Wysokie czarne buty i białe fartuchy - tyle mogła zaobserwować spod swojej obozowej pryczy Lidia Maksymowicz. Kiedy do dziecięcego baraku wchodził doktor Mengele, trzylatka chowała się w najciemniejszym kącie baraku. Przeżyła Auschwitz ale usłyszała, że jej matce to się nie udało. To nie była prawda. Spotkały się wiele lat po wojnie. Życie przeżyły osobno.
Do obozu Auschwitz-Birkenau trafiła jako Luda Boczarowa – Białorusinka. Została uznana za trzyletniego wroga Trzeciej Rzeszy. Razem z matką i dziadkami. Kiedy jej ojciec z Armią Czerwoną poszedł na front, reszta rodziny ukrywała się z partyzantami w lesie. – Byłam zahartowanym dzieckiem wojny – powie później. Być może to uratowało jej życie i pozwoliło przetrwać warunki w obozie koncentracyjnym. Kiedy trafiły do więzienia w Białorusi, matka powtarzała jej: „Nie płacz, bo zabiją”. Zapamiętała. Nie płakała nawet wtedy, gdy w prymitywny, bolesny sposób tatuowano jej na przedramieniu obozowy numer – 70072.
Przy selekcji uznano ją za „przydatną”, bo obozowy lekarz Josef Mengele stale potrzebował dzieci do swoich pseudomedycznych eksperymentów. Mengele eksperymentował głównie na dzieciach. Chciał ustalić, jak zwiększyć liczbę ciąż mnogich, czy możliwa jest kontrola nad kolorem oczu i jakie są granice wytrzymałości ludzkiego organizmu. Doktor testował na niej krew i szczepionki przeznaczone dla walczących na froncie Niemców. Po niektórych jej ciało pokrywało się wrzodami, po innych była tak blada i słaba, że nie poznawała jej własna matka. Trzylatka tak bardzo bała się igieł i strzykawek, że zaczęła się przed nimi chować pod pryczą. Do dziecięcego baraku nocami zakradała się matka Lidii. Ryzykując życie, czołgała się przez obozowe błoto, by nakarmić swoje dziecko chlebem, cebulą i ziemniakami – wszystkim, co udało się jej zdobyć.
Pewnego dnia matka przestała przychodzić. Obóz opustoszał. Zostali tylko nieliczni więźniowie, zbyt słabi, by móc odejść razem z „marszem śmierci”, czyli ocalałymi więźniami, którzy mieli wyruszyć do III Rzeszy i tam nadal służyć jako darmowa siła robocza. Kiedy na froncie rosła przewaga wojsk alianckich, Niemcy ewakuowali obozy koncentracyjne. Więźniowie byli przenoszeni do innych obozów na terenie Niemiec. Wymarsz z Auschwitz nastąpił zimą, przy siarczystym mrozie, kilka dni przed nadejściem Armii Czerwonej. Więźniowie mieli na sobie niechroniące przed zimnem pasiaki, a ze wielu z nich było zbyt wyczerpanych, by kontynuować marsz. Każdy, kto szedł zbyt wolno lub był na to zbyt słaby, ginął.
Lidia pamięta, jak po kilku dniach do obozu przyszli sowieccy żołnierze. Przynieśli ze sobą chleb z margaryną i ciepłą kawę. – Smak, którego nie zapomnę – wspomina. Za wojskiem przyszli okoliczni mieszkańcy. Wśród nich byli Ryszard i Bronisława. Ona wysoka, szczupła blondynka, ubrana w czarne, miękkie futro. Pięcioletnia już Lidia podbiegła do kobiety, wtuliła się w czerń płaszcza i poprosiła, żeby zabrała ją ze sobą.
W nowym domu czekało na nią łóżko z pościelą i ciepła kąpiel. Dla dziewczynki, która spała na deskach i nie była myta przez blisko dwa lata, to był szok. – Przestałam być numerem. Nazywałam się Lidia Rydzikowska. Było to nazwisko moich przybranych rodziców – wspomina.
Gdy po latach rówieśnicy namówili ją, by odnalazła swoje korzenie, liczyła na odszukanie informacji o ojcu. Gdy jednak przyszła odpowiedź, przeżyła szok. Okazało się, że jej matka żyje, mieszka w Związku Radzieckim i od lat jej szuka.
Do Doniecka, gdzie mieszkała jej matka, Lidia pojechała pociągiem. Towarzyszyła jej grupa dziennikarzy. Na dworcu przywitał ją tłum tak wielki, że nie mogła dostrzec swojej matki. – Nie było w tym czasie rodziny, która by nie straciła kogoś podczas wojny. Wszyscy chcieli poznać tych szczęśliwców, którym udało się odnaleźć. Stałam się symbolem – wspomina Lidia. W Doniecku poznała swojego ojca i trzy młodsze siostry, które urodziły się już po wojnie. Biologiczna matka marzyła o tym, by odzyskana córka zamieszkała z nią. Rząd Związku Radzieckiego, dla którego sprawa stała się prestiżowa, proponował jej pracę i mieszkanie. Nie zdecydowała się. – Czułam się Polką i byłam to winna moim przybranym rodzicom, którzy przygarnęli do siebie to brudne, zawszone stworzenie z odmrożonymi nogami, którym byłam – wyznaje po latach Lidia Maksymowicz.
Dziś 77-letnia Lidia, mimo że większość ze wspomnień chciałaby wymazać z pamięci, to stara się je przekazywać potomnym. - Świat zbyt mało wie, zbyt mało rozumie i zbyt mało pamięta o tamtych strasznych czasach. Ważne nie są wspomnienia tych, którzy przeżyli, ale pamięć o tych, których wspomnienia uszły z krematoryjnym dymem - tłumaczy.
Miała Pani trzy lata. Dobrze to Pani pamięta?
Auschwitz ma wpływ na całe moje życie. Tego się nie da wymazać. Nie da się obok stanąć, zapomnieć, to trwa we mnie do dziś. Pamiętam jak gdyby kadry. Obrazy w mojej głowie, żywe, jakby to było wczoraj. Dorośli zdawali sobie sprawę z tego, gdzie są, co może ich spotkać. My dzieci braliśmy rzeczywistość taką jaka jest. Innej nie znaliśmy.
I co zapisało się w tych kadrach?
Strach, niewyobrażalny głód, zimno i rozstanie z matką. To było najtrudniejsze. W pociągu z Mińska byłyśmy jeszcze razem. Pamiętam duże wagony, czerwone. Potem światło, oślepiające światło reflektorów już w obozie. Ludzie krzyczeli. Zaczęła się selekcja. Część ludzi szła na lewo, na stronę śmierci. Tam zabrali moją babcię i dziadka, byli starsi, więc dla Niemców bezużyteczni. Mnie i mamę uznali za przydatne. Dzieci były potrzebne do eksperymentów, a mama była silna. Mogła pracować.
Co było po selekcji?
Kwarantanna i numerowanie. Nawet takie małe dzieci jak ja otrzymywały na rękach numerki, które noszę do dzisiaj i które nie pozwalają zapomnieć każdego dnia od tamtych czasów. Mama miała 70 071, mi dali 70072. To była zwykła butelka z atramentem i igła. Bolało. Inne dzieci krzyczały, wyrywały się. Ja nie. Mama powiedziała, że jak będę płakać, to nas zabiją.
Chciała się go pani pozbyć.
Bo było mi wstyd. Wstydziłam się, że dałam się tam zamknąć. Że Niemcy mogli zamknąć tak małe dziecko w obozie. Jako nastolatka buntowałam się i nie chciałam, żeby wszyscy wiedzieli, więc zaklejałam ten numer plastrem, żeby nikt nie pytał, skąd go mam. W obozie wywoływali nas numerami. Nigdy po imieniu. Jak mama się do mnie zakradała, to kilka razy mi mówiła: „Nazywasz się Ludmiła Boczarowa, masz 3 lata, Twój ojciec jest oficerem Armii Czerwonej, pochodzisz z Mińska. Wrócę po ciebie”. Niestety. Nigdy jej się to nie udało.
Mieszkały Panie osobno?
Dla dzieci był osobny barak. Ale mama była silna i młoda. Miała 22 lata. Odważna. Pracowała poza obozem, przy regulacji nurtu Wisły. Mieszkańcy okolicy zostawiali na ich trasie chleb, cebule, ziemniaki. Kiedy udało jej się cokolwiek zdobyć z narażeniem życia, czołgała się wieczorem pod ten dziecięcy barak i karmiła mnie tym jedzeniem. Mogła zostać w każdej chwili zastrzelona przez strażnika w wieży. Zupełnie nie pamiętam jej twarzy, zapamiętałam tylko jej ręce, na których było jedzenie.
A kiedy nie było matki, co się z Panią działo?
Pamiętam te bardzo eleganckie, błyszczące buty, które obserwowałam z najniższej części pryczy. Chowałam się tam albo w najciemniejszym koncie baraku wtedy, kiedy wchodziła ekipa doktora Mengele, o którym dzieci wcześniej wiedziały, że to jest zły człowiek i należy się go bać.
Nie zawsze udało się schować.
Dzieci służyły jako króliki doświadczalne do pseudomedycznych eksperymentów.Ekipa doktora przychodziła w białych fartuchach do baraku i dawała mi zastrzyki. To były szczepionki. Po niektórych robiły się wrzody. Brali nas też do laboratorium. Potem leżeliśmy i gorączkując, a nasze ciała pokrywały się wrzodami. Nie wszystkie dzieci wracały. Część była zabijana zastrzykiem z fenolu, a ich ciała były poddawane sekcjom. Raz po przetoczeniu krwi byłam tak blada, że mama nie mogła mnie poznać.
Kto zajmował się dziećmi w obozie?
Maluchy sadzano na nocnikach i trzeba było siedzieć tam godzinami, bo przecież nie miał nas kto ani umyć, ani oporządzić, a blokowa - kapo, która tam miała osobne pomieszczenie, po prostu brzydziła się nas dotknąć, bo byliśmy śmierdzący, zawszeni i po prostu wyglądaliśmy odrażająco.
Wyzwolenia doczekała pani już jako pięciolatka
Po odejściu marszu śmierci zostaliśmy pozostawieni sami sobie, dzieci i kilka kobiet, które były na skraju wyczerpania i nie mogły już nawet odejść. Bardzo szybko weszli żołnierze w innych mundurach. Mieli czerwoną gwiazdkę na czapce. Kiedy wszyscy dorośli cieszyli się z wyzwolenia, to my dzieciaki cieszyliśmy się z kubka kawy z mlekiem i pajdy chleba z margaryną. Do tej pory znaliśmy tylko czarną jakąś lurę. I do mnie podeszła jakaś pani, która na sobie miała czarne futro. Ja przytuliłam się do tego futra i zapytała, czy chce z nią pójść.
Kto Pani powiedział, że pani matka nie żyje?
Jedna z kobiet, która została z nami w baraku dziecięcym, zbyt słaba, żeby iść z "marszem śmierci". Naokoło baraków leżało mnóstwo zwłok i to jedno na drugim. Uwierzyłam. Jako to dziecko, które godziło się ze wszystkim, co go spotyka, pogodziłam się także z tą myślą, że mama nie żyje.
Więc poszła pani z nową mamą...
Ten moment doskonale już pamiętam, jak niesiono mnie na rękach, bo nie mogłam już dalej sama iść. Zobaczyłam łóżko z pościelą i kąpiel, która była dla mnie przygotowana, a nie byłam myta ponad rok. Miałam wzdęty brzuch z głodu i biegunkę. Trzeba podziwiać tych ludzi, że zdecydowali się wziąć do domu tego małego, zawszonego szkielecika.
Nie tylko wzięli, ale też wychowali i pokochali.
Bardzo dużo mi poświęcili. Ciągle miałam i gruźlicę, i anemię. I te odmrożone nogi i ta ciągle trwająca biegunka. Po około pół roku wyszłam do swoich rówieśników. Ciągle we mnie tkwił ten syndrom obozowy. Ustawiałam ich po prostu w rządek na apel, bo tylko to widziałam w obozie i robiłam selekcje.
Tylko w „selekcję” się Pani bawiła?
Miałam lalki, przybrana mama kupiła mi też wózek, ale nie umiałam się nimi bawić. Bawiłam się z innymi dziećmi w chowanego. To mi zostało z obozu. Potrafiłam się tak dobrze schować, że już wszystkie dzieci poszły do domu, a mnie mama musiała szukać.
Kiedy Pani dorosła, też nie udało się zapomnieć o obozie.
Po siedemnastu latach od wojny rówieśnicy namówili mnie, żebym poszukała korzeni, żebym dowiedziała się, kim jestem. Napisałam do Czerwonego Krzyża i Półksiężyca. Po jakimś czasie okazało się, że w Związku Radzieckim jest kobieta, która co roku przychodzi i szuka swojego dziecka o takim właśnie numerze, jaki mam ja na przedramieniu.
I to była pani matka?
Tak, żyła i szukała mnie. Przez te wszystkie lata starała się mnie znaleźć. Z Auschwitz trafiła do dwóch obozów: Ravensbrueck i Bergen-Belsen. Wróciła stamtąd na skraju wyczerpania. Powiedziano jej, że wszystkie dzieci ze Związku Radzieckiego, które zostały w Auschwitz, są w rosyjskim sierocińcu.
Ale Pani tam nie było...
O mnie zadbała wcześniej nowa rodzina. Ale mama jeździła od sierocińca do sierocińca w nadziei, że w końcu w którymś mnie znajdzie. W jednym z nich w końcu się zatrudniła. To było dla niej bardzo trudne, opiekowała się dziećmi, ale swojego nie mogła znaleźć. Na dodatek traktowano ją jak szpiega.
Dlatego, że wróciła?
Stalin nie uznawał jeńców. On własnego syna nie wymienił, bo bał się, że po pobycie w niemieckim obozie wszyscy przechodzą na stronę wroga. Kilka razy mamę przesłuchiwali. Dziwili się, że udało jej się przeżyć, przecież powinna była umrzeć w obozie. A ona wróciła, na dodatek sama, bez dziecka, to dodatkowo budziło podejrzenia.
Spotkanie musiało być ogromnym przeżyciem...
I to jakim! Na dodatek media szybko podchwyciły tą historię i kiedy pojechałam do Doniecka, żeby na dworcu spotkać się z matką, czekały tam na mnie tłumy. Wszyscy chcieli zobaczyć to „dziecko”, które po siedemnastu latach się odnalazło. Rozglądałam się po dworcu, w ręce miałam róże dla mamy, ale nie mogłam jej zobaczyć, tyle tam było ludzi. Na dodatek mama nie wytrzymała tego stresu i z emocji zemdlała. Dopiero później udało się nam przywitać i porozmawiać.
Jak Panią przyjęto?
Traktowali mnie jak symbol. W tym czasie nie było rodziny, która nie byłaby pokrzywdzona przez wojnę. Każdemu zginął ktoś bliski, a ja byłam jedynym dzieckiem z ZSRR, które po takim czasie udało się odnaleźć. Zanim jeszcze się spotkałyśmy, wielu dziennikarzy polskich i rosyjskich robiło z nami wywiady. Potem przyjeżdżali do nas z całej Europy. Pisała o nas praca w Niemczech, Szwecji, Czechach, Włoszech i Węgrzech. Na podstawie naszej historii nakręcili nawet film.
Historia była ciekawa, w końcu przeżyła Pani piekło i miała już dwie matki.
Dokładnie, matkę Polkę i matkę Rosjankę. Marzeniem mojej biologicznej matki było, żebym została z nią w Związku Radzieckim. Sprawa zrobiła się głośna i propagandowa. Proponowali mi tak studia i mieszkanie, ale nie mogłam. Byłam to winna tym ludziom, którzy mnie wtedy uratowali. Moje miejsce było w Polsce. Mentalność też miałam polską. Nawet kiedy się dowiedziałam, jak naprawdę się nazywam i gdzie się urodziłam, nie zmieniałam dokumentów. Nazywałam się Lidia Rydzikowska, Polka, urodzona w Oświęcimiu.