Szalejące nad Bałtykiem myśliwce powodowały taki huk, jakby za chwilę miała wybuchnąć wojna. Rosjanie się wściekli. Poderwali do pościgu za uciekinierem aż osiem maszyn. Rozkaz brzmiał: w razie potrzeby zestrzelić. Następnego dnia na nagłówkach gazet w całym wolnym świecie widniały dwie najważniejsze informacje. Pierwsza: zmarł dyktator Związku Sowieckiego i tyran całej wschodniej Europy Józef Stalin. Druga: pilot zza żelaznej kurtyny uciekł na Zachód. Wydarzenia te nie miały ze sobą związku. Ale ich zbieg w czasie był symboliczny.
Samolot na wagę dolarów
W tym pościgu nie chodziło o pilota. Ważny był samolot. MiG-15 bis, dzieło sowieckich inżynierów, pozwalało ZSRS wygrywać w tamtym czasie wyścig zbrojeń. Przynajmniej w powietrzu. Amerykanie byli za to gotowi ozłocić (w dolarach) każdego, kto dostarczy im MiG-a-15 – maszynę, która siała postrach w powietrzu w czasie wojny koreańskiej. Gdyby dostał się w ręce Amerykanów, dowiedzieliby się, na czym polega jego genialna konstrukcja.
Uciekinier urwał się z rutynowego oblotu polskiego wybrzeża 5 marca 1953 roku rano. Był nim 22-letni podporucznik z bazy lotniczej w Słupsku-Redzikowie Franciszek Jarecki. Wyszkolony w Dęblinie prymus. Za dobre wyniki w nauce dostał od prezydenta Bolesława Bieruta radio i podziękowania na piśmie. 150 godzin w powietrzu, z czego 40 na MiG-ach.
Umknął skutecznie, a sowieckie myśliwce pościgowe z hukiem "odbiły się" od przestrzeni powietrznej Danii. Po lądowaniu w Danii i krótkim objeździe po zachodniej Europie, ostatecznie Jarecki trafił do USA. Był tam traktowany jak bohater. Udzielił setek wywiadów, opowiadał o swoim życiu w kraju, który przypominał jedno wielkie więzienie.
Obrazy Bornholmu
Za cel ucieczki obrał Bornholm. Z oczywistych powodów. Była to leżąca najbliżej Polski wyspa wolnego świata. Drugi powód wydawał się równie oczywisty. Komunistyczna propaganda ostrzegała Polaków, że na Bornholmie jest wielka amerykańska baza wojskowa, która tylko czeka na rozkaz, aby uderzyć na Polskę.
Czwartek 5 marca nad Słupskiem-Redzikowem zapowiadał się pochmurno i mgliście. Jednak po 6 rano widoczność stała się zupełnie znośna. Podporucznik zobaczył wypisane kredą swoje nazwisko na tablicy lotów. "Jarecki - 6.50".
Wiedział, że do ucieczki potrzeba mu już tylko znać radiową częstotliwość alarmową, na której piloci polskich samolotów dyżurnych, ochraniających przestrzeń powietrzną kraju, porozumiewają się z Rosjanami. Częstotliwość ta stanowi tajemnicę wojskową i jest codziennie zmieniana. Jarecki nie wie, jak ją poznać. Gra więc va banque. Jest w jednostce dopiero drugi miesiąc, więc udaje zdezorientowanego. Wdrapuje się do kabiny myśliwca dyżurnego i patrzy, na jaką częstotliwość ma nastawione radio. Możliwość podsłuchiwania obrony powietrznej ma ułatwić Jareckiemu zmylenie ewentualnej pogoni.
Jako nowy miał lecieć pod opieką starszego kolegi, porucznika Józefa Caputy. Caputa w pierwszym MiG-u-15, a Jarecki w drugim. Para myśliwców miała zrobić pętlę ze Słupska nad Kołobrzegiem do Kamienia Pomorskiego i z powrotem nad Miastkiem do Słupska. Nad Kołobrzegiem Jarecki miał wyprzedzić Caputę i dalszą część trasy lecieć pierwszy, prowadząc parę po punktach nawigacyjnych.
Zamiast wyprzedzić, gwałtownie odbił w prawo i na pełnej prędkości (640 mil na godzinę, około 1030 km/h) zszedł niżej. Odrzuca ciążące zbiorniki z paliwem, by móc lecieć jeszcze szybciej. Leci dosłownie nad falami Bałtyku. Wie, że radary działają od dwustu metrów w górę. Lecąc poniżej tej wysokości, jest się dla nich niewidocznym.
Caputa, gdy zorientował się, że nie ma w polu widzenia drugiego samolotu, pomyślał, że Jarecki się rozbił. I taki meldunek złożył przez radio. Po latach, w wyprodukowanym przez TVN filmie Grzegorza Madeja "Wielkie ucieczki. Jarecki" wspominał, że wracając do Słupska, cały czas wypatrywał w dole słupa ognia.
Lekarstwo dla Stalina
Jarecki słyszał na częstotliwości alarmowej okrzyki w języku rosyjskim. Ścigający podawali sobie nawzajem swoje pozycje. Zdobycie częstotliwości alarmowej przydało się. Uciekający doskonale wiedział, gdzie jest pościg. Twierdzi, że raz odezwał się na alarmowej częstotliwości do ścigających go Rosjan: "poleciałem po lekarstwo dla Stalina". Sowiecki dyktator od kilku dni znajdował się w stanie praktycznie agonalnym. Propaganda twierdziła, że z pewnością wróci do zdrowia, ale zmarł wieczorem tego samego dnia, w którym podporucznik Jarecki na zawsze opuścił blok komunistyczny.
Od momentu gdy zboczył z ustalonej trasy, w ciągu sześciu i pół minuty dotarł nad Bornholm. Ale w ciągu kilku kolejnych minut niemal zamarło w nim serce. Na wyspie nie było żadnego obiektu, który choć trochę przypominałby amerykańską bazę wojskową. Więcej! Nie było nawet kawałka ziemi, który choć trochę przypominałby utwardzony pas do lądowania.
Uciekinier latał nad Bornholmem dobry kwadrans. Aż w końcu podjął decyzję o lądowaniu na czymś, co wyglądało z góry jak polowe lotnisko. Decyzję bardzo ryzykowną, bo odrzutowiec to nie awionetka. Zielone pole to była płaska, podmokła łąka. Rozmięknięty grunt okazał się zbawienny dla Jareckiego, bo dodatkowo wspomagał hamowanie. W ostatniej chwili MiG omal nie rozbił się o zaporę z drutu kolczastego na łące, ale szczęśliwie ją przeskoczył.
Samolot niemal natychmiast otaczają duńscy wojskowi. Jarecki unosi ręce do góry i powtarza: "asylum". Zabierają go dżipem i wiozą promem do Kopenhagi. Duńczycy już wiedzą, jaki prezent spadł NATO z nieba. Agenci amerykańskiego wywiadu wojskowego są już w drodze do Danii. Żeby dostać się jak najszybciej na Bornholm, na którym nie było wtedy lotniska, skaczą na wyspę na spadochronach. Rozbierają samolot na najmniejsze części i robią gipsowe odlewy. Po kilku tygodniach Duńczycy zwracają samolot Polsce. Kontrwywiad wojskowy PRL stwierdza na częściach MiG-a ślady gipsowych odlewów.
Jarecki – źródło nieznanych faktów
W 1953 roku, na początku zimnej wojny, Amerykanie niewiele wiedzieli o tym, co dzieje się po wschodniej stronie żelaznej kurtyny. Dlatego Jarecki był cennym źródłem informacji, zarówno dla mediów, jak i dla władz. 1 lipca 1953 roku został przesłuchany przez Podkomisję Kongresu USA do Spraw Nieamerykańskich.
Trzeba pamiętać, że Jarecki uciekł z Polski na Zachód 5 marca 1953 roku - równo dziewięć miesięcy przed znanym z kart historii podpułkownikiem bezpieki Józefem Światłą. W Radiu Wolna Europa ujawnił on opinii publicznej zbrodniczą działalność służb podległych Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego. Światło z racji sprawowanej funkcji wiedział więcej, ale to Jarecki uciekł z Polski wcześniej.
Historia Jareckiego - poskładana z wypowiedzi udzielonych w różnych miejscach i okolicznościach w USA - ukazuje przygnębiający obraz życia w Polsce pod sowiecką okupacją, w okresie największego stalinowskiego terroru. Począwszy od pomarańczy i cytryn, które były owocami o zabarwieniu politycznym, a skończywszy na obozach pracy, do których urojeni wrogowie ojczyzny trafiali na dwa-trzy lata, ale często nigdy z nich nie wracali.
Rosjanie w polskich mundurach
Jarecki, choć był młodym oficerem i tylko podporucznikiem, doskonale wiedział, że Wojsko Polskie nie ma swojego polskiego dowództwa, a całkowicie podporządkowane jest Związkowi Sowieckiemu.
"Kiedy mówisz o polskich siłach powietrznych, musisz wiedzieć, że polskie są one tylko z nazwy. Sprzęt jest rosyjski, wyszkolenie rosyjskie, a większość oficerów to Rosjanie. Noszą oni polskie mundury, a ich polscy czerwoni poplecznicy starają się zachować pozory niezależności polskiego lotnictwa. Robią tak, choć doskonale wiedzą, że większość Rosjan przebranych w polskie mundury nawet nie stara się mówić po polsku. Rosjanie mają monopol na najwyższe oficerskie stanowiska w polskich siłach zbrojnych. Nie jest możliwe, aby Polak w Wojsku Polskim awansował powyżej stopnia kapitana” – mówi kilka miesięcy po ucieczce amerykańskiemu magazynowi "Air Force" poświęconemu sprawom lotnictwa.
Tu Jarecki przyznaje, że zna tylko jednego pułkownika w lotnictwie, który jest Polakiem, ale to jego zdaniem wyjątek potwierdzający regułę.
W kilku wywiadach Jarecki pozwala sobie na zgoła wisielcze żarty. O polskim lotnictwie mówi... RAF. Ale rozwija ten skrótowiec jako Red Air Force - czerwone siły powietrzne.
W czerwonych siłach powietrznych, jak w każdym wojsku, była hierarchia. Starsi i bardziej doświadczeni mieli więcej przywilejów niż młodsi. Hierarchia nie dotyczyła Rosjan. Oni zawsze uważali, że są ponad wszystkimi Polakami.
"W bazach lotniczych oficerowie, w zależności od miejsca w hierarchii, jedzą posiłki w pięciu oddzielnych jadalniach. Najniższa w hierarchii jest mesa dla oficerów naziemnych i administracji. W drugiej stołują się technicy. W trzeciej - personel latający, który nie jest jeszcze pilotami. W czwartej jedzą piloci samolotów śmigłowych, a w piątej - piloci odrzutowców, prawdziwa elita. Wyjątkiem są Rosjanie. Oni zawsze jedzą w mesie pilotów odrzutowców".
Relacje Jareckiego pokrywają się z ustaleniami historyków. Do 1957 roku Sowieci rządzili wywiadem, prokuraturą i sądownictwem wojskowym. Stali na czele jednostek wojskowych oraz związków taktycznych.
Kostka masła za dniówkę, garnitur za trzy średnie krajowe
Polska lat 50. to kraj niedostatku, by nie powiedzieć nędzy. Kraj wyniszczony przez wojnę, pod naciskiem Stalina niekorzystający z amerykańskiej pomocy w odbudowie, zawłaszczony przez komunistów, których szalone idee gospodarki planowej nie napędzały rozwoju. Kraj dźwigający się z wojny, ale kosztem wyrzeczeń obywateli. Jedzenie było na kartki. Towary przemysłowe - tak drogie, że praktycznie niedostępne.
Mimo codziennych upokorzeń ze strony Rosjan, w Polsce w tamtych czasach dobrze jest być pilotem wojskowym.
"Rosjanie uważają lotnictwo za elitarną formację. To ich podejście przejawia się w wielu dziedzinach. Na przykład ja jako podporucznik zarabiałem w lotnictwie trzy razy więcej (300 dolarów) niż podporucznik piechoty. Otrzymywałem też dodatek na utrzymanie - równowartość dziesięciu dolarów dziennie. Wynagrodzenie to nie było opodatkowane. Jedynymi moimi wydatkami było opłacanie składek członkowskich do partii komunistycznej" – podaje w rozmowie z "Air Force".
Jak to się ma do średnich zarobków w kraju i co można za to kupić precyzuje w czasie przesłuchania przed podkomisją Kongresu.
"Do 3 stycznia 1953 roku jedzenie było racjonowane. Potem system został zniesiony, ale ceny znacznie wzrosły. Jedzenie jest tak drogie, że prawie nigdy nie można zaspokoić podstawowych potrzeb. Zniesienie kartek spowodowało braki na rynku. Brakuje na przykład mleka".
"Buty kosztują 1200 złotych. Garnitur około 2000. Nie pamiętam ceny chleba. Za mięso płaci się 30 złotych za kilo. Kilo masła to 60 złotych. Zarabia się około 800 złotych miesięcznie. Na kilogram masła trzeba więc pracować 3-4 dni".
Jak źle jadali Polacy w tamtych czasach, skoro za dniówkę ledwo można było kupić kostkę masła, można sobie tylko wyobrażać. Lepiej miała się władza, pracownicy resortów siłowych i służb mundurowyych. A w wojsku najlepiej mieli piloci.
Szkorbut mimo luksusu
"Piloci dostają lepsze jedzenie. Otrzymują lepsze zakwaterowanie i odzież o lepszej jakości niż personel naziemny. To wszystko jest o niebo lepsze niż towary i usługi dostępne dla cywilów. Personel wojskowy ma przywileje w robieniu zakupów w specjalnych wojskowych sklepach. Mogą kupować towary niedostępne dla zwykłych klientów - dobre buty, odzież, bieliznę, kawę, pieprz, mleko, kakao i inne dobra luksusowe".
Był to jednak luksus na miarę swoich czasów. Bo nawet piloci elitarnych jednostek nie wszystko mogli kupić. I nawet dowódcy nie pomogli.
"Pamiętam, że miałem problem z dziąsłami. Krwawiły i bolały. Lekarz zdiagnozował u mnie szkorbut z powodu niedoboru witaminy C. Kazał mi jeść owoce cytrusowe. O ile oczywiście będę w stanie je zdobyć. Ale kiedy poszedłem z tym do dowódcy, roześmiał mi się w twarz. Powiedział: 'nie wiecie, towarzyszu, że pomarańcze i cytryny to kapitalistyczne wynalazki?'".
Pranie mózgów
Propaganda towarzyszyła Polakom na każdym kroku. Praktycznie od żłobka do nagrobka. Już najmłodsze dzieci uczyły się wierszyków o Stalinie i kleiły z bibuły czerwone chorągiewki. Jarecki, gdy chodził do technikum w Bytomiu, miał obowiązkowe zajęcia polityczne. Było to sześć godzin w tygodniu, po jednej za dnia i do tego cowieczorne pogadanki. Specjalnie oddelegowani nauczyciele i agitatorzy uczyli nastolatków historii komunistycznej partii w Rosji i ZSRS, historii ruchu robotniczego w Polsce, kładli im do głów antyamerykańską propagandę.
Oceny z przedmiotów politycznych były kluczowe przy ubieganiu się o przyjęcie do szkoły lotniczej w Dęblinie. Dodatkowo komisje egzaminacyjne odpytywały kandydatów z ich postawy ideowo-politycznej.
"Przesłuchania polityczne poprzedzały właściwy egzamin. W komisjach szczególnie aktywni byli rosyjscy oficerowie. Zadawali podchwytliwe pytania. Na przykład: 'kiedy ostatnio dostałeś list z zagranicy?'".
Wojskowa policja polityczna robiła żołnierzom niespodziewane kartkówki z życiorysów. W najmniej spodziewanych momentach. Na przykład gdy kadeci szykowali się do kina, wpadali oficerowie polityczni, rozdawali papier i ołówki i kazali pisać życiorysy. Następnie porównywali z poprzednio napisanymi wersjami. Z nieścisłości trzeba było gęsto się tłumaczyć. Za kłamstwo wylatywało się ze szkoły. Za przemilczenie o zabarwieniu politycznym można było trafić do więzienia. Obciążenie psychiczne było ogromne. Strach przed jutrem towarzyszył Jareckiemu codziennie.
Na studiach było jeszcze więcej zajęć politycznych. Już nie tylko samo przyswajanie propagandy, ale również ćwiczenia z jej rozpowszechniania.
"Mieliśmy oddzielne godziny na naukę technik propagandy. Zarówno rano, jak i po południu. Głównym tematem było podejście do danej osoby, dyskutanta. Jak go przekonać, jak argumentować, jak prowadzić dyskusję".
Młode rzodkiewki przerastają czerwonym
Jarecki był zaskoczony, jak wygląda Ameryka, bo komunistyczna propaganda obrzydzała Polakom ten kraj, jak tylko mogła.
"Nigdy nie wierzyłem, że taki dobrobyt może istnieć, jak w tym kraju. Nigdy nie wierzyłem, że to możliwe".
Bo według tego, co Polakom wmawiała władza, to w ZSRS wszystkim żyje się dobrze i mają pracę. "Rosja jest robotniczym rajem. W Ameryce nikt nie ma pracy, jest mnóstwo bezrobotnych, a ludzie żyją w cierpieniu i niedoli" - tak Jarecki streszczał kierunki komunistycznej propagandy w Polsce.
Z tego akurat Zachód musiał zdawać sobie sprawę, bo organizował kontrpropagandę. Rządowa rozgłośnia radiowa Głos Ameryki, za pośrednictwem nadajnika w Monachium, słała program na Polskę. I choć w kraju sterroryzowanym przez komunistów słuchanie zagranicznych rozgłośni było zabronione, część Polaków łamała ten zakaz.
"Z tym że Polacy mają dość słuchania, jakie fajne jest życie w Ameryce i jacy Amerykanie są szczęśliwi. Są tym zniecierpliwieni. Wszyscy nasłuchują, kiedy Amerykanie przyjdą nas wyzwolić" - mówił Jarecki przed Podkomisją Kongresu ds. Nieamerykańskich.
Nie tylko w Kongresie, ale również w wywiadach Jarecki dowodził, że czas działa na korzyść czerwonych. Używał przy tym metafory ogrodniczo-kulinarnej.
"Polacy są jak rzodkiewki. Z zewnątrz czerwoni, ale w środku biali". To znaczy, że udają, że popierają komunistów, ale w duchu szczerze ich nie cierpią i nie chcą ich rządów. Z tym że - przestrzegał Jarecki - z każdym rokiem prokomunistyczna i antyamerykańska propaganda będzie coraz skuteczniejsza. Dorastają bowiem roczniki młodzieży, która nie pamięta, jak wyglądało życie przed wojną. A realny socjalizm jest jedynym światem, jaki znają.
Obóz pracy za ukrywanie towarów
Kongresmenów przepytujących Jareckiego interesowało, w jaki sposób system zwalcza swoich wrogów i jak działają sądy. Czy składają się z osób o wykształceniu prawniczym, czy są niezależne i czy oskarżeni mają zapewnione prawo do obrony.
Jarecki odpowiadał, że sądy ludowe są zależne od władz politycznych.
"Widziałem postępowania przed takimi sądami. Nigdy nie widziałem adwokata broniącego oskarżonego. Prawnicy boją się bronić oskarżonych, żeby samemu nie zostać oskarżonym o współpracę z wrogiem klasowym. W sądach ludowych wszystko dzieje się bardzo szybko. Skazanie osoby na wieloletnie więzienie lub długi pobyt w obozie pracy trwa zwykle bardzo, bardzo krótko".
Zapytany o prawa człowieka, Jarecki odpowiedział krótko i zdecydowanie: "w komunistycznym reżimie nie ma takiego pojęcia". Przyznaje, że zasadą działania reżimu jest stosowanie odpowiedzialności zbiorowej i pozbawianie prywatnej własności. Poproszony o przykłady, powiedział:
"Jeśli na przykład masz sklep, to wymierzane są ci takie podatki, że nie jesteś w stanie ich zapłacić. Kiedy nie płacisz, dochodzi do przeszukania w twoim domu. Jeśli zostają znalezione jakiekolwiek wartościowe rzeczy, zostajesz oskarżony o spekulację i handlowanie na czarnym rynku. Sąd ludowy wymierza ci karę przymusowej pracy w obozie. W takiej sytuacji znaleźli się moi znajomi".
Według słów Jareckiego, do obozów pracy z tego powodu trafiały całe rodziny. Winę rodziny sądy wywodziły w ten sposób, że nie upilnowała spekulanta przed zejściem na drogę przestępstwa. "Tak. To jest odpowiedzialność zbiorowa" - potwierdził w odpowiedzi na pytanie kongresmenów.
Relacjonował, za jak błahe czyny można w Polsce trafić do obozów pracy. Na przykład za rozpowszechnianie fałszywych wiadomości godzących w interesy państwa. Albo za niewypełnianie narzuconych przez władzę norm wydajności pracy.
"Za takie rzeczy idzie się na dwa albo trzy lata do obozu pracy. Widziałem ludzi, którzy byli skazywani na obóz, ale nie widziałem nikogo, kto by stamtąd wrócił".
Badacze obozów pracy w PRL szacują, że zostało w nich zamęczonych na śmierć od 60 do 80 tysięcy osadzonych. W okresie, o którym mówił Jarecki przed podkomisją Kongresu, w Polsce obowiązywał drakoński dekret "o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa". Zawierał on bardzo pojemne znaczeniowo opisy zakazanych czynów i bardzo surowe kary. Na jego podstawie można było skazać każdego za nic. W zależności od widzimisię władzy.
Partia cię wybrała
Gdy Jarecki szkolił się w Dęblinie, komunizm coraz mocniej obejmował go swoim zbrojnym ramieniem. I wcale nie chciał poluzować uścisku.
"Za dnia studiowanie politycznej propagandy, polityczna indoktrynacja. Wieczorami czytanie Marksa, Lenina i Stalina. Złe jedzenie i kiepskie warunki bytowe. Dopiero po dziesięciu miesiącach służby mogłem wyjść ze szkoły między ludzi. Wcześniej opuszczanie terenu szkoły było zabronione. To było więzienie".
Za dobre wyniki w nauce Jarecki otrzymał osobiste podziękowania na piśmie od prezydenta PRL Bolesława Bieruta. W prezencie otrzymał radioodbiornik. Zaczęły się namowy, żeby wstąpił do partii komunistycznej, oficjalnie zwanej robotniczą. Jarecki wspominał:
"Mój kolega z roku, nazwiskiem Sobieraj, który był już w partii, został wyznaczony, żeby mnie do niej zaprosić. Próbowałem wymawiać się mówiąc, że nie jestem politycznie przygotowany, żeby już teraz być członkiem partii. Ale jego odpowiedź brzmiała: 'partia cię wybrała, więc musisz wstąpić do partii'".
Jarecki zwlekał, czynił uniki, ale nie dało się tego robić w nieskończoność. 1 kwietnia 1952 roku odebrał legitymację partyjną.
Ucieczkowa prewencja
Partia postawiła go w obliczu wyboru: albo donosi na kolegów, albo nie zostaje dopuszczony do latania. Wobec takiego szantażu zgodził się.
"Zobowiązano mnie do podpisania przysięgi, że nigdy nie zdradzę faktu, że szpieguję innych. Dano mi do zrozumienia, że gdybym zdradził, zostanę skazany na śmierć i będę stracony".
Jarecki twierdził, że paradoksalnie dzięki temu, że został przeszkolony, jak zapobiegać ucieczkom, sam wiedział, jak uciec.
"Otrzymałem wytyczne, jak robić rozpoznanie osób, które mogłyby planować ucieczkę z Polski. Byłem w stanie na tej podstawie zorganizować moją własną ucieczkę. W taki sposób, aby zakończyła się ona sukcesem. Zrobiłem dokładnie odwrotnie, niż to, czego ode mnie oczekiwano".
Jarecki był wielokrotnie pytany, dlaczego zdecydował się uciec. Mówił wtedy o braku wolności w Polsce, o zakłamaniu, o wszechobecnej propagandzie. Z każdym miesiącem narastało w nim rozgoryczenie, jednak kroplą, która przepełniła czarę, było zmuszenie go przez wojsko do donoszenia na kolegów. Doskonale też zdawał sobie sprawę, że Informacja Wojskowa kazała któremuś z kolegów go szpiegować.
"Wtedy właśnie zdecydowałem się uciec".
Wypatrywał tylko odpowiedniego momentu.
Podróż po wolnym świecie
Przez kilka dni po ucieczce Jarecki jeździ po Europie. Po Kopenhadze odwiedza Monachium, gdzie znajduje się Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa. Jan Nowak-Jeziorański nagrywa z z nim długą rozmowę. Za chwilę Polacy dowiedzą się, że ich rodak uciekł ze zniewolonego kraju, a potencjał wojskowy Związku Sowieckiego właśnie został osłabiony.
Po Monachium Jarecki odwiedza Londyn, gdzie generał Władysław Anders odznacza go Krzyżem Zasługi z Mieczami.
W końcu uciekinier leci do Stanów Zjednoczonych. Ma tam obiecane obywatelstwo i opiekę władz w zdobyciu cywilnego wykształcenia i nowego zawodu. Żeby mógł dostać amerykańskie obywatelstwo bez obowiązkowego siedmioletniego okresu zamieszkania na terytorium USA, zostaje przysposobiony jako syn przez kongresmena polskiego pochodzenia. Kończy szkołę chemiczną. Zostaje inżynierem. Żeni się. Zakłada przedsiębiorstwo Jarecki Valves, produkujące specjalne, superwytrzymałe zawory kulowe dla przemysłu i lotnictwa. Firma istnieje do dziś.
Zemsta komunistów
Ostatni lot podporucznika Jareckiego nie dla wszystkich jednak skończył się szczęśliwie. Komunistyczny reżim zemścił się na jego matce. Została uwięziona na trzy lata. W czasie przesłuchań była bita. Porucznik Caputa, któremu Jarecki urwał się z oblotu, również trafił do więzienia. Koledzy z jednostki, którzy mieli obowiązek obserwować Jareckiego i donosić na niego, zostali wyrzuceni ze służby za to, że go nie dopilnowali.
W całym lotnictwie wojskowym zaczął obowiązywać rozkaz, że piloci mają być żonaci. Kawalerowie, którzy w momencie wejścia w życie rozkazu nie mieli żon, musieli je sobie znaleźć w pół roku.
Jarecki za zdradę został zaocznie skazany na śmierć przez rozstrzelanie. Wydawało się, że wyrok ten miał raczej symboliczne znaczenie. A jednak w 1961 roku nieznani sprawcy ostrzelali samochód Jareckiego. Jemu nic się nie stało. Nie udało się wpaść na trop strzelających i ustalić choćby poszlak, czy incydent był próbą wykonania wyroku komunistów.
W 2005 roku na zaproszenie telewizji TVN Franciszek Jarecki przyjechał do Polski - po raz pierwszy od ucieczki. Wziął udział w realizacji filmu dokumentalnego o sobie z serii "Wielkie ucieczki". W Słupsku spotkał się z Józefem Caputą. Jarecki zapewniał, że nie rozpoznał go w pierwszej chwili i nie mógł sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach mogli się spotkać. Caputa wspominał lot z 5 marca. Tłumaczył też, że on nigdy nie zdecydowałby się na ucieczkę z obawy o swoich bliskich. Jarecki słuchał, potakiwał, ale nie podjął tematu.
- Pytałem go też o matkę i o to, co ją spotkało po ucieczce syna. Nie uzyskałem żadnej znaczącej odpowiedzi. Odniosłem wrażenie, że on wyparł z pamięci negatywne konsekwencje swojej ucieczki - opowiada dziennikarz TVN Tomasz Sianecki, który na potrzeby filmu "Wielkie ucieczki" rozmawiał z Franciszkiem Jareckim. Był też prawdopodobnie jednym z ostatnich dziennikarzy, którzy rozmawiali z byłym pilotem.
Jarecki zmarł w swoim domu w Pensylwanii w 2010 roku. Pozostało po nim przedsiębiorstwo, spisane świadectwa o życiu w Polsce w czasach stalinowskich i kombinezon, w którym uciekł z PRL. Znajduje się on na wystawie w National Air and Space Museum w Waszyngtonie.
Utwory z zasobu Radia Wolna Europa /Radio Liberty włączając, lecz nie ograniczając się do nagrań programów, skryptów programowych, treści graficznych i wideo oraz zawartości stron internetowych są chronione przez amerykańskie międzynarodowe prawa autorskie. Użycie za zgodą RFE/RL, Inc.,1201 Connecticul Ave NW, Washington, CD 20036, USA, www.rferl.org