Pełna uroku młoda lekarka z sanatorium w Druskiennikach zawróciła marszałkowi Polski w głowie do tego stopnia, że zrywał dla niej polne kwiaty i zabrał ją ze sobą na urlop na Maderę. W kraju zostawił żonę i córki. To zauroczenie skończyło się tragicznie.
15 grudnia 1930 roku wieczorem Dworzec Główny w Warszawie przepełniał tłum. Ludzie wyciągali szyje, chcąc zobaczyć, co dzieje się na peronie. Chwilę wcześniej wjechał międzynarodowy pociąg i teraz czekał na zaplanowany na godzinę 19.40 odjazd. Ale zawiadowca wiedział, że skład może wypuścić dopiero, kiedy wsiądzie do niego oczekiwany gość. W razie jego spóźnienia pociąg również musiałby poczekać. Na szczęście gość był punktualny. "Marszałek Piłsudski przybył na dworzec automobilem w towarzystwie żony i dwóch córeczek. Ubrany był w mundur wojskowy i przebrać ma się w ubranie cywilne dopiero w drodze, w specjalnym wagonie salonowym, którym jedzie" – relacjonował reporter dziennika "ABC".
Na peronie, jak odnotowywał, zgromadził się "rząd, prezydjum Sejmu i Senatu oraz szereg osób z dyplomacji", choć nie był to wyjazd oficjalny. "Trasa podróży wiedzie przez Austrję, Tyrol, Szwajcarię, Francję i Hiszpanję do stolicy Portugalji Lizbony, gdzie wsiądzie marszałek Piłsudski na okręt, który go przewiezie na wyspę" – wyliczał wysłannik dziennika "ABC". Piłsudski jechał na kilka miesięcy na Maderę, namówiony do tego przez lekarzy, żonę i córki zaniepokojone coraz wyraźniejszym pogarszaniem się stanu jego zdrowia.
Dwa lata wcześniej przeszedł udar, przez który cierpiał na lekki niedowład prawej ręki. Bagatelizował uwagi specjalistów, że papierosy i niezdrowy tryb życia nie pomagają w rekonwalescencji. Nie przepadał też za dalekimi podróżami. Twierdził, że siły najszybciej odzyskuje w swoim ulubionym sanatorium w litewskich Druskiennikach. Lekarze nalegali jednak, by odpoczął z dala od krajowej polityki, jako kierunki wyjazdu podpowiadając Egipt bądź Maderę. Piłsudski, wsiadając do pociągu jadącego do Lizbony, zapowiedział: "Nie myślcie, że dam się skłonić do próżniactwa. Wyjeżdżam, ale nie przestanę pracować nad reformą konstytucji". Na Maderę zabrał też notatki do książki "Poprawki historyczne", którą planował ukończyć w czasie swoich portugalskich wakacji.
Kilka minut przed odjazdem pociągu – jak donosił dziennik "ABC" – na stopnie wagonu wspiął się wicemarszałek Sejmu Karol Polakiewicz i podał Piłsudskiemu "jakieś pudełeczko". "To talizman indyjski na drogę... Dostałem go przed dwoma laty z Indyj" – wyjaśnił Polakiewicz. "Już mam jeden talizman w kieszeni... Schowam i ten drugi" – odpowiedział mu Piłsudski.
Nad zdrowiem marszałka miał jednak czuwać nie talizman, ale zaufany lekarz i wojskowy, doktor pułkownik Marcin Woyczyński. Towarzyszyła mu doktor Eugenia Lewicka, młodsza od Piłsudskiego o 29 lat lekarka, którą łączyła z nim nić wyjątkowej przyjaźni. Przyjaźni, która szybko stała się tematem plotek na warszawskich salonach. Podsyconych dodatkowo wspólnym wyjazdem na Maderę.
"Pełna osobistego uroku, zdyscyplinowana, zgrabna"
"Doktor Lewicka była blondynką o ładnych, błękitnych oczach" – wspominał Antoni Jaroszewicz, znany przedwojenny finansista, wspólny znajomy Piłsudskiego i Lewickiej. To w jego kamienicy mieszkała po przeprowadzce do Warszawy. "Była niedużego wzrostu i miała zgrabną figurę. Odznaczała się przy tym wyjątkowym urokiem i wdziękiem. Miała bardzo przyjemny timbre głosu i szczególną, naturalną i subtelną delikatność w obcowaniu z ludźmi" – dodawał.
Lewicka przyszła na świat w 1896 roku w ukraińskich Czerkasach, nad Dnieprem. Ukończyła Żeński Instytut Medyczny w Kijowie i Wydział Medyczny Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie w 1925 roku obroniła tytuł doktora wszech nauk lekarskich. Piłsudskiego poznała rok wcześniej, w Druskiennikach, gdzie pełniła funkcję kierowniczki parku klimatycznego. Praca w sanatorium była dla niej zrządzeniem losu. Zatrudnił ją tam Antoni Jaroszewicz, współwłaściciel przybytku, polecając jej stworzenie parku rekreacyjnego i specjalnego programu rehabilitacji dla kuracjuszy. Lewicka, entuzjastka leczenia ruchem na świeżym powietrzu i dobroczynnego wpływu słońca na zdrowie człowieka, podeszła do sprawy profesjonalnie. Zaprojektowała urządzenia do ćwiczeń, baseny, boiska, place do zajęć, a nawet kąpielisko w płynącej opodal rzece.
Jaroszewicz zachęcał Piłsudskiego do skorzystania z uroków jego kurortu, a marszałek – jak pisał Wacław Jędrzejewicz, zaufany współpracownik Piłsudskiego, wojskowy, dyplomata oraz polityk – dał się namówić i zamieszkał "w wynajętym, małym, bardzo prymitywnym domku, z minimalnymi meblami. O komfort zupełnie nie dbał. Odpoczywał tu bardzo dobrze, chodząc na spacery wzdłuż Niemna lub patrząc na rzekę z ławki w parku. Przywoził ze sobą zawsze wiele książek i dużo wtedy czytał" – wspominał Jędrzejewicz.
Z młodą panią doktor zetknął się nieco przez przypadek, kiedy zasłabł pewnego wieczoru. Wezwała ją żona Piłsudskiego, Aleksandra. Marszałek był zlany zimnym potem, skarżył się na trudności z oddychaniem, miał przyspieszony puls. Lewicka stwierdziła tak zwaną dychawicę sercową, zrobiła zastrzyk z morfiny i dożylnie zaaplikowała strofantynę, lek nazywany hormonem serca, podawany przy objawach niewydolności krążeniowej. Skończyło się na strachu, a niegroźne wyczerpanie, spowodowane najpewniej odwodnieniem i upałem, stało się początkiem znajomości marszałka i "pełnej osobistego uroku, zdyscyplinowanej" lekarki, jak pisał o niej Jędrzejewicz.
"Mówiono mi tutaj, że panna Lewicka za mąż wychodzi..."
Kolejnego roku Piłsudski do Druskiennik przyjechał sam, bez żony i córek. Aleksandra tłumaczyła, że klimat uzdrowiska jej nie służył, że dokuczały jej tam napady gorączki. Dlatego na odpoczynek wybierała zwykle litewskie Pikieliszki, położone 150 kilometrów od Druskiennik. Tymczasem marszałek korzystał ze spacerów po nadniemeńskich łąkach i z towarzystwa Lewickiej, która fascynowała go coraz bardziej. Tak pisał w jednym z listów wysłanym z sanatorium do Aleksandry, wychodząc naprzeciw plotkom, jakie musiały do niej docierać:
"Co wysokie ciała medyczne sądzą, niewiele wiem. Sam nie jestem z siebie zadowolony, bo serce do równowagi nie wraca... Naradzają się nade mną, badają i postanawiają p. Talheim i panna Lewicka. Opiekuje się zaś stale jak dotąd p. Talheim... Czytam leniwie, ale dużo, ale boję się, że wszystkiego, co wziąłem ze sobą, nie przeczytam, ale mam za to wybór" – relacjonował żonie, stopniowo przechodząc do części, która miała niewiele wspólnego z prawdą, ale miała ją uspokoić: "Jeść dają, jak zwykle, za dużo i za rozmaicie, pomimo że prosiłem, by tego nie czynili, tak że masa zostaje, a ja nawet lenię się jeść tych potraw i dodatkowo do nich, nie wiadomo po co robią... Mówiono mi tutaj, że panna Lewicka w tym roku za mąż wychodzi, za kogo nie wiem".
Jak przypomina Jerzy Chociłowski w książce "Niezwykłe kobiety Drugiej Rzeczpospolitej", pewnego razu Piłsudski zniknął gdzieś przed umówionymi badaniami ciśnienia, aż zaniepokojona jego nieobecnością Lewicka zaalarmowała ochronę, wskutek czego na nogi postawiono garnizon w Grodnie, gotowy do poszukiwań marszałka. Okazało się, że Piłsudski spóźnił się, bo zrywał dla niej chabry na łące. Przyszedł z bukietem w dłoni i wręczył go przestraszonej Eugenii.
Młoda doktor spędzała ze swoim pacjentem wiele czasu na wspólnych spacerach. Opowiadała mu o wpływie natury i wysiłku fizycznego na zdrowie i to najpewniej pod jej wpływem Piłsudski polecił powołanie w stolicy Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego, zaczątek późniejszego Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego i dzisiejszej Akademii Wychowania Fizycznego. Piłsudski, przede wszystkim wojskowy, potraktował nauki Lewickiej w takich właśnie kategoriach, chcąc stworzyć placówkę kształcącą sprawnych żołnierzy. Doktor z druskiennickiego sanatorium przeprowadziła się do Warszawy, weszła do rady naukowej urzędu, gdzie rozpoczęła prace nad utworzeniem pierwszej w Polsce uczelni wychowania fizycznego. Piłsudski nie musiał już wyjeżdżać nad Niemen, by widywać się z Lewicką.
"A na ocean patrzeć już nie mogę"
Można się zastanawiać, czy wyjazd na urlop na Maderę był dla Piłsudskiego pretekstem, by móc w spokoju spędzić kilka miesięcy z ulubioną panią doktor. On sam nigdy tego oficjalnie nie skomentował, choć nie czynił wielkiej tajemnicy z faktu, że mu towarzyszyła. Na fotografiach dokumentujących pobyt marszałka na portugalskiej wyspie widać również, iż nie odstępowała go na krok. Jeździli jedną limuzyną, spacerowali, razem pływali łodzią w czasie zwiedzania wyspy.
Portugalska prasa, opisując wizytę Piłsudskiego, skupiała się jednak głównie na nim samym, a jeśli już wspominała o Lewickiej, to wzmiankowała, że jest jego żoną. Jak relacjonował adiutant marszałka, kapitan Mieczysław Lepecki, jego przyjazd "zrobił na Maderczykach, znudzonych różnymi wizytami, wrażenie bardzo duże. O Polsce wiedzą tam niewiele. Wydaje się ona jakimś krajem odległym, zawianym śniegiem, ściętym mrozem, a nade wszystko sąsiadującym z bolszewią. To sąsiedztwo zwłaszcza wpływa niepokojąco" – pisał. "I tu nagle z tego dziwnego kraju, znad samej granicy Rosji, przybywa ten Piłsudski, najsławniejszy Polak" – dodawał.
Fotografie, na których Piłsudski występuje sam, pokazują zrelaksowanego marszałka. Na zdjęciach widać, jak przechadza się po ogrodzie, jak odpoczywa w wiklinowym fotelu czy kryjąc się w cieniu, spogląda przez okno w dal. Dom, w którym spędził trzy pamiętne miesiące na Maderze, wybrał Michał Mościcki, syn prezydenta Polski. Zdecydowano się wynająć położoną na wzgórzu w Funchal białą willę "Quinta Bettencourt" z tarasem i ogrodem. Dziś o pobycie Piłsudskiego w tym miejscu przypomina tablica pamiątkowa wmurowana w jej ścianę. Zachowało się również sękate, rozłożyste drzewo, pod którym siadywał. Czasu ani na pracę, ani na rozmowy z doktor Lewicką mu nie brakowało. Codzienną aktywność dzielił głównie między posiłki, spacery i lekturę gazet sprowadzanych z Polski. Czasem grywał w szachy z Woyczyńskim. Szybko jednak znudziły go widoki i spokój panujący w okolicy.
"A na ocean patrzeć już nie mogę i kiedy siedzę w ogrodzie, to siedzę już plecami do oceanu, żeby nie lazł mi do oczu" – pisał do żony i córek - Wandy i Jadwigi.
Tymczasem Aleksandra Piłsudska starała się o wizy, by udać się do Portugalii. Tak przynajmniej donosiła "Gazeta Warszawska", która podobnie jak i inne tytuły pisała o wszystkim, co wiązało się z pobytem marszałka na Maderze. Nie wiadomo, ile było w tych doniesieniach prawdy, bo w końcu nie wyjechała, ale wróciła za to Eugenia Lewicka – dość niespodziewanie, kilka tygodni przed końcem urlopu Piłsudskiego. Czy był to efekt jakichś nieporozumień lub decyzji, jakie podjął marszałek, nie da się ustalić. Wiadomo, że panią doktor spotkała bardzo nieprzyjemna rozmowa – według jednych źródeł z Aleksandrą Piłsudską, według innych również z Janiną Prystorową, żoną późniejszego premiera Aleksandra Prystora.
Ksiądz Bronisław Żongołłowicz, przyjaciel domu Piłsudskich i Prystorów, a wówczas wiceminister wyznań religijnych i oświecenia publicznego, stał się powiernikiem trosk i wątpliwości żony marszałka. Jak notował w swoich "Dziennikach 1930-1936", Prystorowa skarżyła mu się, że przez Lewicką Piłsudska chodzi "struta, zmartwiona, na wpółprzytomna". Nietrudno sobie wyobrazić, jak przebiegła rozmowa obu pań.
"Śmierć nastąpiła na skutek zatrucia"
Po kończącego po ponad trzech miesiącach urlop marszałka wysłano najnowocześniejszy, jak na tamte czasy, polski okręt wojenny ORP Wicher. Piłsudski wsiadł na pokład 23 marca. Po sześciu dniach rejsu kontrtorpedowiec przybił do portu w Gdyni.
Witano go z wielką pompą. "Pomimo silnego wiatru, panującego zwłaszcza na Bałtyku, wskutek czego 'Wicher' przechylał się do 45 stopni, Marszałek Piłsudski czuł się w czasie całej podróży morskiej doskonale i był w świetnym humorze" – pisała "Gazeta Polska", dalej rozpływając się w zachwytach: "Przy wyjściu z pokładu na molo nie można było dostrzec na Marszałku żadnego zmęczenia po tak długiej podróży na okręcie wojennym. (...) Wygląda doskonale; twarz ogorzała od słońca i wiatru".
Czy dobry humor, odnotowany przez reportera, wciąż towarzyszył Piłsudskiemu, kiedy o północy przyjechał pociągiem do Warszawy? Na peronie i przed dworcem czekały wiwatujące tłumy, ale podróż z Gdyni marszałek odbył w towarzystwie Aleksandry, która miała wystarczająco czasu, by zadać mężowi wiele pytań na temat jego przyjaciółki z Druskiennik.
"Zgromadzona tu publiczność i młodzież akademicka zgotowała Wodzowi Narodu entuzjastyczną owację. Przy dźwiękach 'Pierwszej Brygady' i okrzykach 'Niech żyje' Marszałek Piłsudski w towarzystwie pani Piłsudskiej i córek wsiadł do samochodu i odjechał do Belwederu" – relacjonowała "Gazeta Polska" moment przyjazdu na warszawski dworzec, dodając: "Marszałek zapytany przez jednego z ministrów w czasie powitania na dworcu, jak odbył podróż, oświadczył: – Na 'Wichrze' jechało się o wiele lepiej niż w pociągu".
Po powrocie – niewykluczone, że pod wpływem żony – Piłsudski ograniczył kontakty z Lewicką do minimum. Wcześniej zwykł wpadać na herbatę do wynajmowanego przez nią mieszkania w kamienicy na tyłach ulicy Belwederskiej. Choć z Belwederu miał dość blisko, wizyty się skończyły.
30 czerwca stołeczne gazety przyniosły tragiczną informację. "Wczoraj w poniedziałek 29 czerwca wczesnym rankiem zakończyła życie w szpitalu Dzieciątka Jezus dr Eugenja Lewicka" – podał "ABC". "Śmierć nastąpiła na skutek zatrucia organizmu zbyt dużą dawką weronalu. Lekarze nie zdołali już dr Lewickiej doprowadzić do przytomności" – wyjaśniał dziennik. Weronal, czyli silny lek nasenny zwany również barbitalem, przy przedawkowaniu mógł doprowadzić do głębokiej utraty przytomności, zapaści krążeniowej, a nawet do zatrzymania oddychania i śmierci.
"Zgon świętej pamięci dr Lewickiej nastąpił wskutek zażycia przed dwoma dniami zbytniej dawki środka nasennego" – donosiła 1 lipca "Gazeta Polska". Znaleziono ją nieprzytomną 27 czerwca w gabinecie w Państwowym Urzędzie Wychowania Fizycznego. Nie udało się ustalić, czy targnęła się na życie, czy może pomyliła fiolki z lekarstwami i zażyła weronal przez przypadek. Nie stwierdzono również, by w grę mogło wchodzić zabójstwo, choć ulica zaczęła powtarzać takie plotki.
"Gazeta Polska" też zdawała się sugerować, że nic nie wskazywało na samobójstwo znanej w kręgach warszawskich pani doktor. "W piątek jeszcze świętej pamięci Lewicka opowiadała znajomym o swoich planach na przyszłość, projektując wyjazd z wycieczką do Grecji i prosząc o zarezerwowanie miejsca: po powrocie świętej pamięci Lewicka zamierzała rozwinąć dalej swoją pracę w Radzie Naukowej Wychowania Fizycznego" – zauważano, dodając, że "nagły zgon lekarki wywołał wśród licznego grona jej przyjaciół i znajomych wielkie przygnębienie i głęboki żal".
"Nawet tego mi nie oszczędzono"
Eugenia Lewicka spoczęła na Powązkach 2 lipca 1931 roku. Na mszy pogrzebowej zjawił się marszałek Piłsudski, który – jak relacjonował dziennik "Dzień Dobry" – wszedł do kaplicy "na minutę przed rozpoczęciem nabożeństwa" w towarzystwie doktora Marcina Woyczyńskiego, pułkownika Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego i "kilku osób ze swego otoczenia". Przed trumną reporter dostrzegł również kilku znaczących polityków, na czele z premierem Aleksandrem Prystorem oraz wiceministrem spraw wojskowych generałem Felicjanem Sławojem-Składkowskim. Piłsudski był wyraźnie przygnębiony i według niektórych źródeł miał powiedzieć znamienne słowa: "Nawet tego mi nie oszczędzono". Co mogły oznaczać? Wskazywać na podejrzenia, że ktoś stał za śmiercią doktor Lewickiej? A może po prostu były wyrazem smutku marszałka?
Piłsudski nie wziął udziału w ceremonii pogrzebowej. Po nabożeństwie "odjechał do Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych. Za trumną poprzedzoną 12 olbrzymimi wieńcami, postępowała na cmentarz matka zmarłej w towarzystwie trzech synów. Na mogile świętej pamięci Eugenii Lewickiej złożono stosy kwiatów" – donosił "Dzień Dobry".
Marszałek przeżył ją zaledwie o niecałe cztery lata. Po jej śmierci podupadł na zdrowiu. Zmarł 12 maja 1935 roku i spoczął w krypcie świętego Leonarda na Wawelu. Skromny nagrobek jego ulubionej pani doktor znajduje się na Starych Powązkach, w kwaterze numer 154. Na kamiennej tablicy można przeczytać prostą inskrypcję:
"Ś.P.
Eugenja Lewicka
doktór medycyny
Słonecznej siostrze"