Maja Włoszczowska od ponad dekady jest najlepszą polską zawodniczką w kolarstwie górskim MTB. Była już m.in. mistrzynią świata i srebrną medalistką igrzysk olimpijskich. To wielka wojowniczka, która potrafiła podnieść się nawet po najcięższym upadku i kontuzji. W rozmowie ze sport.tvn24.pl 32-letnia "Pszczółka" zapowiada walkę na przyszłorocznych igrzyskach. - Stać mnie na to, by wygrać w Rio – twierdzi wybitna reprezentantka Polski.
DARIUSZ SZARMACH, SPORT.TVN24.PL: Poprzedni sezon zakończyła pani na piątym miejscu w rankingu UCI. W czerwcu był brąz na Igrzyskach Europejskich, a trzy miesiące później szóste miejsce na mistrzostwach świata. Czy to dobre wyniki przed rokiem olimpijskim?
MAJA WŁOSZCZOWSKA: Najlepszy prognostyk to mistrzostwa świata. Co prawda skończyłam je na szóstym miejscu, ale przez długi czas jechałam na pozycji medalowej – dopóki nie zdarzył się defekt. Odkręcił mi się blok w bucie i bardzo dużo straciłam na jednym okrążeniu. Potem jeszcze musiałam zatrzymać się w boksie technicznym. Gdyby nie to, była duża szansa na medal. Dobra dyspozycja w Andorze najbardziej mnie cieszy.
W październiku wystartowała pani także na trasie olimpijskiej w Rio i zajęła drugie miejsce. Taki wynik na igrzyskach byłby na pewno sukcesem.
Cieszy mnie tamten rekonesans. Jechałam tak naprawdę z lekką rezerwą, bo po chorobie. Mimo to stanęłam na podium. Patrzę pozytywnie na następny sezon.
Jak pani ocenia trasę olimpijską? Czy jest bardzo trudna do przejechania?
Cała trasa jest sztucznie zrobiona. Jej charakterystyka jest podobna do tej z igrzysk w Londynie. Można powiedzieć, że trasa jest szybka. Podjazdy nie są za strome, wszystkie mają przyjemne nachylenie. Wyzwaniem będzie dobór opon na wyścig oraz umiejętne pokonywanie zakrętów na granicy przyczepności. Trasa jest twarda i miejscami pojawia się na niej sporo piachu. Na teoretycznie łatwych zakrętach można przesadzić z prędkością i skończyć na kraksie. Jest jeden wymagający zjazd, a reszta wygląda niebezpiecznie, ale nie jest trudna. Trzeba jednak pamiętać, że podczas wyścigu robi się ciężej, ponieważ dochodzi zmęczenie i rywalizacja.
Ktoś miał kłopoty z trasą w wyścigu przedolimpijskim?
Dwie Amerykanki bardzo się potłukły. Jedna mocno obiła kość jarzmową na twarzy, a druga złamała nos. Jakoś wyjątkowo feralnie upadły na skały. Niebezpieczeństwa zawsze się zdarzają w trakcie zawodów.
Podobno na ostatnie przygotowania do igrzysk chce pani pojechać do Kolumbii?
Nie jest to jeszcze przesądzone, ale bardzo prawdopodobne rozwiązanie. Cały czas dyskutujemy ze sztabem. Sprawdzamy przede wszystkim połączenia lotnicze, ponieważ logistyka przez Brazylię jest bardzo trudna. Mamy w tym przypadku dużą różnicę czasu, plus zmianę klimatu. Bardzo lubię startować w ważnych zawodach po przygotowaniu wysokogórskim. W pobliżu Rio zapewnić mi to może Kolumbia. Miejsce jest sprawdzone, polecił mi je znajomy zawodnik Marcelo Gutierrez.
Na pierwsze igrzyska w 2004 r. jechała pani do Aten. Skończyło się na szóstym miejscu. Jak pani wspomina swój olimpijski debiut?
To było dla mnie takie wielkie "wow". Ekscytowałam się wszystkim. Teraz jestem o 12 lat starsza i igrzyska są dla mnie imprezą, na której mam konkretne zadanie do wykonania. To jest projekt do zrealizowania. Wówczas było to zdecydowanie bardziej "mistyczne" przeżycie. Wielka ekscytacja, spełnienie marzeń, ale też potężny stres. Przed startem w Atenach porównywano mnie do legendy naszego sportu Gunn-Rity Dahle, która wygrywała każde zawody. A ja wtedy raz na mistrzostwach Europy zajęłam drugie miejsce i to z czterominutową stratą do tej Norweżki. To była przepaść. Tymczasem stwierdzono, że jadę tam po medal. Byłam kompletnie nieprzygotowana na taką presję. Pamiętam, że strasznie panikowałam. I wyszło, jak wyszło.
To była nauka, która zaprocentowała na kolejnych igrzyskach? W 2008 r. w Pekinie zdobyła pani srebro.
Tam już jechałam, by walczyć o medal, i wszyscy w ekipie wierzyli w sukces. To było wielkie wyzwanie logistyczne. W Polsce wstawaliśmy już o piątej rano. Chodziło o to, by polecieć do Pekinu jak najpóźniej, aby na miejscu nie przesiąknąć stresującą atmosferą. Ale stres też był. W Pekinie prezes Piotr Nurowski obiecywał 10 medali, tymczasem kończyły się igrzyska, a krążków było osiem. Moja konkurencja była jedną z ostatnich, więc presja była duża. Teraz już doskonale wiem, że oczekiwania wobec mnie są wysokie. Nauczyłam się, że nie ma się czym za bardzo stresować.
Wieczorem przed startem na igrzyskach mama wysłała mi SMS o treści: "Masz srebro, więc śpij spokojnie". Miała przeczucie. Mam nadzieję, że w Rio też dostanę taką informację
Maja Włoszczowska
Co zapamiętała pani z tych niezwykle udanych igrzysk?
Pamiętam SMS od mojej mamy. Wieczorem przed startem przysłała mi informację o treści: "Masz srebro, więc śpij spokojnie". Tego typu wiadomości przysłała mi dwukrotnie w całej karierze. Drugi raz był na dzień przed startem w Kanadzie, gdzie wygrałam mistrzostwo świata. Wówczas mama zapowiedziała mi złoto. Ona jak już ma przeczucia, to te pozytywne. Jeśli nie, to będę się niepokoić... Żartuję. Może mama tak wpłynęła na moją podświadomość, że musiałam zdobyć te medale.
Zawody w Pekinie nie odbyły się jednak bez kłopotów. Dzień przed startem organizatorzy przesunęli start z powodu opadów deszczu i zniszczenia trasy. Co pani wówczas pomyślała?
Jak dostałam SMS z tą informacją, to pomyślałam, że trochę słabo jest żartować z zawodnika na igrzyskach olimpijskich. Nie wierzyłam, że coś takiego jest możliwe. Przygotowywaliśmy się pod konkretny dzień i konkretną godzinę. A tu wszystko zostało zmienione. Z początku mocno się zdenerwowałam, ale w końcu powiedziałam sobie: OK, wszyscy mają tak samo. Tylko dwa razy w mojej karierze przesunięto zawody. Pierwsze były mistrzostwa świata w 2001 r., ale one odbywały się w Stanach Zjednoczonych zaraz po zamachach terrorystycznych na World Trade Center. To zrozumiałe, że w dniu żałoby narodowej nie rozgrywa się wyścigów.
Przed igrzyskami w Londynie w 2012 r. była pani jedną z głównych faworytek do złota. W końcu dwa lata wcześniej została pani mistrzynią świata. Los nie był jednak łaskawy – podczas ostatniego zgrupowania w Livigno złamała pani dwie kości i pozrywała wszystkie więzadła w kostce. Czy to był najgorszy moment w pani życiu?
W mojej karierze to było oczywiście najbardziej dramatyczne wydarzenie. Przede wszystkim przytrafiło się w najgorszym możliwym momencie, bo trzy tygodnie przed igrzyskami. Najbardziej bolesne jest to, że miałam świetną dyspozycję i jechałam wygrać w Londynie. Oczywiście nie można gdybać, ale wierzę, że mogłam walczyć o złoto z Julie Bresset. To było bardzo ciężkie przeżycie, bo do tego startu nie przygotowywałam się przecież sama. Cały sztab bardzo mocno się zaangażował. Nieżyjący już, niestety, trener Marek Galiński poświęcił temu niesamowicie dużo pracy, pasji i zapału. Miałam wielką nadzieję, że dobrym startem w Londynie odwdzięczę się wszystkim osobom, które mi zaufały. Niestety, tej nagrody nie było.
Trzeba walczyć do końca, nieważne jak jest ciężko. A trudnych momentów było wiele. Musiałam od nowa uczyć się chodzić, robić krok do przodu i dwa w tył.
Maja Włoszczowska
Początek pani książki pt. "Szkoła życia" poświęciła pani tamtej kontuzji i opisowi żmudnej drogi do zdrowia. W pani opisach wszystko to wyglądało makabrycznie. Jeśli już ktoś wstanie po czymś takim, to chyba podniesie się po wszystkim?
Podołałam, bo nie miałam innego wyjścia. Mogłabym siąść i płakać, ale co by mi to dało? W takich sytuacjach nie można się poddać. Trzeba walczyć do końca, nieważne jak jest ciężko. A trudnych momentów było wiele. Musiałam od nowa uczyć się chodzić, robić krok do przodu i dwa w tył. Stresujące były operacje. Do tego podpisałam kontrakt z nową drużyną, a okazało się, że biorą do teamu nie mistrzynię olimpijską, ale kontuzjowaną zawodniczkę, która nie wiadomo, czy wróci. To wszystko było trudne.
Na ostatnich mistrzostwach świata miała pani defekt, tuż przed czempionatem w 2009 r. upadła pani tak fatalnie, że urazy szczęki i twarzy nie pozwoliły na dalsze ściganie, kontuzja odebrała pani start na igrzyskach w Londynie. Trochę tego pecha w karierze pani miała…
Ja bym tego nie nazywała pechem, tylko statystyką. Na 18 lat ścigania takie sytuacje raz na jakiś czas muszą się zdarzyć. I nie jestem jedyna. Trzeba przede wszystkim pilnować, by nie dochodziło do defektów technicznych na ważnych imprezach. Jeśli chodzi o wypadki, to tego się nie przewidzi. Jeżeli chce się jeździć szybko w terenie, to trzeba czasami upaść. Tego się uniknąć nie da. Trzeba jak najwięcej ćwiczyć, aby zminimalizować ryzyko.
Jak zwalczyć w sobie lęk po groźnych upadkach i znowu uprawiać ryzykowny sport? Skąd w pani ten twardziel w dość drobnym jednak ciele?
Ja po prostu uwielbiam jeździć na rowerze. Jasne, na samym początku małą traumę miałam. Ale bardziej chodziło o to, czy noga zachowa się prawidłowo w ryzykownej sytuacji, nie była to obawa przez samym upadkiem. Większość z nich kończy się tak naprawdę siniakami czy zadrapaniami, czasem kilkoma szwami – a to nic strasznego. Ponadto im więcej się ćwiczy – i gdy zachowa się nieco wyobraźni – tym te upadki są rzadsze. A frajda z jazdy jest niesamowita. Oczywiście sport zawodowy to nie tylko ta frajda, ale to już inny temat.
Jako dziecko byłam trochę niezdarą. Przy każdej możliwości wywracałam się na kolana, więc wiecznie miałam je zakrwawione. Dlatego upadki nie robią na mnie wrażenia. Kolarstwo górskie nie jest niebezpieczne. Robi się takie dopiero wtedy, kiedy zaczynam za szybko zasuwać
Maja Włoszczowska
Od dziecka mama zabierała panią na całodniowe wycieczki w Karkonosze. Powiedziała mi pani kiedyś: "nawet gdy nie miałam na to ochoty, nie było zmiłuj". Czy zatem można powiedzieć, że to mama panią tak zahartowała?
To na pewno. Z drugiej strony mam też starszego brata. Z nim i jego kolegami zazwyczaj spędzałam czas na podwórku. Jako dziecko byłam trochę niezdarą. Albo też chciałam zrobić więcej, niż potrafiłam. Przy każdej możliwości wywracałam się na kolana, więc wiecznie miałam je zakrwawione. Może już wtedy się do tego przyzwyczaiłam i dlatego upadki nie robią na mnie wrażenia. Kolarstwo górskie nie jest niebezpieczne. Robi się takie dopiero wtedy, kiedy zaczynam za szybko zasuwać – za szybko jak na swoje umiejętności. Ale ja nie ukrywam, że lubię tak jeździć. Uwielbiam rywalizację i adrenalinę. Dlatego odnajduję się w tym sporcie.
W lipcu odbędą się mistrzostwa świata w Novym Mescie. Czy to będzie dla pani najważniejszy sprawdzian przed igrzyskami?
To jest ważny start, ale bez presji i ciśnienia. Jeśli nawet tam będzie źle, to się nie zmartwię. Nie celuję w najwyższą formę w tym terminie. Wystartuję na MŚ, ale kluczowe są igrzyska. Najważniejsze, że mam idealne warunki do pracy. Ścigam się w świetnie zorganizowanej polskiej ekipie zawodowej Kross Racing Team. Mój rower został zbudowany specjalnie na igrzyska w Rio. Atmosfera jest świetna. I to daje mi wielki komfort.
W Londynie miało być złoto. Czy to marzenie uda się spełnić na igrzyskach w Brazylii?
Na pewno jadę tam po kolejny medal. Wierzę, że stać mnie nawet na to, by wygrać te igrzyska. Robię wszystko w tym kierunku. Medalu nie da się jednak zaplanować. Aczkolwiek złoto jest jak najbardziej celem do realizacji. Stać mnie na to, by wygrać w Rio. Na pewno będzie niezmiernie trudno, bo pojawiły się dwa olbrzymie talenty, czyli Jolanda Neff i Pauline Ferrand-Prevot. Młodość jednak ma swoje prawa. 22-letnia Szwajcarka w tym roku przez cały sezon jechała świetnie, a na mistrzostwach świata już jej nie poszło i skończyła dziewiąta. Igrzyska olimpijskie rządzą się swoimi prawami i może być na nich bardzo różnie.
Wie pani już, jak smakuje złoto. Była pani mistrzynią świata i Europy. Wizualizuje sobie pani momenty tych triumfów, kiedy myśli o Rio?
Często, jak chcę się pozytywnie naładować emocjonalnie, to oglądam zdjęcia czy filmy ze swoich najlepszych startów. To potrafi zmotywować. Przykładem jest taki filmik z Pucharu Świata z Pietermaritzburga z 2012 r., kiedy wygrałam dość spektakularnie na ostatnim zjeździe. Zwycięstwa dają wspaniałe uczucia.
Czy myślała już pani o tym, co będzie robić po Rio? Czy chce pani kontynuować karierę i wystąpić na kolejnych igrzyskach w Tokio? A może myśli już pani o założeniu rodziny?
Koncentruję się na Rio. To jest cel numer jeden i nie chcę w tej chwili rozpraszać swojej energii i uwagi. Dopiero po igrzyskach pomyślę, co dalej. Raczej będę nadal jeździła, czy do Tokio, to nie wiem. Ale też nie jest to wykluczone. Gunn-Rita Dahle jest 10 lat starsza ode mnie, a też nie zamierza jeszcze kończyć kariery. Jeśli ona chce dalej jeździć, to ja nie powinnam się w ogóle nad tym zastanawiać. Jasne, że bym chciała kiedyś urodzić dzieci. O tym też trzeba będzie pomyśleć. Natomiast są świetne przykłady na to, że i po urodzeniu dziecka można wrócić do ścigania. Ale wszystko planować będę po Rio.
Jasne, że bym chciała kiedyś urodzić dzieci. O tym też trzeba będzie pomyśleć. Natomiast są świetne przykłady na to, że i po urodzeniu dziecka można wrócić do ścigania. Ale wszystko planować będę po Rio
Maja Włoszczowska
Jest pani absolwentką matematyki finansowej i ubezpieczeniowej na Wydziale Podstawowych Problemów Techniki Politechniki Wrocławskiej. Może zatem jakaś praca związana z pani wykształceniem?
Raczej nie. Skończyłam studia w 2008 r., już minął kawałek czasu. Sporo wiedzy wyparowało. Oczywiście można poświęcić rok na jej odświeżanie. Jak się idzie do pracy po jakimkolwiek kierunku, to i tak uczy się wszystkiego na nowo. Studia to tylko baza i podstawa. Tyle że to byłaby zupełnie inna praca od tej, do jakiej jestem przyzwyczajona. Nie wyobrażam sobie życia bez ruchu. Cały czas będę dążyła do tego, aby mieć możliwość trenowania w większym lub mniejszym stopniu. I to nawet nie pod kątem zarobkowym. Sport jest moją pasją. Pomysłów na życie po karierze mam mnóstwo, ale co zrealizuję, czas pokaże.
Pani partner życiowy Przemysław Zawada jest pilotem rajdowym. Czy łączy państwa zamiłowanie do szybkiej jazdy?
Oboje pasjonujemy się sportem. To na pewno jest wielki plus, bo Przemek potrafi zrozumieć różne stresy, które ja mam przed zawodami. Wie, że muszę się koncentrować. Ja przed startami myślę tylko i wyłącznie o wyścigu. Nie rozpraszam dookoła energii. I wówczas kontakt ze mną jest mocno utrudniony. On potrafi to zrozumieć, bo sam siedzi w sporcie. A poza tym też lubi się ruszać, co ułatwia nam wspólne funkcjonowanie.
Widziałem na pani profilu społecznościowym zdjęcie pana Przemka mocno pokiereszowanego po wypadku na rowerze. Próbował panią dogonić?
Nie, to był taki typowy kolarski "dzwon" w bardzo prostym miejscu. Zazwyczaj wywracamy się tam, gdzie nic nie ma na drodze. Wtedy przychodzi dekoncentracja i skupienie pryska. Przemka zawiódł też sprzęt, no i upadł pechowo na twarz. Chociaż raz to nie ja byłam rekonwalescentem w domu.
Nie boicie się nawzajem o siebie? Pan Przemek musi mieć mocne nerwy, ulegała pani już groźnym wypadkom. A nawet nie może pani powiedzieć: kochanie, zwolnij…
Myślę, że rajdy samochodowe są dużo bardziej ekstremalnym sportem. Nawet jak coś mi się stanie, to się obiję, odrapię, a w najgorszym wypadku połamię. Natomiast w rajdach samochodowych prędkości i konsekwencje ewentualnych wypadków są bez porównania większe. Ja mogłabym mieć więcej powodów do obaw niż on.
Czy jako zawodowi sportowcy znajdujecie państwo trochę czasu dla siebie?
Jeśli już mamy wolne, to najchętniej… wsiadamy na rower i jedziemy na wycieczkę do lasu. Ostatnio nawet zauważyliśmy, że mimo iż jestem zmęczona sezonem, dużo większą przyjemność sprawia nam wycieczka rowerowa niż imprezy, których teoretycznie w trakcie ścigania zawsze trochę brakuje.
Proszę mi życzyć końskiego zdrowia. Jeśli ono będzie, to dalej już wszystko zależy tylko ode mnie
Maja Włoszczowska
Jak spędzi pani święta Bożego Narodzenia i sylwestra?
Święta zawsze staram się zaplanować tak, aby móc solidnie trenować, a jednocześnie spędzić czas z rodziną. Dwa lata temu byłam z bliskimi we Włoszech i w tym roku chcemy to powtórzyć. Planujemy potrenować na nartach biegowych i może też zjazdowych. Wtedy tego wspólnego czasu będzie więcej, niż gdybyśmy wszyscy mieszkali gdzie indziej i tylko spotkali się na obiedzie. Cieszę się bardzo na ten czas.
Czego życzyć pani w nadchodzącym roku?
Przede wszystkim końskiego zdrowia. Jeśli ono będzie, to dalej już wszystko zależy tylko ode mnie.