Jeden z najbardziej rozchwytywanych polskich aktorów. W ostatnim roku szedł jak burza. Grał, wykładał, reżyserował. Przez pandemię musiał się zatrzymać. Teraz zamiast na deskach teatru i filmowych planach, czas spędza w ogrodzie. Sadzi drzewa. Ma więcej czasu dla rodziny. "To jest najbardziej wyjątkowy stan w historii Polski, od kiedy ja żyję. Bardziej wyjątkowy niż wybory w '89, powódź w '97, katastrofa smoleńska czy śmierć Karola Wojtyły" - mówi Maciej Stuhr.
Ewelina Witenberg: Co podczas przymusowej izolacji robi pan po raz pierwszy w życiu?
Maciej Stuhr: Bardzo dziękuję za to pytanie, bo kiedyś nawet napisałem felieton o tym, jak fajnie jest robić pierwszy raz w życiu cokolwiek. To są rzeczy, które nas rozwijają. Teraz zadebiutowałem jako dziecięcy fryzjer męski. Efekt nie był przerażający, co już uważam za mój osobisty sukces. Również byłem pierwszy raz w życiu hydraulikiem, który boryka się z dużymi problemami rury odprowadzającej wodę od zmywarki do odpływu. Po miesiącu sztukowania, zalepiania rury plastrami i innych pomysłach rodem z serialu "Sąsiedzi", wziąłem się za to na poważnie. Wyciąłem piłką do drewna pół szafki i dokonałem porządnej hydraulicznej naprawy. To przykładowo te dwie rzeczy, chociaż jest ich trochę więcej. Bardzo dziwnych i bardzo fajnych.
Ma pan w planach kolejne tego typu "debiuty"?
Niedługo najprawdopodobniej będę po raz pierwszy konferansjerem internetowym – na gali rozdania nagród dużego festiwalu filmowego. Na razie mówię "prawdopodobnie", bo jeszcze nie mogę zdradzać szczegółów.
Chyba dobrze się pan odnalazł w rzeczywistości ogólnonarodowej kwarantanny?
Rzeczywiście nie narzekam. Chociaż uważam, że w tych czasach nie wypada mówić, że jest nam dobrze. Również rozglądam się, w jaki sposób można pomagać ludziom. Myślę, że w najbliższym czasie wiele osób będzie tego potrzebowało - czy to podupadłych na zdrowiu, czy oddzielonych od swoich bliskich, ratujących życie innych. Mam przyjaciółkę, która nie widuje się z własnymi dziećmi od dwóch miesięcy, bo pracuje na oddziale ginekologicznym. W trosce o zdrowie dzieci i swoich pacjentów postanowiła się odizolować. Nie mówiąc już o rosnącej rzeszy ludzi, którzy będą mieli olbrzymie problemy materialne.
Dla pana środowiska – filmowego i teatralnego – skutki pandemii też będą dotkliwe?
To zależy, jak długo to wszystko potrwa. Myślę, że dla wielu prywatnych teatrów czy producentów każdy dzień jest zabójczy. Przemysł filmowy na razie zastanawia się, co będzie dalej. Liczy straty. Kiniarze mają bardzo ciężki czas. Świętują za to platformy internetowe, więc prawdopodobnie układ sił się zmieni. Trudno przewidzieć, jak nasza branża sobie z tym poradzi. Nastroje są minorowe.
Na szczęście zdarzają się też dobre informacje, jak ta o wygranej "Sali Samobójców. Hejtera" na festiwalu Tribeca - jednej z najważniejszych na świecie imprez kina niezależnego. Pan grał w obrazie Jana Komasy jedną z głównych ról, więc jakie znaczenie ta nagroda ma dla pana?
To wielkie szczęście i wspaniały zaszczyt. Janek Komasa rozmawiał z Dannym Boyle'em, który jest jednym z najwybitniejszych filmowców. Sam fakt, że on i kilku jego kolegów w Nowym Jorku obejrzeli ten film to dla nas niezwykła frajda. Docenienie przez takie jury cieszy potrójnie. Szkoda tylko, że nie możemy tam być i uczestniczyć w tym święcie. Stało się inaczej, ale szczęście jest nie mniejsze.
Może ktoś z Fabryki Snów zwróci też uwagę na aktorów występujących w "Hejterze".
Uwaga jest przede wszystkim skupiona wokół Janka Komasy, którego talent po prostu eksplodował w ostatnim roku. Mam nadzieję, że ścieżka, którą przetarł z "Bożym Ciałem" będzie chociaż w części tak samo łaskawa dla "Hejtera". Czy ktoś nas zauważy? Wiele ludzi obejrzy film. Mnie wieloletnie doświadczenie nauczyło, żeby nie cieszyć się na zapas ze sroki, która siedzi wysoko na drzewie. Co będzie, to będzie. Cieszymy się tym, co mamy. To świetny film doceniany na świecie i u nas. Szkoda trochę, że widzowie nie mogą go obejrzeć w salach kinowych, ale ten obraz dużo mówi o internecie. Może fakt, że ludzie oglądają go w sieci, u siebie w domach, też jest wymowny.
Jednak marzyć zawsze warto – gdyby mógł pan wystąpić u zagranicznego reżysera, to kto by to był?
Wielu z nich już nie żyje, ale u Danny'ego Boyle'a mógłbym czyścić buty na planie filmowym. Podobnie u Davida Finchera i jeszcze kilku innych by się znalazło.
Kreacja w "Hejterze" była Panu szczególnie bliska, bo temat przewodni filmu zna Pan od podszewki.
To prawda. Od wielu lat spotykam się z hejtem. Gdyby go potraktować jednoznacznie i bez "nawiasów", spowodowałby jakąś totalną depresję. Właściwie całkowicie obezwładniłby człowieka. Moja żona właśnie ratuje swoją koleżankę. Pojechała z nią na izbę przyjęć szpitala psychiatrycznego. Czarę goryczy przelał komentarz pod jej postem, więc temat jest naprawdę bardzo poważny.
Wasz film może pomóc zwrócić uwagę na takie ludzkie dramaty?
Przede wszystkim na temat tego filmu – hejt. Czym jest, czy możemy się jakkolwiek przed nim bronić, czy nie powinniśmy rozpocząć masowej edukacji dotyczącej zachowania w sieci. Dotarły do mnie straszne wieści, że podczas tej epidemii i kwarantanny w internecie dzieją się też bardzo niepokojące rzeczy. Młodzież dla rozrywki organizuje "hejtowanie" swoich nauczycieli. Lekarze, którzy ratują życie naszych bliskich, znajomych i nasze, borykają się z tym problemem. Musimy zacząć działać, bo to się będzie bardzo odbijać na ludziach, którzy po prostu nie są sobie w stanie z tym poradzić lub którym to w jakiś sposób niszczy życie.
Były sytuacje, w których zwyczajnie obawiał się pan człowieka, który groził panu zza szklanego ekranu?
Są takie nazwijmy to "komentarze", które wprost nawołują do agresji. Do zrobienia mi krzywdy. Mogę jedynie mieć nadzieję, że to tylko taka internetowa forma. Chociaż podejrzewam, że jeżeli nie będę miał szczęścia i trafię w złym czasie w złą okolicę, a ktoś pomyśli, żeby to, co napisał lub przeczytał w internecie, wprowadzić w życie, to może być różnie. Z tego powodu trenuję bieganie. Umiem bardzo szybko biegać i trudno mnie dogonić.
Teraz też pan trenuje? Niektórzy przebiegli już maraton na balkonie.
W swoim ogródku też urządziłem sobie małą pętlę i odbyłem już treningi ogrodowe.
Ogród stał się chyba pana ulubionym miejscem w czasie izolacji?
Jest mi niezwykle bliski, co widać po stanie moich paznokci.
To co pan już zasadził?
Zasadziłem drzewka owocowe – jabłonie i wiśnie, które dostałem od Moniki Olejnik i Tomka Ziółkowskiego. Zbieram też kamyczki i robię ścieżkę.
Czy podczas izolacji macie z rodziną konkretny plan dnia, czy improwizujecie?
Właściwie mamy. Te dni są do siebie podobne, czego wcześniej nie lubiłem. Ceniłem w swoim życiu i pracy to, że każdy dzień jest inny. Teraz po raz pierwszy w życiu odnajduję jakąś radość z tej codziennej cykliczności.
To jak wygląda teraz wasz dzień?
Mamy małe i większe dzieci, więc jest szkoła internetowa, ale też "domowe przedszkole". Trzeba z najmłodszymi jakieś rytuały odbywać, na przykład mały spacer na resztkę bagien, które mamy w okolicy. Wczoraj spadł tutaj pierwszy deszcz od miesiąca, więc to było duże wydarzenie. Układamy też puzzle, gramy w planszówki - staramy się ograniczać elektronikę i, o dziwo, lepiej nam to idzie teraz niż w codzienności bez koronawirusa. Raczej nie tykamy różnych platform i netflixów - staramy się najwyżej raz dziennie jakiś mały seansik zrobić. Cieszymy się ogrodem, bo mamy to niebywałe szczęście mieć ogród. Cieszymy się naprawami, pracami domowymi. Sprzątaniem się trochę mniej cieszymy, ale również i temu się oddajemy.
Dzisiaj pewnie ten "seansik" będzie przeznaczony na "Szadź" - nowy serial z pana udziałem. Kreacja psychopatycznego zabójcy pozwala rozwinąć aktorskie skrzydła?
Jak najbardziej pozwala. Chyba wszyscy aktorzy marzą o zmierzeniu się z ostatecznym złem. Zwłaszcza tacy jak ja, którzy przez kilkadziesiąt lat byli skazani na uśmiechanie się z ekranu, bycie miłym i gonionym przez jakichś typów spod ciemnej gwiazdy. Nadszedł wreszcie dla mnie czas zemsty filmowej i, grając Piotrka Wolnickiego, mogłem zaprezentować pewne środki wyrazu, o których przez 20 lat tylko marzyłem i podpatrywałem u innych.
Trzeba rozumieć postać, którą się tworzy na ekranie. Jak zrozumieć mordercę?
Bardzo dużo zależy od napisanej historii. Nasz scenarzysta daje na końcu opowieści dość jasną odpowiedź, skąd to zło narodziło się w naszym bohaterze. Są takie przypadki, że jakaś trauma - czy z dzieciństwa, czy z dorosłego życia - powoduje zakręt w człowieku. Prowadzi go do strasznych czynów. Sztuka daje nam fantastyczną możliwość przypatrywania się tym procesom i przeżywania katharsis. Nawet w tak rozrywkowym kryminalnym czy sensacyjnym gatunku możemy zbliżać się do jakiejś prawdy o człowieku - chociażby po to, żeby unikać takich czy mniejszych zagrożeń.
A propos katharsis – kiedy gra się mroczną postać, to można wyrzucić na planie i pozostawić w pracy złe myśli i negatywne emocje? Wrócić do domu oczyszczonym?
To bardzo indywidualna sprawa. Zależy od tego, jaką aktor ma higienę psychiczną i BHP pracy. Ja z niewielkimi wyjątkami nauczyłem się rozdzielać życie od fikcji. Nie mam z tym problemu. Zdradzę moją małą tajemnicę zawodową - okazuje się, że role najczarniejszych z czarnych charakterów są efektowne, ale w konstrukcji technicznej, aktorskiej są nawet trochę prostsze od dobrych bohaterów. W przypadku roli "czystego zła" użyte środki powinny być minimalne. Im bardziej on będzie normalny, sympatyczny, oszczędny, ograniczający się do odpowiedniej postawy, spojrzenia i dyskretnej mimiki, tym bardziej to jest wiarygodne. To raj, bo aktor nie musi - mówiąc kolokwialnie - dokonywać nadprodukcji min. Właściwie im mniej zagra, tym bardziej jest przekonujący.
Regularnie, z humorem i ironią, ale też bardzo dosadnie komentuje pan scenę polityczną. Lubi pan tak wkładać kij w mrowisko i patrzeć, co się będzie działo?
Uwielbiam. Myślę, że wkładanie kija w mrowisko to najciekawsze, co artysta może robić. Oczywiście fajnie jest też rozśmieszać, wzruszać, dawać innym do myślenia. Krzysztof Warlikowski – najwspanialszy artysta, z którym się w życiu spotkałem, nauczył mnie, że największym sensem bycia artystą jest wkładanie kija w mrowisko. Mówienie o sprawach bolesnych, trudnych, o tym, co jest nie w porządku, o tym, co przeszkadza nam żyć, o tym, co dotyka ludzi uciśnionych, mniejszości, chorych, Żydów, homoseksualistów, wszystkich tych, którym może się dziać krzywda z tego powodu, że są inni. Obowiązkiem artysty jest stawanie w ich obronie. Przynajmniej ja tak pojmuję tę rolę.
Czy będzie pan uczestniczył w wyborach?
Jest to przedmiot moich rozważań. Wybory już za parę dni, ale nie wiemy, czy się odbędą. Czy to będzie 10, a może 17 maja? Może jeszcze jakaś inna data... Z punktu widzenia komika, którym czasami bywam, to niezwykle zabawne i przyglądam się temu z ciekawością. Pierwszym moim odruchem była absolutna negacja tego, tej farsy i właściwie trochę dalej na tym stanowisku tkwię. Aczkolwiek słucham też, co mówią ludzie – że ten bunt został przewidziany przez najjaśniejszego prezesa Polski i dla niego to spełnienie marzeń, aby elektorat niegłosujący na obecnie urzędującego prezydenta pozostał w domu. Wtedy kłopot się rozwiąże w pierwszej turze, więc jeszcze się trochę waham.
Powinniśmy się teraz w ogóle zajmować wyborami?
Naprawdę mam inne problemy niż wybory prezydenckie w tej chwili. Chcę, żeby moi rodzice i moje dzieci były zdrowe, żeby córka zdała maturę w tym roku. Rozglądam się za tym, jak zadbać o swój budżet, bo ostatnią złotówkę zarobiłem dwa miesiące temu. To są moje problemy. To nie jest czas na wybory. Jakie to są wybory, kiedy nie ma kampanii prezydenckiej - ja nawet nie wiem, co ci kandydaci sądzą. Nawet gdyby prowadzili kampanie, nie bardzo miałbym na to czas, ochotę i sposobność, aby przyglądać się ich programom. Mamy stan wyjątkowy, niezależnie od tego, czy Kaczyński to tak nazywa, czy nie. To jest najbardziej wyjątkowy stan w historii Polski, od kiedy ja żyję. Bardziej wyjątkowy niż wybory w '89, powódź w '97, katastrofa smoleńska czy śmierć Karola Wojtyły. Ja mam inne problemy niż to, czy odklejać kopertę z nazwiskami kandydatów, czy nie.
Czy ja dobrze zrozumiałam, że pan, jako znany i ceniony aktor, przez ostatnie dwa miesiące nic nie zarobił?
Nie nic, ponieważ mam pół etatu w akademii teatralnej, więc pół średniej krajowej do mnie wpływa co miesiąc.
To może uświadomić, jak trudna jest sytuacja mniej rozpoznawalnych od pana artystów, którzy w tym momencie mają odcięte wszystkie źródła dochodów...
Teraz nie można zarabiać. Po raz pierwszy w życiu stałem się utrzymankiem mojej małżonki, za co jej jestem bardzo wdzięczny. Nie tylko nie zarabiam nowych pieniędzy, ale też przeróżne instytucje i producenci, z którymi byłem związany ostatnio, popadli w takie problemy, że nie płacą mi nawet za to, co zarobiłem dwa miesiące temu. Poprowadziłem chociażby Orły - bardzo to było miłe wydarzenie, ale pieniędzy do dziś za to nie zobaczyłem, bo producent szybko wpadł w kłopoty.
Czy dopuszcza pan myśl, że świat, który znaliśmy, już przestał istnieć i nigdy nie wróci?
Rzeczywiście, tak samo pewnie już nie będzie. Chociażby dlatego, że niektórym nie uda się tego przetrwać. Część podmiotów upadnie. Powiem tak: cieszę się, że nie jestem początkującym, debiutującym aktorem, który marzy o tym, żeby grać rolę za rolą. Jestem na takim etapie życia, że zmiana niekoniecznie musi oznaczać coś złego, wręcz przeciwnie. Natomiast martwię się o los młodych aktorów, zwłaszcza moich studentów.
Kiedyś mój ulubiony myśliciel Yuval Harari pisał, że świat prawdopodobnie już nigdy nie zwolni, tylko będzie coraz szybciej. Często ma rację, ale tu się pomylił. Nagle się okazuje, że tak drobna rzecz, jak cząsteczka koronawirusa może spowodować, że cały świat wyciągnie na jakiś czas wtyczkę z kontaktu. Wszyscy zostaniemy trochę pozostawieni sami sobie – w czterech ścianach, z naszymi rodzinami, na co nigdy nie mieliśmy czasu. Z jednej strony oczywiście pojawi się wiele problemów z tego powodu. Druga strona medalu jest taka, że mamy czas dla naszych bliskich i na refleksję.
Moment, aby pomyśleć o rzeczach, na które nigdy nie było czasu?
Mamy szansę zobaczyć, czym nasze życie jest. Odarte z tej otoczki, pogoni, która nam towarzyszyła każdego dnia. Teraz, kiedy zdejmie się tę warstwę, która kosztuje nas tak wiele czasu i zachodu – możemy sporo pomyśleć o tym, czym życie jest w istocie. W każdym razie ja sporo myślę. W tym sensie ten okres jest dla mnie, mimo że trudny, również drogocenny.
Ma pan jakieś postanowienia typu: "kiedy skończy się izolacja, to będę nadal..."?
Tak. Myślę, że będę sobie częściej takie kwarantanny urządzał. Nawet jeśli nie będzie konieczności zdrowotnej. Myślę, że to może być bardzo owocne i potrzebne.
***
Maciej Stuhr – urodził się 23 czerwca 1975 roku w Krakowie. Ukończył psychologię na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego i studia aktorskie na krakowskiej PWST. Debiutował jako 13-latek w "Dekalogu X" Krzysztofa Kieślowskiego. Był współzałożycielem studenckiego kabaretu Po Żarcie, z którym w 1997 roku zdobył I nagrodę na ogólnopolskim festiwalu grup kabaretowych PaKA. Zagrał w kilkudziesięciu filmach i serialach (m.in.: "Chłopaki nie płaczą", "Wesele", "Testosteron", "Pokłosie", "Drogówka", "Planeta Singli", "Belfer", "Sala samobójców. Hejter", "Szadź"). Aktor Teatru Dramatycznego i Nowego Teatru w Warszawie. W 2005 roku został uhonorowany tytułem Mistrza Mowy Polskiej, a w 2008 został Honorowym Ambasadorem Polszczyzny. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi i Srebrnym Medalem "Zasłużony Kulturze Gloria Artis".