Zawsze uważałem się za człowieka niezwykle umiarkowanego, stroniącego od wszelkiego rodzaju ekstremizmów. Natomiast nastały takie czasy, że nie da się być w środku. Przyszedł taki czas, że trzeba sobie powiedzieć, czy to, co się dzieje, nam się podoba, czy się nam nie podoba. Nie widzę trzeciej drogi - podkreślił w rozmowie z Magazynem TVN24 aktor, reżyser, felietonista Maciej Stuhr.
Z Maciejem Stuhrem spotkałem się w przytulnej, pustej sali Sceny Kameralnej Teatru Polskiego w Warszawie. Było to na godzinę przed spektaklem "Wujaszka Wani" Antoniego Czechowa w reżyserii Iwana Wyrypajewa, w którym Maciej Stuhr gra Michaiła Astrowa.
Ma blisko 50 ról filmowych i telewizyjnych. Jako aktor debiutował w wieku 12 lat w "Dekalogu X" Krzysztofa Kieślowskiego. Było to 30 lat temu. Później skończył studia: na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz aktorskie - w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie.
Jeszcze przed ukończeniem aktorstwa zagrał m.in. u ojca - Jerzego Stuhra - w "Historiach miłosnych" czy w "Fuksie" Macieja Dutkiewicza. Później były role u Olafa Lubaszenki, Agnieszki Holland, Filipa Bajona, Andrzeja Wajdy, Wojciecha Smarzowskiego czy Małgorzaty Szumowskiej.
Punktem przełomowym w jego karierze była jednak rola Józefa Kaliny w "Pokłosiu" Władysława Pasikowskiego. Film, który nawiązuje do mordu Żydów w Jedwabnem, wywołał falę kontrowersji i krytyki przede wszystkim pod adresem aktora.
Na co dzień gra na deskach stołecznych teatrów. Od 2008 roku związany jest z Nowym Teatrem.
Poza graniem u najlepszych Stuhr wykłada m.in. na Akademii Teatralnej w Warszawie. W 2017 roku zadebiutował jako reżyser i scenarzysta. Wspólnie ze swoimi studentami nakręcił "Milczenie polskich owiec" - 30 minutową satyrę na polskie środowisko aktorskie.
"Milczenie polskich owiec" pokazuje dziewięć osób, które mniej lub bardziej dobrowolnie nawiązują ze sobą kontakt w różnych konstelacjach. Dzieli ich sporo, ale łączy jedno: wszyscy próbują znaleźć choć cienką nić porozumienia z drugim człowiekiem. Każde z nich robi to na swój sposób. Na jaw wychodzą ich przywary, ukrywane fantazje, przelotne romanse. Stuhr pokazuje kilka różnych osobowości, które na swój sposób odzwierciedlają to, co polskie - nawet jeśli mało powszechne i wstydliwe.
Stuhr poza swoją działalnością twórczą dał się poznać jako komentator codzienności, publikując felietony czy po prostu zwięzłe komentarze na swoim profilu facebookowym.
Z Maciejem Stuhrem rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Angażuje się Pan politycznie, udziela w mediach społecznościowych, chodzi na protesty. Jaka jest tego zawodowa cena?
Maciej Stuhr: Na pewno dostaję mniej propozycji, za którymi stoją państwowe pieniądze. Ludzie boją się skalać zatrudnieniem tego wichrzyciela i lewaka. Aczkolwiek przyjście "dobrej zmiany" szczęśliwie się złożyło z moim powtórnym ojcostwem i przekroczeniem czterdziestki. Marzę, by pracować mniej, nie szukam kolejnych zajęć. To mi się podoba i w najbliższych latach to się nie zmieni.
Czuje się Pan wichrzycielem i lewakiem?
Nie. Ale dzisiaj wszystko jest przesadzone. Kiedyś zadzwoniła do mnie dziennikarka z prawicowego pisma. Pisała o mnie i moim Facebooku. Długo się wahałem, czy jest sens się spotykać, rozmawiać i tłumaczyć. Zaryzykowałem. To był artykuł, do którego chciała mnie podpytać o parę spraw. Później te wypowiedzi autoryzowałem, ale zastanawiałem się, co ona z tym wszystkim zrobi. Dzień przed publikacją została wypuszczona okładka, która była dość obrzydliwa, z jakimś okropnym podpisem na mojej twarzy. Natychmiast pożałowałem rozmowy. Później jednak wziąłem gazetę i okazało się, że to był bardzo dobry tekst. Zrównoważony, dający mi w pełni szansę wytłumaczenia, nienapastliwy, kulturalny, mówiący, że można tak i tak - z obu perspektyw. Tylko jaki jest procent tych, którzy zobaczyli okładkę i jednocześnie przeczytali tekst? Pomyślałem, że cały czas uczestniczymy w jakimś spektaklu. Dla redakcji lepiej jest podkręcić, dać na okładkę jakieś moje dziwne zdjęcie, rypnąć ostry, obraźliwy podpis. Środek nie jest już tak ważny. Wszystko trzeba podkręcać, pobudzić emocje.
Czyli jest Pan tym wichrzycielem i lewakiem?
Nie. Ze mnie się go robi. Taka jest epoka, że ludziom przyczepia się etykiety. By się nam łatwiej żyło. Ludzie zobaczą: Stuhr, lewak, pewnie teraz będzie opowiadać o polityce. Taka się przykleiła łatka, choć sam się w to trochę wmanewrowałem i podłożyłem. Nie ukrywam, że nie podoba mi się wiele rzeczy, które się w naszym kraju dzieją. Z miłości do tego kraju – bo z czegóż by innego – zabieram czasami głos. Niewątpliwie czasami dolewam oliwy do ognia, ale potem to już żyje własnym życiem.
Czuje Pan potrzebę tłumaczenia się ze swoich słów?
Często jestem posądzany o coś, czego nie powiedziałem. I budzi się w człowieku: słuchajcie, to nie tak, ja wam powiem, co miałem na myśli. Myślicie, że śmiałem się z ofiar tupolewa – nie, nie śmiałem się. Muszę wam to wytłumaczyć. I robię to, tłumaczę, piszę jakiś post na Facebooku, spotykam się z jakimś dziennikarzem. Nawet nie po to, żeby się jakoś specjalnie tłumaczyć, ale szukać dialogu. Wiem, jakie były moje intencje, co stało za każdym moim słowem, a nawet jakąś wpadką, jakimś lapsusem. Chociaż wytłumaczenie tego jest cholernie trudne.
Co się Panu w Polsce podoba?
Sporej liczbie ludzi zależy na losie tego kraju. Może nawet wszystkie zajadłości, afery, wynikają z tego, że ci po jednej i drugiej stronie chcą dobrze dla tego kraju. Czas musi pokazać, co było prawdziwą wartością, gdzie się pomyliliśmy, co zostało zrobione źle, co jest powodem do wstydu, a co było sukcesem.
To, co teraz dzieli mocno, to kwestie żydowskie i nowelizacja ustawy o IPN. Pan parę lat temu wystąpił w głośnym "Pokłosiu", gdzie nie ukrywano ciemnej karty polskiej historii. Wtedy był hejt. Teraz to do Pana wraca?
Pokazywaliśmy wielokrotnie "Pokłosie" za granicą i wszystkie dyskusje, wszystkie opinie, były tam nieprawdopodobnie propolskie. Nie odnośnie bohaterów tego filmu, ale twórców i stanu dyskusji w Polsce, że możemy robić takie filmy i o tych rzeczach rozmawiać. "Wow, naprawdę zrobiliście taki film? Szacunek". Mówię o dyskusji z widzami, recenzjach w poważnych tytułach. Ludzie byli przekonani, że w Polsce bardzo dużo się zmienia i że przeszliśmy wielką drogę, skoro potrafimy o sobie powiedzieć rzeczy, które w zasadzie wstyd mówić. Ten film nie powstał, żeby się pastwić nad Polakami, pożreć ich, znienawidzić. Powstał tylko w jednym celu: żebyśmy się z tym zmierzyli i przerazili. By nigdy coś takiego więcej się nie powtórzyło. To jest najważniejszy powód powstania tego filmu.
Teraz wszystkie te - niby propolskie - dyskusje, kończą się dokładnie na odwrót: retorsją, wybuchem antypolonizmu, udowadnianiem nam, jakimi jesteśmy antysemitami. Wyliczeniami, że Polacy więcej Żydów wydali, niż uratowali. To działa na odwrót. Uważam, że "Pokłosie” było superpropolskim filmem. A obecna propaganda jest antypolska. I mówię to z całą odpowiedzialnością.
W jednym z wywiadów mówił Pan, że po "Pokłosiu" szukał pomocy u terapeuty, pojawił się też kieliszek. Czy w całej tej nagonce nie czuł się Pan osamotniony przez Pasikowskiego, który mam wrażenie, zostawił Pana na pożarcie hejterom?
Było ciężko. Rano wstawałem i bałem się otworzyć komputer. Z drugiej strony był to chrzest bojowy, pewnego rodzaju mój Rubikon. Odnalazłem w tym perwersyjną satysfakcję. Zawsze byłem grzecznym chłopcem, co było z jednej strony miłe i ułatwiło mi wiele rzeczy, ale z drugiej strony nigdy nie miałem pola, żeby pobyć trochę łobuzem. Ta walka mnie zahartowała. To był niespodziewany zakręt w moim życiu. Pierwszy raz pomyślałem, że nie wszyscy muszą mnie lubić, ale mam swoje zdanie i mogę iść na starcie. To jest fajne.
Wmieszano w to Pana rodzinę.
To jest nasz sport narodowy. Jak już nie ma się sposobu, żeby się do kogoś dobrać, to rzuca się na rodzinę. To jest ostateczny chwyt, świadczący o bezradności atakujących. Gdzie ja bym tam komuś zaglądał w drzewo genealogiczne? Po co to robić? Były też inne reperkusje. Przez jakiś czas stałem się bohaterem prasy bulwarowej. Nazwisko stało się gorące. Nie spędza mi to jakoś - szczególnie dzisiaj - snu z powiek. Zawsze uważałem się za człowieka niezwykle umiarkowanego, stroniącego od wszelkiego rodzaju ekstremizmów. Natomiast nastały takie czasy, że nie da się być w środku. Po prostu nie da się. Ci, którzy mówią, że są w środku, idą na łatwiznę. Chcą się wymigać. Przyszedł taki czas, że trzeba sobie powiedzieć, czy to, co się dzieje, nam się podoba, czy nie. Nie widzę trzeciej drogi.
Pana tata, człowiek o silnej osobowości i charakterze, podziela pańskie komentarze na temat tego, co się dzieje w kraju?
Rzadko się do tego włącza.
A wspiera?
Pewnie jakoś wspiera i trzyma kciuki, ale czasami wydaje mi się – chociaż sam zabiera głos w dyskusji i czasem być może za mocno – że dla niego świat mediów społecznościowych jest zbyt obcy. Nie do końca to rozumie i myślę, że w jego opinii nie zawsze to jest warte grzechu i potrzebne. Jest jednak różnica epoki i nikt nie wymaga od 70-latka, żeby był gwiazdą Facebooka czy Instagrama. Ja nauczyłem się w tym jakoś poruszać i sprawia mi to sporą satysfakcję. Nie mam jednak ambicji zmuszać ojca, żeby się w to wdrożył. Nie musimy robić wszystkiego identycznie, chodzić za rączkę i wspierać się w każdej akcji. Myślę, że przypatrujemy się sobie z pewnego dystansu krakowsko-warszawskiego, spotykamy się co jakiś czas i sobie gadamy. Wolimy gadać o sztuce niż o polityce.
Jak tata skomentował Pana debiut reżyserski "Milczenie polskich owiec"?
Bardzo był zaskoczony, przede wszystkim poziomem realizacji technicznej. W jednej ze szkół, w których uczył studentów aktorstwa, prowadził przedmiot "praca z kamerą". Strasznie biadolił, że nigdy nie mógł mieć podobnego efektu. Czegoś, co wygląda jak prawdziwy film. Technika go zawsze zjadała, próbował to robić siłami szkolnymi. Ja się wycwaniłem i nie użyłem szkolnych sił, ale sił moich różnych przyjaciół filmowych, z którymi od lat współpracuję. Wykonałem kilka telefonów, żeby za półdarmo albo całkiem za darmo się ze mną pobawili. Efektem tego jest "Milczenie polskich owiec".
Skąd się wziął pomysł?
Film powstał w zupełnie innej kolejności niż wszystkie filmy świata, które zaczynają się od pomysłu, ewentualnie jakiś producent mówi: zaróbmy trochę pieniędzy. Nasza droga - czyli moja i studentów Akademii Teatralnej w Warszawie - przebiegła bardzo dziwnym tropem. Mieliśmy zajęcia, które nazywają się "praca z kamerą" i które prowadzi Maciej Stuhr. Jak to każdy przedmiot - zwłaszcza akademicki - powinien się czymś zakończyć, jakimś zaliczeniem, jakimś efektem. Czym się może zakończyć, jeśli nie jakimś filmem? Do tej pory, z innymi grupami, robiliśmy różne inne rzeczy, przy których ćwiczyliśmy różne warianty istnienia młodego aktora przed kamerą, robiąc remaki znanych scen. To była fajna zabawa, ale o tyle mało atrakcyjna i produktywna, że nie mogliśmy nigdzie poza szkołą tego pokazać, bo nie mieliśmy praw autorskich. Rzadko kiedy udawało się nam też przebić te wybitne kreacje. Z tej pewnej frustracji wziął się pomysł, żeby ilość włożonej przez nas pracy pokazać poza szkołą. Jedyną drogą, żebyśmy dysponowali wszystkimi prawami, było to, że wszystko sami stworzymy. Tak, z potrzeby chwili, narodził się scenariusz, który jest wynikiem serii ograniczeń. Po pierwsze: miałem gotową obsadę, to znaczy musiałem obsadzić całą swoją grupę studentów. Wiedziałem, że ma być dokładnie tyle postaci. Drugie ograniczenie to czas, gdyż musieliśmy to dość szybko nakręcić. W związku z tym, znając realia filmowego rzemiosła, stwierdziłem, że jedyna szansa, żeby w parę dni to zrobić, to umieścić akcję w jednym miejscu, żeby nie przenosić co chwila sprzętu. Trzecia myśl: żeby nie było głównych ról i epizodów, tylko każdy miał równorzędną rolę. W świetle tych ograniczeń zacząłem sobie przypominać różne filmiki, które mi się podobały. Były to przede wszystkim krótkie formy Jima Jarmuscha, dziejące się przeważnie w kawiarniach. Stwierdziłem, że to jest świetne miejsce, żeby młodzi ludzie mogli sobie pogadać. Sam tekst musiałem napisać w kilka dni, dlatego umieściłem akcję w realiach, które znam, czyli w środowisku aktorskim i trochę się nad nami powyzłośliwiałem.
Jednak te postaci mają bardziej uniwersalny wymiar. Można je swobodnie przyłożyć do pewnych stereotypowych Polaków. Jest złodziejka, jest ksiądz, "aspirująca" aktorka, zachłyśnięta wielkim światem.
Zawsze mnie fascynowało - w moich działaniach kabaretowych, facebookowych czy felietonisty - dokonywanie pewnej syntezy i wyłapywanie takich rzeczy, o których wszyscy wiemy, do których mamy wspólny klucz. Bardzo zależało mi, żeby ten film był komedią, żebyśmy mieli przy nim zabawę i żeby widz miał szansę się trochę pośmiać. Komedia działa wtedy, gdy mamy wspólny punkt odniesienia, jeżeli wiemy, że śmiejemy się z tego, co znamy z własnego życia czy z kręgu kultury, z którego wyrastamy. Są w tym scenariuszu rzeczy zupełnie absurdalne, chociażby spowiedź w knajpie, która jest cytatem z paru znanych nam filmów - na przykład z Woody'ego Allena czy Jarmuschowskiej "Nocy na Ziemi".
Poruszona została kwestia wolności. Sięga Pan po ten temat dość komicznie.
Niektórzy ludzie o wolność zawsze będą walczyć i jest im potrzebna. Ja mam półtorarocznego syna, który jest bardzo grzecznym dzieckiem i nie ma z nim w zasadzie żadnego kłopotów, poza jednym. Otóż nie cierpi wszelkiego rodzaju ubezwłasnowolnienia. Jak się go wsadzi do fotelika, przypnie pasami, czy jak się go położy, żeby zmienić pieluszkę i musi być przez chwilę nieruchomo, to jest to dla niego prawdziwa tortura. On chce być wolny, chce wyjść na brzeg kanapy i skoczyć na główkę do tyłu. Takie ma pomysły i gdy się go w tym ogranicza, to wierzga. Ale nie wszystkie dzieci są takie. Niektóre wolą być przytulone, objęte, niewypuszczane z rąk. Wolność nie jest - wbrew temu, co powszechnie się uważa - wartością ogólnoludzką. Jest dobrze znana wielu jednostkom, które o to walczą i które rzeczywiście potrzebują tego jak powietrza. Te jednostki zawsze będą skłaniać się ku liberalizmowi i będą próbowały te swoje dążenia do wolności uogólnić. Wydaje im się, że wszyscy tego potrzebują. Myślę, że prawda jest inna. Nie wszyscy tego chcą. Są tacy, którzy wolą rządy silnej ręki, żeby im twardo mówić, co i jak trzeba robić. Dla nich to jest gwarancja, że świat będzie szedł w dobrą stronę. Jeśli o mnie chodzi, zostałem tym genem wolności zarażony i lubię sobie o nią walczyć. To nie musi być niczym nieograniczona wolność, jak u mustanga na prerii, bo żyjemy w takim, a nie innym świecie. Ale lubię mieć przestrzenie tylko moje.
Obecna sytuacja polityczno-społeczna daje Panu poczucie wolności?
Im mniej jest jej na zewnątrz, tym więcej muszę jej sobie znaleźć w środku. Pokolenia ciut starsze od mojego opowiadają o takim zjawisku jak emigracja wewnętrzna. Wtedy nikt nie wierzył w to, że świat się może zmienić. Wielu ludzi myślało, że całe życie będzie żyło w PRL-u, w czasach komunistycznych, więc ta emigracja była pomysłem na życie. Dzisiaj też jest taka pokusa, żeby olać to, co się dzieje wokół. Że jest to zbyt dalekie od tego, jak bym chciał się czuć, w jakim kraju i w jakich wartościach chciałbym żyć, co bym chciał oglądać, czego słuchać, jakich wartości chciałbym bronić, jakiej historii się uczyć.
Ogłoszono nominacje do Polskich Nagród Filmowych…
Tak, nawet mam znaczek Orłów.
Wśród nominowanych nie ma nikogo z produkcji Patryka Vegi. Jest pan zaskoczony?
Nie, nie zaskakuje mnie to.
A zagrałby Pan u niego?
Nie wiem. Chyba to zależy od scenariusza i propozycji. Myślę, że w takim "Pitbullu" zagrałbym, ale w "Botoksie" chyba nie chciałbym grać.
Mówi się, że występ u Vegi to aktorskie i artystyczne kompromisy. Jest Pan skłonny do artystycznych kompromisów?
Marcello Mastroianni, gdy zapytano go, czy wystąpiłby w reklamie, powiedział, że nigdy nie sprzeniewierzy się ideałom swojego zawodu, chyba że... potrzebny mu będzie nowy basen. Różne są potrzeby i sytuacje, w których można zmienić zdanie. Aktorstwo to tylko zawód, nie ma co za każdym razem doszukiwać się wielkiej misji. W swoim życiu grałem przeróżne rzeczy, nie zawsze najważniejsze i najlepsze. Zdecydowałem się zrobić komedię romantyczną, ale wtedy usilnie namawiałem producentów, żeby "Planeta singli" była na jakimś poziomie, którego nie musiałbym się wstydzić. Razem pracowaliśmy nad tym, żeby ludzie się szczerze śmiali i szczerze wzruszali. Zrobić porządną komercję nie jest łatwo.