Mam 35 lat. Pracuję w dobrym krakowskim liceum. Lubię wyzwania, pracę z ludźmi. Jestem fighterem. Zostałem niedawno nauczycielem dyplomowanym – czyli tym z najwyższym stopniem awansu zawodowego. Ale kiedy przychodzi pensja, czuję, jakby ktoś dał mi w mordę. A wiem, że w tym zawodzie nie czeka mnie już nic więcej. Dla Magazynu TVN24 pisze nauczyciel Dariusz Martynowicz. I pokazuje swój przelew.
Zamykaliśmy je zazwyczaj w pokoju nauczycielskim i w naszych szufladach. Tam leżały skryte gdzieś między uczniowskimi wypracowaniami. Mówione w pośpiechu, wyrażone czasem tylko w spojrzeniu, między łykiem kawy a kserowaniem kolejnych sprawdzianów. Nasze niewypowiedziane, czasem ze wstydem kamuflowane, małe tęsknoty. Tęsknoty o lepszej szkole, normalnej pensji i rodzinnych wakacjach w Chorwacji – wreszcie samolotem, a nie jak zazwyczaj samochodem. Wreszcie bez presji oszczędzania...
Lubię tę pracę
Spodziewacie się pewnie w tym miejscu kolejnych nauczycielskich narzekań i żalów? Społecznego i publicznego nauczycielskiego masochizmu? Dziś jestem wreszcie gotowy i mogę to głośno powiedzieć: Mógłbym być świetnym pracownikiem korporacji, sprawnym i lepiej zarabiającym marketingowcem, dziennikarzem czy nawet kelnerem. Kto wie, może to moja przyszłość? Ale uczenie to moja pasja! Lubię tę pracę. Kocham i szanuję młodzież. Cieszę się na każdą lekcję, projekt, wycieczkę. Chcę pracować w szkole. Trudno mi pojąć, dlaczego w tym państwie nie mogę po prostu być szanowany i nie mogę godnie zarabiać. Przecież mam do tego prawo! I chcę Wam jeszcze powiedzieć: Edukacja… jest naprawdę ważna!
Bliska mi osoba zebrała się kiedyś na szczerość i usłyszałem: "Darek, muszę ci to powiedzieć. Przy twoich umiejętnościach, usposobieniu, charakterze i prezencji, marnujesz się w szkole. Zasługujesz na dużo więcej. Poszukaj innej pracy". Nie piszę o tym dlatego, że mam potrzebę egzaltowania się swoimi sukcesami. Choć uczę chyba przyzwoicie i osiągam sukcesy, co potwierdzają nie tylko nagrody dyrektora, ale także opinie uczniów i absolwentów. Piszę o tym, by pokazać dramat swój i tysięcy podobnych do mnie polskich nauczycieli. Bo dobrych nauczycieli jest jeszcze w Polsce naprawdę wielu. Niedługo może nie być ich wcale.
Niewykluczone, że faktycznie tak zrobię i poszukam czegoś lepszego, bo jestem już zbyt długo w życiowym rozkroku. Ciągle myślę, co dalej. Szkoda mi szkolnych dzieciaków i mojej pasji. Ale chcę zmian. Pracuję w dobrym krakowskim liceum. Mam 35 lat. Lubię wyzwania, pracę z ludźmi, projekty. Jestem fighterem. Zostałem niedawno nauczycielem dyplomowanym – czyli tym z najwyższym stopniem awansu zawodowego. I mam… niespełna 3000 zł na rękę. Po osiągnięciu tego pułapu awansu zawodowego nauczyciela w Polsce nic już więcej nie czeka. Mam w miarę pewną pracę. I tyle.
W obecnym systemie nie przygotowano dla mnie i osób w posobnej sytuacji żadnej finansowej ścieżki motywacyjnej. Możemy się tylko starzeć z godnością, czytać coraz więcej książek i marzyć o tym, że edukacja i nasza praca… wreszcie staną się dla kogoś naprawdę ważne. Przypominają się w takich sytuacjach dość już oklepane, ale wciąż niestety trafne słowa Adama Miauczyńskiego – polonisty z "Dnia świra": "Nie, no to nie do wiary. Nie, to być nie może. Osiem lat podstawówki i cztery liceum. Potem pięć, bite, studiów, dyplom z wyróżnieniem, 20 lat praktyki, i oto mi płacą, jakby ktoś dał mi w mordę". Od 2002 roku nie zmieniło się widać zbyt wiele…
Jeszcze gorzej wygląda sytuacja młodego belfra. Na koncie nauczyciela stażysty można zobaczyć kwoty przelewane co miesiąc – to około 1800–1900 złotych.
Zaczęło się od wspaniałych nauczycieli
W moim życiu wszystko zaczęło się od doświadczenia kilku dobrych nauczycieli. Nie wiem, kiedy dokładnie pomyślałem, że chciałbym być jak oni. Niewątpliwie jednak spotkałem na swojej drodze kilku wspaniałych pedagogów. Szczególnym doświadczeniem były dla mnie lekcje języka polskiego w liceum z Magdaleną Mazugą-Millan. Pewna siebie, elegancko ubrana, nieukrywająca emocji, dowcipna i ironiczna, bardzo wymagająca. Gdy czytała fragmenty "Mistrza i Małgorzaty" i opowiadała o rosyjskiej literaturze, wszystko inne przestawało mieć znaczenie. Można było nie lubić polskiego, ale nie można było nie lubić i nie szanować Jej.
Przeżyłem także cudowne doświadczenie człowieka – nauczyciela na korepetycjach. Tak, właśnie na korepetycjach u prof. Bogusławy Pasieki, która nie tylko uczyła, ale między jednym a drugim papierosem, wypalanym z gracją Szymborskiej, opowiadała o świecie, sensie życia, działaniu, wartościach. Te kobiety sprawiły, że dalej mimo wszystko mi się chce. Dzięki nim także jestem tym, kim jestem. I dzięki nim także piszę te słowa. Bo zgodnie uważały: "Są takie momenty w życiu, kiedy nie można milczeć".
Jestem terrorystą
Tak, jak nie do pomyślenia jakieś 20 lat temu było, by nie szanować pracy nauczycieli, tak dziś nie do pomyślenia dla wielu wydaje się ją… po prostu szanować. Owszem, głupie żarty nauczycielom robiło się od zawsze. Ale dziś chodzi o coś więcej. Obecnie, w najlepszym wypadku, w opinii wielu naszych znajomych, czasami rodziców, nierzadko polityków, pracujemy 18 godzin od poniedziałku do piątku i mamy trzy miesiące wakacji oraz mnóstwo ekstra dodatków. Ale bywają i ostrzejsze oceny. Dowiaduję się często, czytając komentarze pod swoimi wpisami czy artykułami, że jestem nierobem, mam "iść na kasę do Biedronki" i zobaczyć, co to prawdziwe życie; albo jestem fujarą i lapetą. Ba, sytuacja stała się dość niebezpieczna i dramatyczna, ponieważ stanowię coraz większe zagrożenie dla społeczeństwa – mimo że zarabiam "prawie tyle samo co poseł", biorę dzieci jako zakładników i terroryzuję ich rodziców. Poza tym (przyznacie Państwo, łagodnie to brzmi w kontekście poprzednich wpisów) jestem lewakiem wykorzystanym przez prezesa Broniarza w walce politycznej i nie mam etosu, strajkując w trakcie egzaminów.
Dodajmy do tego to, co mówimy o nauczycielach w swoich domach, przy dzieciach czy na imprezie wśród znajomych… Przejawem tego przejmującego ogólnospołecznego braku szacunku do nauczycielskiej pracy stały się nasze "podwyżki". Nimi poczułem się jeszcze bardziej poniżony. Bo w styczniu 2019 roku dostałem… 140 złotych na rękę, a mój kolega – wspaniały historyk, jako że jest nauczycielem stażystą – 90. I to wszystko w kontekście spotu Ministerstwa Edukacji Narodowej promującego… egzaminy gimnazjalne, w którym słyszymy: "Stale podnosimy wydatki na edukację, zadbaliśmy także o nauczycieli".
Najgorsze są weekendy
Realia tej pracy są dalekie od ministerialnych obrazków i społecznych wyobrażeń. Nie wiem, ile pracuję tygodniowo, ale mógłbym chyba powiedzieć, że to – jak w jednej z sieci komórkowych – "stan nielimitowany". Najfajniejszy wymiar tej pracy to zajęcia z dzieciakami. 20 godzin przy tablicy plus okienka. Niezależnie od wszystkiego zawsze się na nie cieszę. Popołudniami dwa razy w tygodniu udzielam korepetycji albo prowadzę szkolenia, bo muszę dorobić. Choć robię to już znacznie rzadziej niż kiedyś.
Musiałem przystopować. Staram się spędzić choć kilka minut z moimi dziećmi, mimo to nie każdego dnia się to udaje. Wieczorem, gdy dzieci już słodko śpią, ja siadam… do pracy. Przygotowuję się do lekcji na następny dzień, sprawdzam prace, kontaktuję się z rodzicami, uzupełniam dziennik elektroniczny. Miewam także co jakiś czas zebrania z rodzicami, rady pedagogiczne, szkolę się, wyjeżdżam z uczniami na wycieczki, np. na Bałkany, bo chcę pokazać im innych ludzi, ich kulturę i świat. Czasami otrzymuję informację, że z moim uczniem dzieje się coś złego. Rzucam wtedy wszystko, by się nim zająć. Czasem dzień, czasem kilka wyjętych z życiorysu.
Coraz mniej chętnie wychodzę z młodzieżą wieczorami – do kina czy teatru. Mam przecież swoje dzieci, istnieją pewne granice. Najgorsze są jednak weekendy. W sobotę po całym tygodniu praktycznie nie funkcjonuję – odsypiam, odpoczywam, poleguję. Trudno mi czasem zmobilizować się do jakiejkolwiek aktywności. W niedzielę… znów sprawdzam prace i dzielę czas między rodzinę, wypracowania i uczniowskie wiadomości w sprawie konkursów, prezentacji, projektów czy życiowych dramatów.
Najtrudniejsze są dla mnie momenty, w których moje własne dzieci pytają, kiedy skończę wreszcie sprawdzać. Wtedy ściska mnie coś w sercu. Gdy wszyscy myślą, że 25 czerwca zacząłem wakacje, zabieram się właśnie do wypełniania arkuszy ocen, ewaluacji własnych działań. Uczestniczę w dwóch radach pedagogicznych, podczas których podsumowujemy rok szkolny i zastanawiamy się nad tym, co zmienić w naszej pracy. W tym roku będę w pracy do 15 lipca, ponieważ jako wychowawca przyszłej klasy pierwszej aktywnie uczestniczę w pracach komisji rekrutacyjnej w moim liceum. W szkole po wakacjach pojawiam się po 20 sierpnia. Wtedy przyglądamy się w zespołach przedmiotowych wynikom maturalnym trzecioklasistów, zapoznajemy się z nowymi aktami prawnymi i dyspozycjami kuratorium i Ministerstwa Edukacji Narodowej, uczestniczymy w egzaminach poprawkowych.
Gdy jestem zniechęcony, los przysyła mi różne wiadomości. Widzę, że uczeń, który chciał popełnić samobójstwo i któremu pomagałem, świetnie sobie radzi. Inni po kilku latach kompletnego milczenia potrafią nagle napisać: "Lekcje z Panem były zawsze twórcze i wiele zmieniły w moim życiu. Dziękuję". Ostatnio, po moim szeroko komentowanym poście na Facebooku, przyszedł po moich lekcjach absolwent – tylko po to, by pobyć ze mną kilkanaście minut, zapytać, jak się czuję i powiedzieć: "To, co pan robi, jest dla nas istotne. Moi rodzice pana nie znają, ale pana kochają. To ważne, że pan walczy". Dla takich chwil warto być nauczycielem. Nie da się ich zmierzyć ani wycenić.
W telewizji publicznej podają, że pracuję trzy godziny dziennie od poniedziałku do piątku, a negocjacje w sprawie naszych podwyżek przypominają kolejny "medialny spektakl poniżania". Bo czy propozycje dziewięcioprocentowych podwyżek od września dla nauczyciela stażysty, oznaczających w praktyce niecałe 200 złotych na rękę są propozycjami poważnymi? Czy faktycznie postulowane przez nas 3000 na rękę dla nauczyciela rozpoczynającego pracę w szkole i 4000 dla dyplomowanego to naprawdę dużo? Czy w państwie, w którym można lepiej zarobić w supermarkecie czy McDonald’s niż w szkole, wszystko naprawdę gra?
Mamy dość terroryzmu poniżania
Ten planowany strajk dawno już przestał być dla mnie strajkiem tylko o kasę. To krzyk, który jest w swej istocie wielopoziomowy. Można w nim usłyszeć różne emocje, myśli i wartości. Czasem te patetyczne, czasem najprostsze. Oczywiście krzyczymy: Jesteśmy sfrustrowani! Mamy dość lekceważenia i poniżania oraz ciągłego skutecznego obniżania prestiżu naszego zawodu! Czujemy się samotni! Krzyczymy o tym nie tylko w stronę obecnie rządzących. Nauczyciele mają dobrą pamięć i nie zapomnieli, z jaką "troską" traktowali edukację także poprzednicy. Prestiżu naszego zawodu nie podnosi zapewne pani minister Zalewska, która sprawnie manipuluje faktami dotyczącymi naszych podwyżek i przywilejów, ale też nie podnosiła go jej poprzedniczka pani minister Kluzik-Rostkowska, która w jednym ze swoich wystąpień mówiła, że będzie dzwonić do szkół i sprawdzać, czy nauczyciele pracują… w Wigilię. Ale dla wielu z nas to nie tylko krzyk rozpaczy, złości czy wyraz naszych finansowych postulatów. To także pierwszy raz, kiedy ktoś wreszcie przegląda nasze historie i słucha naszych marzeń o tym, jaka powinna być polska szkoła. Udało nam się wytworzyć ponadpolityczną wspólnotę nauczycieli, uczniów, rodziców i różnych innych środowisk. I nie chcemy tego zmarnować.
Ten system okalecza wszystkich
Napisał do mnie ostatnio rodzic ósmoklasisty. Popiera nasz strajk. Zwrócił uwagę na sytuację swojego dziecka, które ciągle się uczy, odrabia zadania domowe i tak w kółko. Bo system szkolny, w którym funkcjonujemy, okalecza wszystkich: ucznia, nauczyciela i rodzica. Nauczyciel zmuszony jest realizować podstawę programową – często anachroniczną, chaotyczną, napisaną nierzadko w pośpiechu, nieprzystającą do czasów, w których żyjemy; na pewno przeładowaną. Nie ma w niej miejsca na oddech, indywidualne wybory uczniów i nauczycieli. Jest tylko ciągła walka z czasem o każdy dzień, każdy temat, zakończona (w imię postulatu "mniej biurokracji w szkole") … sprawozdaniem nauczyciela (oczywiście w formie pisemnej) z realizacji tych godzin…
Z przerażeniem patrzę na podstawę programową z języka polskiego, która będzie obowiązywać w czteroletnim liceum ogólnokształcącym. Uważam oczywiście, że kanon jest ważny i istotne jest, aby młody człowiek mógł się spotkać z dziełami wybitnych Polaków, ale proponowany spis lektur to powrót do… lat 80. i 90. XX wieku. W podstawie dominuje tekstocentryzm, poraża marginalizacja współczesnych zjawisk kulturowych. Brak, oprócz ogólnikowych haseł, porządnej edukacji medialnej i filmowej, która sprowadza się właściwie do… ekranizacji lektur, dzieł Wajdy i Kieślowskiego.
Nikt z twórców podstawy nie zauważył, że upłynęło już sporo czasu! Może świat się jednak zmienił? Nikt nie wziął pod uwagę fascynacji czytelniczych młodzieży i książek naprawdę współczesnych, które są dostępne pod ręką, w księgarniach. Może literatura nie kończy się jednak na Zbigniewie Herbercie? Może są i Mróz, Masłowska, Twardoch i Wicha? Widocznie twórcy podstawy programowej nie dostrzegają literackiej wartości tych pisarzy. Ale trudno się dziwić, skoro przeszkadzał im nawet (ciekawy i często niedoceniany) poeta, ksiądz Jan Twardowski, którego nie ma już w spisie lektur obowiązkowych – zastąpił go za to Wojciech Wencel – poeta religijny, autor wierszy o… Smoleńsku.
Najważniejsze w szkole jest to, czego zmierzyć się nie da
Polska szkoła przypomina bardzo często fabrykę produkującą papiery i sukcesy. Uczeń pokazuje rodzicom świadectwo z paskiem i dostaje wypasiony tablet, nauczyciel analizuje wyniki maturalne swoich uczniów, dyrektor wyniki maturalne poszczególnych przedmiotów i klas. Ministerstwo Edukacji Narodowej kręci spot reklamowy, w którym przedstawia egzamin jako klucz do szczęśliwego życia. Powstają rankingi. Najważniejsze w szkole jest jednak to, czego zmierzyć się nie da, a co zgubiliśmy wszyscy. Atmosfera uczenia, wsparcia, motywowania do działań, więzi to zasoby na całe dorosłe życie. Z tego nikt nie ułoży rankingu. A przecież o to właśnie chodzi w szkole. By uczeń był szanowany, szczęśliwy i traktowany podmiotowo. Tego chcieliby rodzice. To są też nierzadko nasze nauczycielskie marzenia. Często niemożliwe do spełnienia.
Czasami jest mi wstyd, bo po kilku miesiącach lekcji przychodzi do mnie rodzic i pyta o swoje dziecko. A ja nawet nie wiem, o kogo chodzi. Jak mam to wiedzieć, gdy dostaję dwie nowe klasy i w każdej z nich mam po 35 uczniów? W takiej sytuacji trudno zapamiętać nawet imiona. Moja koleżanka uczy przedsiębiorczości. Ma ją zawsze w pierwszych klasach. Dziesięć oddziałów po 30 uczniów. 300 głów. I co rok tak samo. W takiej rzeczywistości nie ma czasu na myślenie projektowe, innowacje pedagogiczne, swobodną twórczość. Indywidualizacja nauczania to termin nadużywany, istniejący tylko na papierze – niemożliwy do realizacji w takich warunkach.
Może mamy jednak coś sensownego do powiedzenia?
Chcemy zmian w polskiej szkole. Jesteśmy gotowi na rozmowę także o jakości naszej pracy, ale nie w warunkach, gdy nasze pensje urągają godności wykonywanego zawodu. Chcemy w szkole więcej autonomii, powietrza, mniej papierów, testów i strachu. Chcemy mieć możliwość normalnych warunków pracy – tak, by objąć wzrokiem i sercem wszystkich naszych uczniów. Ale chcemy tu i teraz, by wreszcie ktoś nas wysłuchał i zrozumiał nasze frustracje, marzenia, oczekiwania i myśli. Może mamy jednak coś sensownego do powiedzenia?
"Jak człowiek nie ma pieniędzy, żeby mieć fajne życie, nie chce mu się dobrze pracować" – usłyszałem ostatnio od mojego kolegi, trenera. – "Popieram was". To ostatni moment, żeby wielu z nas zatrzymać. Jeśli nie dostaniemy godnych podwyżek i ten strajk się nie uda, polska szkoła naprawdę na długo "siądzie". A tych, którym się jeszcze chce, za kilka lat już po prostu w szkole nie będzie…