- Jeśli zostaniesz uznany za wroga, twój samochód będzie można zawrócić albo zdalnie wyłączyć podczas jazdy. Będzie można wyłączyć twój komputer. Tak samo jak elektroniczny rozrusznik serca - mówi William Binney, kiedyś czołowy analityk był amerykańskiej agencji wywiadowczej NSA (National Security Agency), dziś zaciekły krytyk amerykańskiej administracji.
Obie nogi stracił z powodu cukrzycy. Podróż po schodach na drugie piętro Pałacu Kultury i Nauki zajmie nam 7 minut. Idzie spokojnie, równym tempem. Jedną ręką trzyma się poręczy, drugą kuli. Stara się pokonywać dwa stopnie naraz.
- Przyjeżdżam i wasz rząd od razu rozpoczyna prace nad ustawą antyterrorystyczną – żartuje i szybko upewnia się, czy zrozumiałem, że to tylko dowcip. Rozmawiamy w dniu pierwszego czytania nowej ustawy o działaniach antyterrorystycznych w Sejmie.
William Binney ma 73 lata i wie, że służby za nim nie przepadają. Sam przez 32 lata był analitykiem i kryptografem w amerykańskiej NSA – najpotężniejszej agencji teleinformatycznej na świecie. Spotykamy się w warszawskiej Kinotece. Binney przyjechał na festiwal filmów dokumentalnych. Promuje "Dobrego Amerykanina", film o napisanym przez niego programie komputerowym ThinThread, który – zdaniem innych byłych analityków Agencji - mógł zapobiec atakom z 11 września 2001 roku. Binney odszedł ze służby kilka tygodni po dramacie World Trade Center i stał się krytykiem administracji Busha, a później Obamy. Nigdy nie ujawnił tajnych dokumentów, ale o nadużyciach amerykańskiego wywiadu mówił na wiele lat przed Edwardem Snowdenem.
Kilka dni przed naszym spotkaniem dziennikarze programu "Polska i Świat" TVN24 dowiedzieli się, że rządzący prowadzą wewnętrzne rozmowy na temat utworzenia polskiej służby teleinformatycznej. Właśnie taką służbą jest NSA. W założeniu jej zadaniem jest przechwytywanie i analiza internetowych, telefonicznych czy radiowych danych obcych państw. Ale w dobie walki z terroryzmem, zdarza się, że kontrolują też działania własnych obywateli.
Sebastian Wasilewski (magazyn "Polska i Świat"): Jaka będzie przyszłość sieci? Widzi pan wyjście ze spirali coraz większej kontroli internetu?
William Binney: Myślę, że wkrótce absolutnie wszystkie przedmioty będą podłączone do internetu. Jestem zwolennikiem teorii Internetu Rzeczy (koncepcja, wedle której przedmioty mogą pośrednio albo bezpośrednio gromadzić, przetwarzać lub wymieniać dane za pośrednictwem sieci komputerowej - przyp. red.). A to znaczy, że będzie można monitorować wszystko, co robimy i ci, którzy to robią, będą mieli nad nami wielką władzę. Jeśli zostaniesz uznany za wroga, twój samochód będzie można zawrócić, kazać mu jechać w inną stroną albo zdalnie wyłączyć podczas jazdy. Będzie można wyłączyć twój komputer. Tak samo jak elektroniczny rozrusznik serca.
Co zmienia się w społeczeństwie i w działalności państwa, kiedy agencja typu NSA rozpocznie już swoje działanie?
Dzisiaj równa się to po prostu masowej inwigilacji całej populacji w różnych formach. Podsłuchuje się rozmowy telefoniczne, kontroluje internet, a nawet pocztę. Dodaj do tego wszechobecny monitoring. Utworzenie takiej agencji zawsze do tego prowadzi. Tak stało się w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych, które teraz proponują takie rozwiązanie innym krajom. Ale ta kontrola w praktyce sprawia, że służby danego kraju przestają działać. Nie są w stanie odnaleźć prawdziwych zagrożeń, bo zarzuca się je ogromną ilością danych. W konsekwencji najpierw giną ludzie, a policja i wywiad pojawiają się, żeby posprzątać ten cały bałagan, kiedy jest już po wszystkim. Historia pokazuje to jasno. Tak było z 11 września, z Bostonem, z Paryżem, Londynem i Madrytem. Sprawcy byli znani, ale służby nie umiały ich powstrzymać. Dlaczego? Bo siedzą zakopani w danych na temat wszystkich ludzi z całej planety. To po prostu sprawia, że przestają prawidłowo funkcjonować.
Kiedyś wierzył pan w działalność takich służb. Pracował pan w NSA przez tyle lat i napisał program, który służył do monitoringu sieci. Czym różnił się ThinThred od innych systemów, których dzisiaj używają agencje z całego świata?
W ThinThred wskazywałeś znany cel, a program budował wokół niego sieć połączeń. Sieć konkretnych osób znajdujących się w strefie podejrzenia. ThinThred skupiał się tylko na nich, a dane całej reszty populacji świata po prostu przechodziły obok. Filtrowanie odbywało się na początku, więc nikt nie siedział zakopany w bezużytecznych informacjach. Analizowaliśmy tylko te informacje, które były istotne. Jeśli nie byłeś znany jako członek sieci połączeń terrorystów, przemytników narkotyków albo innej grupy tego typu, to twoje dane pozostawały zaszyfrowane. Dopiero kiedy mogliśmy wykazać, że jesteś jakoś zaangażowany, wnioskowaliśmy o nakaz i mogliśmy cię namierzyć.
Czy jest pan przekonany, że gdyby ThinThred był używany na pełną skalę przed 11 września, to nie doszłoby do tego ataku?
Tak. Tom Drake [inny wysoki rangą były analityk NSA - przyp.red.] przepuścił przez mój program wszystkie dane, które NSA zgromadziła przed 11 września i znalazł informacje, które mogły zapobiec atakom.
Trzy lata później NSA zdecydowała się jednak na inny program: Trailblazer. Czym się różnił?
Trailblazer powstał głównie dla pieniędzy i właściwie do niczego się nie przysłużył. W 2006 roku NSA przestało go używać. Program tworzył ładne wykresy, ale to nie pomagało w identyfikacji zagrożeń. Używał licznych komponentów ThinThred, ale usunięto z niego algorytmy filtrujące, które na samym początku usuwały nic nie znaczące informacje od przypadkowych ludzi z całej planety. Więc program musiał uwzględniać wszystko, a to w istocie zmieniało całe jego funkcjonowanie. Usunięto też zabezpieczenia dotyczące prywatności – te, które szyfrowały twoje dane, jeśli nie byłeś w podejrzanej sieci.
Odnoszę wrażenie, że uważa pan działalność służb teleinformatycznych na całym świecie za stratę czasu i pieniędzy. Przywódcy, przynajmniej na Zachodzie, przekonują jednak do czegoś innego. Państwa zawsze miały szpiegów i zawsze zbierały informacje. A dzisiaj praktycznie żyjemy w komputerach, więc gdzie indziej miałyby patrzeć służby?
Problem w tym, że nie używają tych danych tylko po to, żeby walczyć z terrorystami. Owszem, używają tych wszystkich danych, żeby ich złapać, ale robią to już po ataku terrorystycznym. To nie wszystko, służby wykorzystują też dane z monitoringu internetu przeciwko przeciwnikom politycznym – na przykład przeciwko Tea Party albo grupom Occupy.
Są na to dowody?
Tak. Wiemy, że urząd podatkowy namierzał osoby związane z Tea Party i wykorzystywał dane na ich temat, żeby pozbawić ich ulg podatkowych należnych organizacjom pozarządowym. To nic innego jak utrudnianie działania przeciwnikom politycznym. Inna sprawa, o której publicznie mówiłem w Stanach i nikt nie zdecydował się temu zaprzeczyć, to sprawa Eliota Spitzera, byłego gubernatora stanu Nowy Jork. Spitzer wytoczył wojnę niektórym bankierom z Wall Street za defraudację w czasie kryzysu finansowego w latach 2007-2008. Żeby się go pozbyć, sprawdzono wszystkie dane, jakie udało się zebrać na jego temat. Maile, telefony, dane z kart kredytowych. W końcu zaleziono informacje o jego kontaktach z prostytutkami. Dane, które posiadają służby, dają im władzę nad wszystkimi. Nie tylko w Stanach Zjednoczonych. To są informacje o wszystkich członkach parlamentów na całym świecie.
Zdarzają się nadużycia, ale przecież muszą być jakieś korzyści z tych programów. Na świecie panuje cyberwojna, niedawno dowiedzieliśmy się na przykład, że rosyjscy hakerzy atakują niemieckie serwery rządowe 15 razy dziennie. Co stałoby się, gdyby jeden kraj zmniejszył nagle uprawnienia swoich służb? Czy nie stałby się bezbronny?
Ale te ataki można wykryć za pomocą oprogramowania umieszczonego w odpowiednim miejscu wrażliwego serwera. Nawet w czasie trwania ataku, można zidentyfikować osoby, które stoją za wtargnięciem na serwer. Możesz ich zablokować, a nawet spróbować zidentyfikować ich sieć połączeń w Internecie. I mówię o identyfikacji w ciągu pierwszych mikrosekund ataku. Ale nikt nie chce stosować tego podejścia.
Dlaczego?
Bo programy nadzorujące, które wybrały służby, dają zatrudnienie dużej ilości osób i są zyskowne.
Chodzi tylko o biznes?
Tak. O pieniądze. W samych Stanach Zjednoczonych wydajemy na wywiad około 100 miliardów dolarów rocznie. To cały rynek.
Film "Dobry Amerykanin" można zobaczyć na Festiwalu Filmów Dokumentalnych Millennium Docs Against Gravity. Pokazy trwają w w Warszawie, Wrocławiu, Bydgoszczy, i Gdyni do 25 maja.