną, kolegami, grą w piłkę nożną. Wydzwaniał do siostry, a ta powtarzała, że musi wytrzymać.
Łatwo powiedzieć.
Próbował z całych sił. Płakał coraz rzadziej, powoli zaczynał żyć rytmem seminarium, w którym zaplanowana była każda minuta. Lekcje, modlitwy, prace w kuchni, w tym znienawidzone zmywanie, a nawet rozpalanie paleniska. Przyzwyczajał się.
Sypialnia na siedemdziesięciu uczniów. Tak, siedemdziesięciu. Piętrowe łóżka, kurz, duchota. Od 16 do 17 czas na aktywność fizyczną. Przeważnie kopał piłkę do kosza, czyli do drucianej obręczy przyczepionej do ściany budynku. Rzucał nią sporadycznie. Chciał się odróżniać od braci, którzy - wtedy już na stypendiach w USA - grali w koszykówkę w wielce tam poważanej lidze akademickiej.
W Bafii nie działo się nic. Nuda. Monotonia. Wyróżniał się tylko jeden dom, z kamiennymi fontannami. To tam odbywały się spotkania lokalnej społeczności. Tematy - susza, brak wody, słaba opieka medyczna. Pascala to nie obchodziło.
Czas - zamiast pędzić - płynął bardzo powoli.
"Zastanawiałem się, czy nie odesłać go do domu"
Wytrzymał cztery lata. Potem się zmienił. Ten grzeczny i punktualny chłopiec, najlepszy uczeń w klasie i duma rodziców, nagle przestał odrabiać lekcje, zrobił się krnąbrny i pyskaty. Opuszczanie terenu szkoły dozwolone było tylko w konkretne dni. Pascal wychodził, kiedy mu się podobało. Nie pomagało nic, żadne uwagi. - Zastanawiałem się, czy nie odesłać go do domu, ale wyniki w nauce miał tak dobre, że został - opowiadał ojciec Collins.
Wytłumaczenie tak drastycznej zmiany w zachowaniu jest proste. Pascal, zgodnie z wolą ojca, miał się kształcić na księdza. Robił zatem wszystko, by wylecieć z St. Andrews, bo duchownym zostać nie chciał za nic.
- Wiem, co ojciec Collins o mnie myślał - przyznał po latach. - Dlaczego ten mądry, bystry dzieciak robi te wszystkie głupie rzeczy?
Szkołę skończył w roku 2012. Torbę spakował bez żalu. Opuszczając Bafię, miał jedno marzenie: zarobić kiedyś na taki dom jak ten z fontannami.
Coraz częściej, choć wciąż nie na poważnie, myślał też o koszykówce.
I zrobi z niego milionera
Rok wcześniej, namówiony przez braci, trafił na obóz koszykarski, który zorganizował w Kamerunie Luc Mbah a Moute, gracz kilku klubów NBA, wtedy reprezentujący barwy Minnesota Timberwolves. Po powrocie z St. Andrews, latem 2012, dostał od Mbaha zaproszenie na kolejny.
Pascal był chudy i bardzo wysoki. Mierzył całe 206 centymetrów. Talent miał, to na pewno. Umiejętności za to mizerne. Dziwne, ale trenerzy zwrócili uwagę właśnie na niego. Wytypowali go do wzięcia udziału w Basketball Without Borders, programie rozwoju koszykówki, który odbywałsię w południowej Afryce. Tu żarty się kończyły. Wiedział, że staje przed szansą zdobycia stypendium sportowego - za oceanem, w USA, jak bracia.
Biegał do upadłego, rzucał się na parkiet, walczył o każdą piłkę. - Zobaczyłem cherlawego chłopaka, do szaleństwa ambitnego - wspominał Masai Ujiri, prezes Toronto Raptors, kanadyjskiego klubu NBA. - Pokazał, że ma serce do gry i potencjał na wielkiego zawodnika. Było jasne, że to wojownik. Zwycięzca.
Ujiri - jak Siakam - dorastał w Afryce. Pomagał i pomaga finansowo swojemu kontynentowi. Wtedy - latem 2012 roku - nie wiedział jeszcze, że za cztery lata wybierze tego chłopaka do swojego zespołu w pierwszej rundzie draftu i zrobi z niego milionera.
Pamięta tylko łzy
Dostał stypendium od God's Academy w Lewisville w Teksasie. Stało się, wyruszał na podbój Ameryki. Nowy był język, kultura, wszystko.
- Masz ochotę na burrito? - zapytał kolega.
- A co to jest? - odpowiedział.
Zamieszkał u jednej z rodzin, które przyjmują pod swój dach studentów. Pewnego dnia usłyszał, jak dzieci krzyczą na rodziców. Zaniemówił, szeroko otworzył oczy. W Kamerunie to nie do pomyślenia.
Treningi były wyczerpujące, każdego dnia dostawał w kość. NBA wciąż nie była celem. Chciał skończyć studia i dostać dobrą pracę. Tylko i aż tyle.
Był szczęśliwy.
Bajkę przerwał w październiku 2014 roku telefon. To przeczucie, że stało się coś złego.
Usłyszał głos Raissy, swojej siostry, też studiującej w USA. Powiedziała, że ojciec zginął w wypadku samochodowym.
Nic nie pamięta z tamtej rozmowy. Tylko łzy.
Chciał polecieć do domu najbliższym samolotem, natychmiast. Problem polegał na tym, że starał się o nową wizę studencką. Gdyby opuścił terytorium Stanów Zjednoczonych, być może nie miałby prawa tam wrócić. Co robić?
Zadecydowała mama. Pani Victorie powiedziała, że najważniejsza jest przyszłość. Po co ryzykować, musi zostać na uczelni. Tata na pewno powiedziałby to samo.
Pascal napisał na koszykarskich butach "RIP Dad" i zaczął trenować jak szalony, by ojciec był z niego dumny. Od tego czasu dedykuje zmarłemu każdy sportowy sukces.
A postępy robił gigantyczne. Po dwóch latach spędzonych w God's Academy trafił na kolejne dwa do Uniwersytetu Stanu Nowy Meksyk. Po czterech udanych sezonach został graczem roku Western Athletic Conference. Zbliżał się draft NBA 2016, czyli nabór nowych koszykarzy do najlepszej ligi świata. Marzenie każdego. Decyzję o tym, że Pascal do niego przystąpi, podjęli rodzinnie.
Wielkie mi co, najwyżej się nie uda.
Przytulił matkę po raz pierwszy od śmierci ojca
Miał powody do optymizmu, bo dwa tygodnie przed ceremonią nadeszło zaproszenie na trening od Raptors. Nie wiedział wtedy, że Ujiri i jeden z łowców talentów ekipy z Toronto pofatygowali się na kilka jego meczów w lidze akademickiej. Z bliska śledzili jego karierę.
- To najlepiej przygotowany motorycznie koszykarz, którego widziałem - stwierdził po zajęciach jeden ze szkoleniowców zespołu Dwane Casey. O tym Pascal też nie miał pojęcia.
26 czerwca siedział zdenerwowany w Barclays Center w Nowym Jorku i słuchał, jak komisarz NBA Adam Silver wyczytuje nazwiska wybranych przez kluby zawodników. - Numer 27, Pascal Siakam, Toronto Raptors - padło ze sceny.
- Moi bracia krzyczeli z radości, moi kumple krzyczeli z radości, ja krzyczałem z radości. Po pierwszych emocjach objęliśmy się i milczeliśmy, żadne słowa nie były potrzebne - wspomina Pascal. On, chłopak, który w 70-osobowej sali w Bafii płakał z tęsknoty za domem, został częścią najlepszej koszykarskiej ligi świata, dostępnej dla wybrańców.
Myślał wtedy o jednym: co powiedziałby teraz tata, jaką zrobiłby minę?
Trzy miesiące później, po czterech latach rozłąki, wreszcie zobaczył matkę. Spotkali się przed sparingowym spotkaniem z Wizards w Waszyngtonie. Przyleciała do mieszkającej tam Raissy. Przytulił ją pierwszy raz od śmierci ojca.
Po meczu poszli na pizzę.
Jak jalapeno wrzucone do blendera
Debiutancki sezon zakłóciła mu szokująca wiadomość z Kamerunu. Ten cholerny telefon tym razem wyrwał go ze snu w środku nocy. Odbierał sparaliżowany strachem. - Tylko nie mama, proszę, tylko nie ona - myślał.
- Ojciec Collins został znaleziony martwy w swoim domu. Policja podejrzewa morderstwo - wyrzucił z siebie Ludovic Zitchem, jego najlepszy kumpel z St. Andrews. Pascal obwiniał się, że nie powiedział Collinsowi wszystkiego, choć tak bardzo chciał. Nie przeprosił.
Sprawy nie wyjaśniono do dziś.
Ojczyznę odwiedził dopiero latem 2019 roku. Teraz to on zorganizował w Duali obóz koszykarski dla młodzieży. Już jako mistrz NBA, bo Raptors w wielkim finale rozprawili się z Golden State Warriors. Na ulicach Toronto świętowało z nimi ten sukces ponad milion fanów. Szaleństwo. A Pascal miał jeszcze jeden powód do dumy: to jego wybrano graczem, który w sezonie poczynił największy postęp.
Kumple z drużyny nazwali go "Spicy P" na cześć firmowego zagrania - rzutu po 360-stopniowym obrocie, co przypomina im jalapeno wrzucone do blendera.
Dom z kamiennymi fontannami, to dziecięce marzenie, jest dla niego drobnym wydatkiem. Klub zaproponował mu nowy kontrakt, całe 130 milionów dolarów. Już jako koszykarz NBA dowiedział się, że ten w Bafii należy do rodziców Luka Mbaha a Moute.
Przez siedem lat mieszkał tuż obok, nie mając o tym pojęcia.