Nigdy wcześniej ludzie tak bardzo nie poczuli, że świat jest globalną wioską. Wielkie dobroczynne koncerty dotarły do trzech czwartych telewizorów na świecie. Największe gwiazdy rocka poprosiły ludzkość o kawałek serca i pieniądze. Odzew był taki, że przywódcy państw musieli zmienić spojrzenie na wiele spraw. Musieli się po prostu liczyć z opinią publiczną, którą ukształtowali artyści. 13 lipca od tych koncertów mija równo 35 lat.
Głód w Etiopii, który nastał w 1984 roku i trwał kilka lat, był niewyobrażalny. Dopóki ktoś nie zetknął się z nim twarzą w twarz.
"Widziałam jak po dokonaniu zrzutów, zanim miejscowe władze rozdzieliły zboże, ludzie zbierali rozsypane pojedyncze ziarnka, ziarno za ziarnem. Opłukiwali je z gliniastego błota w kałużach i z namaszczeniem, starannie je żuli" – depeszowała z Etiopii latem 1985 roku specjalna wysłanniczka Polskiej Agencji Prasowej Wiesława Bolimowska, która towarzyszyła eskadrze polskich śmigłowców z pomocą humanitarną.
Władza zamiast jedzenia kupowała broń
Klęski głodu nawiedzały Etiopię wielokrotnie. Ta z pierwszej połowy lat 80. XX wieku była jednak szczególnie dotkliwa. Spowodowała ją jak zwykle susza, która spustoszyła rolnictwo niemal we wszystkich krajach Sahelu. Ale w Etiopii trwała też wojna domowa. Komunizujący reżim Derg walczył z erytrejskimi rebeliantami. Rolnictwo z powodu suszy nie produkowało żywności. Państwo nie miało pieniędzy na zakup jej za granicą. Władza wolała kupować broń.
W 1984 roku osiem milionów Etiopczyków nie miało co jeść. W kolejnych latach klęska głodu pogłębiała się. Według różnych szacunków, w Etiopii z głodu zmarło od 700 tysięcy (badania Asamero Kidane) do miliona osób (doniesienia medialne). Nie ma precyzyjnych wyliczeń, bo umierający nie byli w żaden sposób ewidencjonowani. Często zdarzało się, że rodzice umierali, a dzieci przeżywały. Trwały ślad po tamtym głodzie w Etiopii to 150 tysięcy sierot.
Głodujący mieszkańcy wsi, aby przeżyć, uciekali do miast. Jednak tam nie było dla nich ani miejsca, ani jedzenia. Koczowali więc na pustych terenach, które szybko zyskały miano "obozów głodu".
W tym samym 1984 roku telewizja BBC pokazała reportaż Michaela Buerka, który dzięki miejscowemu przewodnikowi Mohamedowi Aminowi dotarł do takiego obozu w mieście Korem w regionie Tigraj. Zamożna część świata zobaczyła na ekranach śmiertelnie wychudzonych ludzi, umierające z głodu dzieci i rzędy przykrytych kocami ciał, które czekały na pochówek.
Plaster na ranę
Reportaż ten obejrzał między innymi Bob Geldof, irlandzki muzyk, lider zespołu The Boomtown Rats. Postanowił działać. Skrzyknął supergrupę brytyjskich gwiazd popu i rocka. Niektóre źródła podają, że mózgiem przedsięwzięcia była jego ówczesna narzeczona, potem żona, Paula Yates.
Formacja została nazwana Band Aid. W nazwie tej kryje się gra słów. Band to oczywiście zespół muzyczny. Ale Band-Aid (to z kolei od bandaża), to również znana na zachodzie marka środków opatrunkowych. Band Aid w przenośni miał być więc plastrem na ranę, jaką niewątpliwie dla ludzkości był wielki głód w Afryce.
W skład Band Aid weszli m.in. Bono, Sting, David Bowie, Paul McCartney, George Michael, Phil Collins oraz całymi składami takie zespoły jak Duran Duran, Spandau Ballet, czy żeński tercet Bananarama.
Jedyna woda to łzy
Jesienią 1984 roku nagrali piosenkę "Do They Know It's Christmas?". Tekst napisał Geldof. Jest w nim mowa o miejscu na świecie, w którym jedyną wodą jest gorzki strumień łez. Tym miejscem jest Afryka, gdzie na święta raczej na pewno nie spadnie śnieg, gdzie nic nie rośnie i nie płyną rzeki. A najwspanialszym podarunkiem dla mieszkańców na Gwiazdkę będzie... pozostanie przy życiu. "Czy oni w ogóle wiedzą, że są święta" – pyta podmiot liryczny tekstu.
Wszystko odbyło się w ekspresowym tempie. 25 listopada artyści zaśpiewali. Dzień później zmontowany był już nośnik z oryginałem utworu, zwany w tamtych czasach taśmą matką. Trzy dni później gotowy do emisji w telewizji był wideoklip.
Utwór z dźwięcznym refrenem "Feed the world..." – "Nakarm świat" został zapisany na winylowym singlu [płyta obracająca się na gramofonie z prędkością 45 obrotów na minutę – red.] i rozszedł się w nakładzie trzech milionów egzemplarzy. Cały dochód z niego został przeznaczony na pomoc głodującym.
Nie obyło się bez przeszkód. Rząd nie chciał zwolnić dochodów z płyty z VAT-u. Geldof nie zawahał się wtedy wystąpić w mediach przeciw ówczesnej premier Margaret Thatcher. Ostatecznie zwyciężył rozsądek i polityczne wyczucie nastrojów społecznych. Dobroczynna supergrupa nie zapłaciła podatku. Równowartość 24 milionów dolarów mogła zostać przekazana na pomoc Etiopczykom.
Królowa Elżbieta II była mniej powściągliwa niż pani premier. Pogratulowała Geldofowi akcji Band Aid i nadała mu tytuł szlachecki. Geldof był potem dwukrotnie zgłaszany do Pokojowej Nagrody Nobla...
15 worków mąki na 27,5 tysiąca ludzi
Brytyjscy gwiazdorzy obudzili swoim sukcesem ducha rywalizacji wśród kolegów zza Atlantyku. Zaraz po świętach amerykański aktor i piosenkarz Harry Belafonte zaczyna szukać chętnych do nagrania dobroczynnego przeboju. Tak powstaje amerykański odpowiednik Band Aid – przybiera nazwę USA For Africa, przy czym "USA" w tej nazwie rozwija się jako "United Support Of Artists" – wspólna pomoc artystów dla Afryki.
Jest okazja, żeby złapać wszystkie gwiazdy w jednym miejscu. 28 stycznia 1985 roku odbywa się gala nagród American Music Awards. Po uroczystości, na całą noc, 45 piosenkarzy zamyka się w studiu i nagrywa przebój "We Are The World". W nagraniu piosenki autorstwa Michaela Jacksona i Lionela Richiego biorą udział między innymi Ray Charles, Bob Dylan, Billy Joel, Cyndi Lauper, Quincy Jones, Diana Ross, Bruce Springsteen, Stevie Wonder, Kenny Rogers, Tina Turner, Paul Simon.
W chórze śpiewającym refren był też twórca Band Aid – Bob Geldof, który przyleciał do Los Angeles, żeby jeszcze bardziej uświadomić artystom wagę ich przedsięwzięcia.
- Uważam, że to, co stało się w Afryce, jest zbrodnią o historycznych rozmiarach. W budach z blachy falistej ludzie chorują na zapalenie opon mózgowych, malarię i dur brzuszny. Ciała zmarłych leżą obok żywych ludzi. W niektórych obozach jest 15 worków mąki do podziału na 27,5 tysiąca ludzi. Po to więc tu jesteśmy – zwrócił się do obecnych w studiu nagraniowym.
Niewidomy żartuje z niewidomego
Nie obyło się bez napięć. Wśród kilkudziesięciu gwiazd było wiele takich, które miały własne wizje artystyczne, niekoniecznie zbieżne z tym, co wymyślili Jackson i Richie. Stevie Wonder wpadł nawet na pomysł, że skoro piosenka jest dla Afryki, to trzeba zaśpiewać refren w języku suahili. W czasie gorącej debaty nad tym pomysłem jeden z wykonawców, Waylon Jennings, opuścił studio. Wrócił, gdy już ustalono, że całość tekstu będzie po angielsku.
O czwartej nad ranem do studia nagraniowego zostały przywiezione dwie kobiety z Etiopii, które wzruszone dziękowały artystom, opowiadając, jak dramatyczny jest głód w ich kraju. Część obecnych w studiu popłakała się. Wonder próbował zażegnać ogólne przygnębienie żartując, że dzięki nagraniu "We Are The World" po raz pierwszy dane było mu zobaczyć niewidomego artystę Raya Charlesa. "Po prostu wpadliśmy na siebie" – wyjaśnił Wonder, który sam też jest niewidomy.
W końcu udaje się nagrać ostateczną wersję "We Are The World". Utwór wprawdzie ukazuje się na rynku dopiero 7 marca, ale natychmiast staje się przebojem. Pierwszy nakład płyty, wytłoczony z biznesowej ostrożności zaledwie w ośmiuset tysiącach egzemplarzy, rozchodzi się w trzy dni. Kolejne edycje –najpierw w Stanach Zjednoczonych, potem w pozostałych krajach świata – osiągają łączną sprzedaż ok. 20 milionów egzemplarzy i przynoszą 63 miliony dolarów dochodu.
Band Aid i USA For Africa zaczynają wielkie zakupy. Ziarno, mąka, produkty wysokobiałkowe, koce, leki, materiały opatrunkowe, sprzęt chłodniczy – wszystko to leci samolotami transportowymi do Afryki.
Autor reportażu w BBC Michael Buerk, który po kilku miesiącach ponownie przyjechał do Etiopii, zobaczył tam osiem śmigłowców Hercules z darami zakupionymi przez Band Aid. "To było imponujące" – stwierdził w jednym z wywiadów. I przyznał, że wcześniej nie miał zbyt dobrego zdania o gwiazdach rocka. W tym momencie zaczął zastanawiać się, kim są ludzie, którzy stworzyli Band Aid.
Przejść z Duran Duran prosto na Springsteena
Po tych sukcesach wydawniczo-sprzedażowych Geldof nie zamierzał wygaszać akcji. Czuł, że obudził sumienia sytych i zamożnych społeczeństw. Zaczął rozważać pomysł, który początkowo wydawał się szalony i niewykonalny. Pomysł Boya George’a z zespołu Culture Club, który w czasie jednego z koncertów promujących "Do They Know It's Christmas?" szepnął Geldofowi, że może by tak zorganizować wielki dobroczynny koncert wszystkich gwiazd i transmitować go na cały świat.
Geldof miał wizję, że koncerty powinny być dwa. Jeden w Londynie, a drugi - jak początkowo rozważał - w Nowym Jorku w hali Madison Square Garden. I żeby oba były transmitowane w telewizji na cały świat.
"Byłoby wspaniale, gdyby na przykład Duran Duran zagrał kilka numerów, a potem transmisja przeniosłaby się do Ameryki na koncert Bruce'a Springsteena. W tym czasie na Wembley zostałaby przygotowana scena dla kolejnego artysty i transmisja przeniosłaby się tam znowu. W ten sposób z biletów i praw do transmisji można by uzyskać wiele pieniędzy" – klarował swą wizję magazynowi "Melody Maker" w styczniu 1985 roku.
W prasie muzycznej z tamtego okresu można wyczytać, że ogólnoświatowy charytatywny show, taki jak wyobrażał sobie Geldof, w normalnych warunkach byłby przygotowywany dwa lata. On jednak zrobił to w mniej niż pół roku. Nie sam, rzecz jasna.
By nie było wstydu z powodu słoików z moczem
Trud organizacji wzięli na siebie 39-letni Harvey Goldsmith w Wielkiej Brytanii - już wtedy uważany za wizjonera i najlepszego producenta wielkich koncertów rockowych - i Bill Graham, promotor rocka w Stanach Zjednoczonych. Oprócz megakoncertów niewielkie występy lokalnych gwiazd miały się odbywać również w innych krajach, m.in. w Japonii, Australii, Austrii, a nawet w Związku Sowieckim. Dla koncertów wymyślono nazwę – Live Aid. W logotypie znalazła się gitara elektryczna z korpusem w kształcie Afryki. Termin wyznaczono na 13 lipca 1985 roku.
Graham ostatecznie ustalił, że amerykański koncert odbędzie się nie w Nowym Jorku, a w Filadelfii. Tamtejszy stadion imienia Johna Fitzgeralda Kennedy'ego mógł pomieścić pięć razy więcej ludzi niż Madison Square Garden. Poza tym władzom Filadelfii potrzebne było wtedy jakieś wydarzenie, które poprawiłoby ich wizerunek po tym, jak 13 maja podczas akcji w siedzibie sekty MOVE, uznanej za organizację terrorystyczną, policja zrzuciła na budynek dwie bomby zapalające. Zginęło wtedy 11 członków sekty, a pożar przeniósł się na osiemdziesiąt - uprzednio ewakuowanych - sąsiednich nieruchomości. 250 postronnych filadelfijczyków straciło w ten sposób dach nad głową.
Pewnym problemem w Filadelfii okazało się też przeproszenie i grzeczne wyproszenie... świadków Jehowy z sąsiedniego Stadionu Weteranów. Oba stadiony - JFK i Veterans Stadium - wyburzone w późniejszych latach, wtedy dzieliła zaledwie ulica. Świadkowie od czternastu lat w połowie lipca mieli u Weteranów swój doroczny kilkudniowy zjazd. W 1985 roku ostatnim dniem zjazdu jehowitów miała być sobota 13 lipca, czyli dzień koncertu. Dwa kilkudziesięciotysięczne zgromadzenia praktycznie w jednym miejscu to nie był dobry pomysł. Zwłaszcza że dwa lata wcześniej doszło do podobnej koincydencji z opłakanymi zresztą skutkami.
W czasie koncertu The Who musiała interweniować policja, bo pijani fani zespołu sikali do słoików i rzucali nimi w wyznawców Jehowy. Poza tym przyjezdnym uczestnikom koncertu myliły się obiekty i wchodzili na Stadion Weteranów, gdzie akurat trwało sympozjum jehowitów o... szkodliwości muzyki rockowej. Dlatego w 1985 roku świadkowie Jehowy - na wieść o kolejnym koncercie rockowym w sąsiedztwie - sami skrócili swój zjazd o dzień. Uczynili to - jak poinformowali - w duchu porozumienia. Organizatorzy Live Aid w Filadelfii zyskali w ten sposób do dyspozycji 5,5 tysiąca miejsc parkingowych.
Fortepian to za mało
W czasie, gdy producenci zajmowali się organizacją, Geldof namawiał poszczególnych artystów, żeby wystąpili na scenie. Nie było to łatwe. Wielu miało zaplanowane trasy koncertowe albo wakacje po wielomiesięcznych nagraniach. Niektórzy soliści teoretycznie mieli czas, ale nie mogli zgromadzić wszystkich niezbędnych muzyków. Geldof namawiał na przykład Billy'ego Joela, żeby przyjechał i zaśpiewał, samodzielnie akompaniując sobie na fortepianie. Menedżer Joela nie chciał na to się zgodzić, uznając, że jeden gość i jeden fortepian na scenie to za mało, żeby porwać kilkudziesięciotysięczną, rozkrzyczaną publiczność na wielkim stadionie.
Lionelowi Richiemu też nie podobała się spontaniczność Geldofa. Nie miał skompletowanego zespołu, więc nie chciał wystąpić ani solo, ani w okrojonym składzie. "Nikt nie chciałby wyglądać jak głupek przez półtoramiliardową publicznością" [na tyle szacowano łączną widownię telewizyjną na całym świecie - red.] – uzasadnił menedżer Richiego.
Geldof zastosował w tej sytuacji podstęp wobec wahających się.
"Po prostu blefował" – wyznał po latach kierownik produkcji Andy Zweck w wywiadzie dla dziennika "Guardian". "Dzwonił do Eltona Johna i mówił, że Queen jest już na liście wykonawców. I że David Bowie też jest. Potem dzwonił do Bowiego i zapewniał go, że ma już potwierdzenie występu od Queen i Eltona Johna".
Podobne podchody stosowali producenci, żeby namawiać i podbijać stawkę za prawa do transmisji telewizyjnych. Wmawiali jednej sieci telewizyjnej, że inna zgodziła się na ich propozycję. I próbowali w ten sposób uzyskać lepsze warunki. Wszystko, rzecz jasna, dla sprawy.
Uroki telethonu i obiekcje Gorbiego
Tymczasem Geldof snuł kolejne plany, żeby zebrać jeszcze więcej pieniędzy niż tylko z biletów i sprzedaży praw do transmisji. Wymyślił globalny telethon. Słowo to jest połączeniem telewizji i maratonu. Ten sposób gromadzenia pieniędzy polega na tym, że podczas wielogodzinnej transmisji telewizyjnej wolontariusze pracujący w studiu przyjmują telefonicznie deklaracje wpłat na wskazany cel. Stale wzrastająca suma zebranych pieniędzy wyświetlana jest na planszy w TV.
Pomysł Geldofa, aby telethon towarzyszący Live Aid miał globalny zasięg, wymagał jednak przekonania władz poszczególnych państw, w których obowiązywały często bardzo różne przepisy o zbiórkach publicznych. Czasami Geldof musiał osobiście interweniować na szczeblu rządowym, ale udało się. Z państw wolnego świata do telethonu nie przystąpiła tylko Szwajcaria. Poza telewizyjno-telefonicznym systemem zbiórki pieniędzy znalazły się również Jugosławia i blok komunistyczny. Mimo że z telethonem nie udało się wszędzie dotrzeć, to i tak system się zatkał. W czasie transmisji dzwoniło bowiem nawet dwieście tysięcy ludzi na godzinę, podczas gdy system mógł obsłużyć w tym czasie "zaledwie" 15 tysięcy połączeń.
W ogóle idea Live Aid jedynie w bardzo szczątkowej formie przeniknęła za żelazną kurtynę. W Polsce transmisji nie było w ogóle. Już po fakcie pojawiały się jedynie krótkie migawki. W Związku Sowieckim Michaił Gorbaczow wspaniałomyślnie zgodził się na występ miejscowego zespołu Autograf. Zadeklarował też, że ZSRR skorzysta z transmisji telewizyjnej. W końcu jednak okazało się, że sowiecki radiokomitet Gos-Tel-Radio transmitował koncert dla zaledwie stu pięćdziesięciu zaufanych towarzyszy. Gorbaczow odrzucił też propozycję zaprezentowania minutowego spiczu przed kamerą, w którym w przerwie transmisji namawiałby do solidarności z głodującą Afryką.
Arystokracja w oparach łososia
Kłopoty piętrzyły się, a czas nieubłaganie płynął. Harvey Goldsmith kupił sobie dwadzieścia zegarów i zegarków, żeby w każdym miejscu i każdej chwili wiedzieć, która jest godzina. Geldof, gdy na krótko zasypiał, budził się zlany zimnym potem, obawiając się, że o czymś zapomni lub z czymś nie zdąży. Narzeczona donosiła mu tylko ręczniki.
Gdy 10 czerwca na konferencji prasowej ogłaszał listę wykonawców, nie wszyscy jeszcze byli potwierdzeni. Niektórzy się obrazili. Ale na przykład Mick Jagger - wcześniej niezdecydowany - na wieść, że ogłoszono, iż wystąpi na Live Aid, nieoczekiwanie potwierdził swój udział.
Bilety na 72 tysiące miejsc na Wembley zostały wyprzedane się w ciągu dwóch godzin (niektóre źródła podają, że na londyński stadion weszło ostatecznie 80 tysięcy osób). 90 tysięcy biletów na stadion JFK rozeszło się w pięć godzin.
W końcu nadszedł ten dzień. 13 lipca 1985 roku w południe na Wembley zagrały fanfary. Na honorową trybunę wypełnionego po brzegi stadionu Bob Geldof wprowadził księżną Dianę i księcia Karola. Ze sceny zagrano Royal Salute, a para książęca dostała kwiaty od dwuletniej córki Geldofów – Fifi. Księżna Diana była zaskoczona, gdy usłyszała prośbę dziecka o... wędzoną rybę. Dopiero później okazało się, że Fifi początkowo nie chciała słyszeć o żadnym wręczaniu kwiatów. Matka przekupiła ją więc obietnicą wędzonego łososia, za którym mała przepadała.
Po uhonorowaniu książęcej pary zaczął się wielogodzinny show. Każdy wykonawca miał dla siebie tylko dwadzieścia minut. Pierwszy wystąpił Status Quo, ostatni był Paul McCartney. Na koniec wszyscy artyści zaśpiewali - oczywiście - "Feed the World...".
Fałszywy akord Collinsa
Z londyńskiego koncertu do historii przeszło kilka epizodów. Najczęściej przytacza się, że Queen dał wtedy najlepszy swój koncert w dziejach. Grupa weszła na scenę praktycznie z marszu, bez próby i porwała publiczność dwudziestominutową, nieprzerwaną wiązanką swych największych przebojów.
Zupełnie kameralnie wystąpił natomiast Phil Collins. Tylko on i fortepian. A jednak można. Grając "Against All Odds" w pewnym momencie myli się. Uśmiecha się i kręci głową, jakby nie dowierzał, że mógł popełnić taki kiks. Być może to dlatego, że miał głowę zaprzątniętą myślą, czy zdąży.
Collins ambitnie bowiem postanowił, że wystąpi na obu koncertach, mimo że odbywały się na różnych kontynentach. Gdy zszedł ze sceny na Wembley, śmigłowcem poleciał na lotnisko Heathrow, a stamtąd naddźwiękowym concordem do Stanów Zjednoczonych. Zdążył, bo maszyny te pokonywały wtedy Atlantyk w czasie o połowę krótszym niż zwykłe samoloty pasażerskie. Sprzyjała mu też różnica stref czasowych. Leciał w kierunku, w którym było wcześniej niż w Londynie. W Filadelfii zaśpiewał dwa swoje przeboje i zagrał gościnnie jako perkusista z muzykami Led Zeppelin.
Collins spotkał w samolocie Cher, która nie wiedziała o Live Aid. Wracała ze swojej trasy koncertowej. Zdążył ją namówić, żeby przyjechała na finał koncertu do Filadelfii. Rzeczywiście przyjechała i wzięła udział w zbiorowym wykonaniu "We Are The World" na koniec imprezy.
Poszliby za Geldofem jak w dym
Gary Kemp ze Spandau Ballet opowiadał po latach, co najbardziej zapamiętał z Live Aid – jeden moment z występu Geldofa. Inicjator koncertu wystąpił na scenie wraz z Boomtown Rats i ich największym przebojem "I Don't Like Mondays" ("Nie lubię poniedziałków") – również zaangażowanym społecznie, z tekstem napisanym w poczuciu niezgody na okrucieństwo zastanego świata.
Tamtego dnia na Wembley Geldof wykonywał swój szlagier z wielką pasją. Śpiewał, niemalże krzycząc. Gestykulował tak dosłownie, jakby rysował w powietrzu to, o czym właśnie śpiewa. W pamięci Gary'ego Kempa utrwalił się właśnie gest Geldofa. Gdy elementem piosenki jest pauza na ciszy, Bob zastyga z uniesioną w górę zaciśniętą pięścią. W oryginale ta chwila ciszy trwa zaledwie kilka taktów. Na Wembley, gdy Geldof stał z uniesioną pięścią, a tłum wiwatował, trwało to aż dwadzieścia sekund. I było bardzo wymowną chwilą. W opinii Kempa Geldof wyglądał wtedy jak przywódca, wręcz mąż stanu. Gdyby tylko chciał, tłum poszedłby za nim. Taką miał charyzmę.
Geldof jedzie naprawiać świat
Wrażenie Kempa okazało się prorocze. Po Live Aid Geldof całym sobą poświęcił się naprawianiu świata. Jeździł do Afryki, żeby pilnować rozdziału dóbr zakupionych za zebrane pieniądze, występował na sesjach ONZ. Pouczał polityków, jak mają pomagać.
Na jednej z sesji plenarnych ONZ Geldof równo łajał oba światowe mocarstwa za to, jak pomagają Afryce. Sowiecką politykę pomocy nazwał kpiną i ocenił jako "cyniczną i śmiechu wartą". Z kolei promowaną przez USA politykę wspierania wolnej przedsiębiorczości w Afryce określił jako nadmiernie uproszczoną i nonsensowną. Oskarżał Amerykanów i Sowietów, że wykorzystują forum ONZ do forsowania swych ideologii zamiast do rzeczywistej pomocy głodującym.
"Swoją" pomoc Geldof uznawał za trafnie kierowaną i dobrze zorganizowaną. Po powrocie z pierwszej po Live Aid podróży po Afryce muzyk powiedział agencji AP, że widział na własne oczy, jak pieniądze zebrane w czasie akcji są dobrze wydawane.
- Dobrze wydawane znaczy tyle, co pomóc ludziom utrzymać się przy życiu. A pomogliśmy utrzymać przy życiu tysiące ludzi – zapewniał.
Autor przywołanego wcześniej telewizyjnego reportażu dla BBC Michael Buerk szacował po latach, że zebrane dzięki amerykańskim i brytyjskim rockmanom pieniądze ocaliły od miliona do dwóch milionów istnień ludzkich. Buerk dostrzegał poza tym jeszcze jeden wymiar oddziaływania Band (Live) Aid. Było nim wymuszenie zmiany polityki europejskich państw rozwiniętych oraz USA w zakresie pomocy na terenie tzw. pasa głodu w Afryce. Politycy po prostu musieli liczyć się z opinią publiczną, która - poruszona skalą tragedii - na wezwanie artystów przekazała w sumie na pomoc poszkodowanym 150 milionów dolarów.
Którędy płynęły pieniądze
Wcześniej sposób pomagania Afryce przez rządy państw bogatego Zachodu budził wiele kontrowersji. Owszem, przekazywano pieniądze i dary, ale nikt nie miał kontroli nad tym, jak wygląda rozdzielanie tej pomocy na miejscu. W afrykańskich krajach - oględnie rzecz ujmując - nie było tradycji przejrzystego przekazywania dóbr przez władzę ludowi i społecznej kontroli nad tym procesem. Krótko mówiąc, kwitły korupcja i spekulanctwo.
Reporterka "Guardiana" Victoria Brittain latem 1985 roku widziała w stolicy Mali - Bamako - stragany uginające się od darów z pomocy humanitarnej, które sprzedawano po paskarskich cenach.
Kontrowersje wokół tego, czy pomoc trafia na pewno do potrzebujących, czy może ktoś nieuprawniony przy okazji próbuje się obłowić, uderzyły rykoszetem również w Geldofa i Band Aid. W mediach - zarówno w USA, jak i Wielkiej Brytanii - zaczęły pojawiać się doniesienia, że fundusze zebrane dzięki działalności artystów, jakkolwiek trafiły do niosących pomoc organizacji pozarządowych, to jednak były to organizacje de facto kontrolowane przez wojskowy reżim Derg. Sugestie takie pojawiały się w programach Fox News. Na początku 2010 roku również BBC poinformowała, że część pieniędzy zebranych podczas Live Aid została wręcz wydana, poza kontrolą darczyńców, między innymi na zakup broni.
Geldof odpowiedział na to publicznym wezwaniem, aby nadawca pokazał dowody, że opisany proceder miał miejsce. Zajęła się tym wewnętrzna komisja BBC. Dochodzenie trwało siedem miesięcy. Ostatecznie 4 listopada 2010 roku BBC przyznała, że dowodów nie ma. Stacja przeprosiła zarówno samego Geldofa, jak i organizację Band Aid Trust.
Idea pomocy potrzebującym, zapoczątkowana przez Geldofa, żyła jeszcze wiele lat po Band Aid. Przybierała różne formy i służyła różnym celom. Na przykład w 2005 roku z inicjatywy Geldofa i Bono odbyły się międzynarodowe koncerty Live 8, których celem było zwrócenie uwagi najbogatszych państw świata na potrzebę zredukowania długów krajów najbiedniejszych. Idea przez lata nie tylko powracała, ale i pączkowała. Także inni wykonawcy organizowali akcje dobroczynne ze wspólnym mianownikiem "aid" w nazwie np. Farm Aid, Hear'n Aid czy Ferry Aid.
Pierwowzór, czyli Band Aid, odradza się co jakiś czas w nowych formach. W kolejnych odsłonach dobroczynnych akcji Band Aid w XXI wieku utwór "Do They Know It's Christmas" śpiewa już kolejne pokolenie wykonawców, m.in. Chris Martin, Dido czy Paloma Faith.
Geldof ostatecznie nie dostał Pokojowej Nagrody Nobla. Wpisał się jednak trwale w historię, choćby jako czołowy przedstawiciel opisywanego w nauce o stosunkach międzynarodowych nurtu "dyplomacji gwiazd" ("celebrities diplomacy" - A.F. Cooper, 2009). I jako artysta, który z bodaj największym w dziejach rozmachem wcielił w życie koncepcję sztuki, której celem powinno być ocalanie ludzi.