Charyzmatyczna, pewna siebie, utalentowana aktorka. Jest specjalistką od skrajnych emocji i ekstremalnych ról. Była już morderczynią i samobójczynią. Grała rozpalające wyobraźnię kochanki i pełne poświęcenia matki. Na koncie ma nawet rolę kelnera. – Z wiekiem złagodniałam. Już nie rzucam się komuś do gardła, kiedy się z nim nie zgadzam – mówi w wywiadzie dla Magazynu TVN24.
Przyznaje, że z wiekiem odczuwa już pewne zmęczenie, ale mimo wszystko nie zwalnia tempa. W 2018 roku niemal nie schodziła z serialowych i filmowych planów czy teatralnych scen. Starannie selekcjonuje każdy projekt, w którym bierze udział. Stawia na wyzwania. W rozmowie z Eweliną Woźnicą tłumaczy, dlaczego chętnie wcieliłaby się w rolę Adolfa Hitlera. Teraz w serwisie PLAYER można ją oglądać jako bezwzględną mecenas Joannę Chyłkę, a niedługo w kinach wystąpi w mrocznym "Ciemno, prawie noc" Borysa Lankosza.
Wkraczamy w nowy rok, a czego nauczyła się pani w 2018?
Nauczyłam się lepiej gospodarować czasem. Nabrałam też szacunku dla swojej fizyczności i ciała, ponieważ miałam bardzo intensywny czas. Nie chodzi tylko o rolę Chyłki, ale również o moje wcześniejsze teatralne zobowiązania, które łączyły się z podróżami. To spowodowało, że ten rok mi właściwie gdzieś zniknął, a większość dni spędziłam w pracy. W związku z tym musiałam dobrze rozporządzać czasem przeznaczonym na odpoczynek – w samolocie czy oczywiście w domu. To jest moja pozazawodowa zdobycz tego roku.
To jak regeneruje się pani w samolocie?
Moją metodą na regenerację, która bardzo mnie relaksuje i daję po prostu energię, jest sen. Zazwyczaj mam go za mało, ale nauczyłam się... właściwie to mój organizm sprawia, że potrafię zasnąć w każdych okolicznościach i w każdych warunkach – w przerwach na planie, w samolocie i w pociągu. Aktorzy mają zresztą taką zdolność – włączają pewien rodzaj hibernacji.
Podjęła pani w tym roku jakąś decyzję, która będzie miała wpływ na kolejne lata pani życia?
Chciałabym niemożliwego – pracować jak najwięcej, ale nie na tyle dużo, żeby się zmęczyć. Co tu dużo mówić, z wiekiem odczuwam fizyczne wyczerpanie po kilku kolejnych dniach zdjęciowych zaczynających się o piątej rano i kończących o 19. Jestem wyczerpana energetycznie, więc chciałabym pracować bardziej higienicznie - móc rozłożyć w czasie siły i nie pracować po kilkanaście godzin dziennie.
Na polskim rynku aktorskim to możliwe?
Wiem od kolegów, którzy są ciągle na pełnych obrotach, że to się nigdy nie udaje. W tym zawodzie jest tak, że albo jest pustka i tak zwana posucha, albo wszystko się zdarza naraz. Jesteśmy wtedy zapędzeni w kozi róg. Nie mamy czasu na nic innego.
Kończąc wątek podsumowań – co uznaje pani za swoją największą porażkę w 2018 roku?
Brak wakacji. Miałam zaplanowany urlop na przełom sierpnia i września, kiedy pojawiła się propozycja zagrania Chyłki. Musiałam przełożyć wakacje na nie wiadomo kiedy. Oczywiście to była moja świadoma decyzja, bo w tym zawodzie niestety trzeba tak lawirować. To zwykle jest kompromis pomiędzy codziennym życiem rodzinno-towarzysko-przyjemnym a pracą.
Czy dla pani seriale to zawodowy obowiązek, film to przyjemność, a teatr to miłość?
Wszystkie te dziedziny zawierają każdy z tych elementów. Nie chciałabym i nie umiałabym wybrać jednej z nich. Do każdej mam ciepłe uczucia, w każdej zawiera się obowiązek, przygoda, ryzyko i sposób na znalezienie siebie. Fajne jest to, że właściwie każda z tych dziedzin jest inna, chociaż zasadzają się na tym samym fundamencie. Często porównuję teatr do rodziny, domu i małżeństwa. Film czy serial i praca przed kamerą to jest taki skok w bok, romans, odświeżająca przygoda, w którą się na chwilę zanurzamy, dotykamy nowych rzeczy. Często dostajemy po głowie albo po nosie i wracamy potem z podkulonym ogonem, często w płaczu i z tęsknotą do domu, czyli teatru. Tam możemy w spokoju, na przestrzeni miesięcy, próbować, uczyć się nowych rzeczy. Tak naprawdę budować warsztat i potencjał artystyczny.
W wywiadzie dla "Vogue'a" powiedziała pani, że mogłaby zagrać "matkę małej Madzi" albo Adolfa Hitlera. Czy nie ma takich kreacji, których nie bałaby się pani stworzyć?
Mogłabym odmówić, jeśli wymowa dzieła - filmu czy spektaklu - promowałaby wartości, jakimi kierował się taki potwór, jak na przykład Hitler. Natomiast pokazanie złożoności danej postaci, jej połamania, sprzeczności, dokopanie się do źródeł tego zła – to jest dla aktorów najciekawsze i najbardziej rozwijające. Myślę, że dla widza też. Zresztą zło wydaje mi się być bardzo sexy, chętniej na nie patrzymy. A już najchętniej, kiedy jest zwyciężane dobrem.
Nie boi się pani mówić tego, co myśli, nie ma pani też oporów przed manifestowaniem na ulicach. To wymaga odwagi?
Nie nazwałabym tego odwagą. Odwaga i podjęcie ryzyka jest wtedy, kiedy w małej miejscowości pięć osób protestuje przeciwko zmianom w Sądzie Najwyższym.
Dla mnie to raczej naturalny odruch – nawet mniej obywatelski, a bardziej ludzki – a u jego podstawy jest niezgoda. Chodzi o prawa kobiet, zwierząt, mniejszości, zmiany klimatu, naruszanie zasad demokracji czy praworządności. Nie jestem obojętna, bo mnie to wszystko dotyczy. Chcę więc dać wyraz swojemu sprzeciwowi i niezadowoleniu. Na przestrzeni ostatnich lat to się wzmogło, bo taką mamy rzeczywistość. Protesty mają realny wymiar, dzięki nim wiele złych pomysłów udało się zamrozić, cofnąć, zablokować albo przynajmniej skierować pod rozwagę i dyskusję.
Mówi się, że aktorzy są od grania, a nie wypowiadania się na wszystkie tematy. Nie staram się być ekspertem od wszystkiego, ale mam przekonanie i dowody od innych ludzi, że swoim zaangażowaniem dodaję im otuchy. Fakt, że w dużych miastach robią to osoby znane – nie tylko aktorzy, ale też przede wszystkim autorytety naukowe, polityczne, artystyczne, literackie - dodaje otuchy i siły ludziom, żeby wyjść na ulicę w swoim mieście i zaprotestować.
Jakie konsekwencje w życiu zawodowym ponosi pani za szczerość i brak obojętności?
Na pewno w pewnych produkcjach nie zagram właśnie z tego powodu. Nie dostanę niektórych kontraktów reklamowych, bo nie jestem nośnikiem, który mają polubić wszyscy i z którym każdy ma się utożsamić. Przynajmniej połowa nie zgodziłaby się z moimi poglądami i wartościami, a zatem nie kupiłaby produktu, który miałabym reklamować. Trudno, taki jest mój wybór. Na szczęście mam pracę, gdzie nie jestem rozliczana z moich poglądów. Cały czas mogę się z tego zawodu utrzymać i nie mieć dylematów.
Co jest w pani życiu ważniejsze – miłość czy przyjaźń?
Myślę, że to jedno i to samo. Nie wyobrażam sobie miłości bez przyjaźnienia się, bez partnerskiej relacji, czyli takiej, która nie zasadza się tylko na intymności i na relacji damsko-męskiej. Spoiwo musi być przyjacielskie. Chodzi o wyznawane wartości, podobne poczucie humoru i po prostu to, że lubi się ze sobą spędzać czas. W przyjaźni też musi być trochę miłości. Nie wyobrażam sobie, by w bezwarunkowy sposób nie kochać swoich przyjaciół, czyli wybaczać im wszystkie błędy, nadużycia, głupoty i faux pas, które czasem przecież popełniamy wobec siebie nawzajem. Trzeba kochać, więc miłość i przyjaźń to dla mnie jedno.
Czyli kocha pani Maję Ostaszewską?
Tak, na pewno.
Już widzę te nagłówki w prasie plotkarskiej...
Tak, zróbmy w końcu coming-out: kocham Maję Ostaszewską miłością wieloletnią. To jest związek na tyle dojrzały, że mogę jej czasem powiedzieć, że mnie bezgranicznie wkurza i absolutnie nie zgadzam się na to, co właśnie robi albo jaką decyzję podjęła. Naprawdę możemy powiedzieć sobie wszystko. Bo kto jak nie ja? Kto jak nie ona mnie? Znalazłyśmy sposoby na to, aby ten związek po prostu działał. Można powiedzieć, że jest to związek idealny.
Macie jakieś wspólne rytuały – spotkanie na cotygodniową kawę czy narty raz do roku?
Dokładnie tak – mamy wspólne narty, również w tym roku. Dużo też razem pracujemy, głównie w teatrze. Kiedy wyjeżdżamy ze spektaklami, to oprócz tego, że gramy, robimy sobie wiele przyjemności. Jest dzień na zwiedzanie galerii i muzeów, jest czas na shopping. Uwielbiamy zakupy w różnego rodzaju second-handach za granicą.
W mediach społecznościowych gratulowała pani Joannie Kulig Europejskiej Nagrody Filmowej. Oprócz szczerej radości z sukcesu koleżanki, pojawia się też nutka zazdrości?
Zazdrość nie, to jest ogromna radość i ona jest szczera. Joasia ma swój wspaniały czas, a jej sukces to też pewien rodzaj promocji dla nas wszystkich i polskiego kina. Cóż może być dla nas lepszego? Oczywiście pojawia się taka refleksja, że gdybym miała te 10 czy 15 lat mniej, też mogłabym taką rolę zagrać. Z jakichś powodów nie byłam w tamtym miejscu, nie przecięły się moje drogi z Pawłem Pawlikowskim. W aktorstwo jest wpisana ogromna doza zarówno szczęścia, jak i przypadku, tak zwanych dobrych zbiegów okoliczności. W tym momencie trafiło na Joannę, a w innym rola trafi do kogoś innego, tutaj naprawdę nie ma reguły. Sam talent ani pracowitość nie dadzą rezultatów, w jednym miejscu i czasie musi się złożyć kilka elementów. Trzeba trafić na rolę, na reżysera, na scenariusz i także pewną aurę. A ta wokół polskiego kina od kilku już lat na szczęście się utrzymuje.
Niedawno zagrała pani w międzynarodowej produkcji "The Song of Names"u boku Clive'a Owena i Tima Rotha. Myśli pani o porzuceniu polskiego rynku i przebiciu się na zagranicznej scenie?
Dla mnie jest już za późno na taką zmianę i mówię to bez cienia kokieterii. Bardzo trudno mi sobie wyobrazić, że aktorce w moim wieku i z pewnym dorobkiem w Polsce chciałoby się zaczynać wszystko od zera gdzieś za granicą. Czym innym są zagraniczne role, które się zdarzają od czasu do czasu. Zresztą widzimy, że to już się dzieje – Rafał Zawierucha, Tomek Kot, Agnieszka Grochowska czy młodzi, jak Jakub Gierszał – to aktorzy, którzy regularnie pracują za granicą. Kiedy pracowałam nad "The Song of Names" byłam dla twórców białą kartą. Byli mnie ciekawi, a ja mogłam stworzyć coś zupełnie od nowa, nie mając nałożonych łatek. Życzyłabym sobie jak najwięcej takich możliwości.
Jakimi kryteriami kieruje się pani, dobierając rolę – liczy się nazwisko reżysera czy bardziej rola?
To jest miks tego, o czym pani mówi, plus taki rodzaj widzimisię. Chodzi o intuicję, ochotę, aby wziąć w czymś udział, lub ich brak. Reżyser ma ogromne znaczenie, ale najważniejsze są jednak historia i scenariusz. To, o czym się opowiada, i głębokie przekonanie, że będę w tej roli wiarygodna, że widzowie zapomną o Magdzie Cieleckiej, wejdą w tę opowieść i ją przeżyją.
Odrzuciła pani kiedyś rolę z obawy, że sobie z nią nie poradzi?
Tak, ale nie do końca chodziło o to, że sobie nie poradzę. Czułam, że po prostu kompletnie się do czegoś nie nadaję, że to nie jest moja energia. Zdarzyło mi się też odmówić rzeczy, które były podobne do tego, co grałam wcześniej. Chciałam już pójść dalej albo zerwać z dotychczasowym wizerunkiem samej siebie. Zdarzało mi się też odmówić ze względu na towarzystwo aktorskie. To jest bardzo ważne i nie chodzi o to, czy kogoś lubię czy nie, tylko czy historia opowiedziana przez określone osoby będzie wiarygodna.
Czuje się pani wiarygodna w roli mecenas Joanny Chyłki – ambitnej, chłodnej, wymagającej kobiety z nieuporządkowanym życiem miłosnym? Co z opisu tej bohaterki pasuje do pani prywatnie?
Też jestem uporządkowana, mam zadatki na perfekcjonistkę. Ona jest niespokojnym duchem i taki rys też nie jest mi obcy, choć się już mocno uspokoiłam. Do pewnego momentu też byłam takim fermentem i poszukiwałam różnych wrażeń i przygód. Teraz złagodniałam i zwolniłam. Moja bohaterka jest też chyba kobietą w moim wieku, chociaż fani literatury Remigiusza Mroza toczą zaciekłe boje o to, czy nie jestem do tej roli za stara. Różni nas to, że nie jem mięsa i nie jestem tak ostra jak mecenas Chyłka wbrew temu, co czasem się o mnie mówi.
No właśnie, przylgnęła do pani etykietka bardzo chłodnej i wyniosłej osoby. Pracowała pani nad tym, żeby być sympatyczniejsza dla nieznajomych czy dziennikarzy?
Świadomie nie pracowałam. Nie założyłam sobie, że: teraz wam pokażę, że jednak jestem miła i mam w sobie pokłady ciepła, które wszystkim ujawnię. Po prostu z wiekiem więcej odpuszczamy sobie i innym, więc i ja nie rzucam się już komuś do gardła, kiedy się z czymś nie zgadzam.
Z łatkami jest tak, że nie mamy na nie wpływu i nie jesteśmy ich autorami, a do szuflad aktorskich zostajemy włożeni bez naszego zdania. To zaklęty krąg, kiedy obsadza się mnie w roli ostrej babki i widzowie mnie tak postrzegają, bo udało mi się dobrze zagrać. Niewielu reżyserów ma ochotę podjąć ryzyko i obsadzić mnie w roli ciepłej matki czwórki dzieci, a nie zimnej, wyrachowanej blondynki.
Jakie są u pani proporcje między życiem zawodowym a prywatnym, 50 na 50, czy praca jest ważniejsza?
To nigdy nie jest stały stosunek. To jest sinusoida, bo czasem mamy tak zwaną zwyżkę i spiętrzenie zawodowych wyzwań. W moim przypadku to także teatr, z którym mam dłuższe zagraniczne wyjazdy i regularne spektakle w Warszawie. Do tego dochodzą zdjęcia filmowe czy serialowe. Zdarza się, że na życie rodzinne, prywatne i przyjemności w ogóle nie ma czasu.
Ale potem przychodzi moment, kiedy kończy się plan. Przeżyłam to niedawno, kiedy zamknęliśmy "Chyłkę". Poczułam wtedy euforię, że jestem wolna i mogę wszystko. Mam czas tylko dla siebie i wybieram, co chcę robić. To są takie momenty szczęścia. Nie jesteśmy z drewna i te ludzkie baterie trzeba naładować, dać odpocząć ciału, umysłowi i duszy.
Jest pani zdecydowaną, konkretną i pewną siebie osobą. Wyniosła to pani z rodzinnego domu czy musiała wypracować sama?
To bardzo trudno określić. To wypadkowa własnego rozwoju i tego, z czym się zderzamy w dzieciństwie, kto i w jaki sposób nas kształtował. Liczą się też pierwsze kroki, które stawialiśmy samodzielnie w życiu zawodowym. Ja dość wcześnie zaczęłam pracować. Byłam też samodzielnym dzieckiem. Wychowywaliśmy się z bratem w latach 70., rodzice pracowali, nie było ich przez całe dnie w domu, więc po szkole zajmowaliśmy się sami sobą. Musieliśmy być odpowiedzialni i zaradni. Rodzice chcąc nie chcąc musieli nam zaufać, więc dostawaliśmy bardzo dużą dozę wolności. Na mnie to tak podziałało, że nigdy tego zaufania nie nadużywałam. Nie przeszłam żadnego okresu buntu czy ucieczek z domu. Mama zawsze pozostawiała decyzję mnie, więc zrozumiałam, że ja będę za własne decyzje spijać profity albo pokutować.
Jaka dziś jest pani relacja z mamą?
Jest bardzo bliska, ale to nie jest dzwonienie do siebie codziennie, wiszenie na telefonie i życie na bieżąco swoimi sprawami. To jest dojrzała relacja mądrego czuwania nad sobą nawzajem. Wszyscy, którzy mają rodziców w pewnym wieku, wiedzą, że ta relacja się odwraca. Teraz my jesteśmy trochę rodzicami dla nich i często martwimy się o nich bardziej niż oni o nas. Potrafimy zrugać ich za nieodpowiedzialne zachowanie, na przykład zbyt aktywne życie i wynikające z tego boleści w kolanach czy biodrach. Wcześniej to rodzice byli aniołami stróżami, choć moja mama nigdy nie wtrącała się do moich decyzji. Zawsze wspierała mnie z bezpiecznej odległości. Wiedziałam, że mogę liczyć na jej zrozumienie. Jeśli potrzebowałam wsparcia, to nie pytała o powody, tylko po prostu pomagała. Staram się dawać jej teraz dokładnie to samo. Jesteśmy chyba takimi kobietami, które nie muszą dużo ze sobą mówić, ale dużo rozumieją. Zawsze są tam, gdzie trzeba.
Powiedziała też pani, że ma zadatki na perfekcjonistkę. To utrudnia życie?
Mnie nie utrudnia, nie spotkałam się też z taką opinią wśród moich bliskich. To jest raczej wygodne i pomaga w organizacji. Choć na przykład fakt, że się nie spóźniam, sprawia, że to ja najczęściej na wszystkich czekam. Myślę, że ten mój perfekcjonizm nie jest chorobliwy. Nie jestem pedantką, ale pamiętam o wszystkich moich zobowiązaniach, jestem przygotowana, nie trzeba prowadzić mi kalendarza i przypominać o godzinach czy miejscach spotkań. Pamiętam, żeby odpisywać na maile, SMS-y czy listy. Jak coś obiecam, to staram się to spełnić, na tym polega ta moja perfekcja.
To kiedy ta perfekcja się łamie? Nie wierzę, że da się ją utrzymać 24 godziny na dobę przez cały rok.
Kiedy na przykład choruję. Całkiem niedawno mój organizm odmówił współpracy, musiałam odwołać parę rzeczy i miałam dojmujące uczucie, że coś zawalam. Przykry moment. Wiem, że widownia czeka, aktorzy partnerzy czekają, że plan musi być odwołany. Natomiast kompletnie odpuszczam, kiedy mam wolne. Potrafię robić sobie "piżamowe dni", kiedy nie wychodzę z domu, i tam mi jest najlepiej na świecie. Wtedy przez cały dzień zbijam bąki i daję sobie do tego prawo. Nie katuję się tym, że powinnam coś przeczytać albo posprzątać czy pobiegać.
A propos biegania, co pani robi, żeby utrzymać dobrą formę fizyczną?
Zniszczę teraz jakiś mit, bo właściwie robię niewiele. Nie ma tutaj żadnej mojej zasługi. To są chyba geny albo dostałam "dar z góry" w postaci takiej, a nie innej fizyczności. Oczywiście jestem osobą dość aktywną, ale w moim przypadku to służy jedynie przyjemności. Jeśli mam ochotę na rower, to idę na rower. Jeżdżę też na nartach, ale - jak wiadomo - to jest sport dla leniuchów. Uprawiają go głównie ci, którzy przez cały rok nic nie robią, a zrywają się, kiedy przychodzi zima. Natomiast zdarzają się też wyzwania związane z ciałem w teatrze czy filmie. Na przykład w "Ciemno, prawie noc" musiałam biegać, bo moja bohaterka robi to profesjonalnie. Ja nie lubię biegać, to nie jest moja forma ruchu. Jednak musiałam zacząć, żeby nabrać naturalności i nie wyglądać jak amatorka.
Czyli nie ma żadnych żelaznych zasad? Może chociaż niejedzenie po godzinie 19?
Nie mogę jeść o 19, bo o tej godzinie zwykle wchodzę na scenę. Kiedy z niej schodzę, jest 23 albo później i jem, bo jestem bardzo głodna. Wtedy zasypiam około drugiej-trzeciej. Aktorzy często mają przesunięte godziny, o których mówią nam lekarze i dietetycy. Staram odżywiać się dobrze i odpowiedzialnie. Być może to ma jakiś wpływ na to, jak wyglądam. Jednak są też momenty, kiedy kompletnie sobie odpuszczam – na przykład na wakacjach. Jestem smakoszem i uwielbiam jeść. Wtedy oczywiście widzę jakąś różnicę tu i ówdzie, ale potem to szybko znika.
Jakie zawodowe plany chciałaby pani zrealizować w rozpoczynającym się roku?
Nie lubię mówić o zawodowych planach.
W takim razie prywatne?
W życiu prywatnym bardzo trudno mieć plany. Nie wyznaczam sobie progów i celów, do których mam dążyć. Staram się płynąć z nurtem. Życie trochę samo nami kieruje i bardzo wiele podpowiada. Wydaje mi się, że jak za dużo zaplanujemy, to możemy stać się niewolnikiem jakiegoś biznesplanu. Życie bez planu otwiera na nowe możliwości i daje wolność. Zazwyczaj życie i tak jest mądrzejsze od nas i albo wyrzuci nas z tej orbity, którą obraliśmy, albo zaplanuje dla nas coś tak nieoczekiwanego, że nie było warto się nastawiać. Takie są moje założenia w życiu. W zawodzie jest podobnie.
Magdalena Cielecka – urodziła się w 1972 roku w Myszkowie, wychowywała się w Żarkach-Letnisku. W 1995 roku ukończyła Wydział Aktorski PWST w Krakowie. Na deskach Teatru Starego zadebiutowała jeszcze w czasie studiów. Cztery lata później otrzymała Nagrodę im. A. Zelwerowicza dla najlepszej aktorki sezonu. Grała w wielu spektaklach Grzegorza Jarzyny i Krzysztofa Warlikowskiego. Pierwszą kreację filmową stworzyła u Barbary Sass w "Pokuszeniu". Od tego czasu grała w produkcjach: Andrzeja Wajdy, Janusza Majewskiego, Mariusza Trelińskiego, Janusza Morgensterna czy Jana Jakuba Kolskiego.